Fahrenheit nr 70 - styczeń 2o11
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 19>|>

Między ustami a brzegiem pucharu, czyli koszmarny dzień Muffa

 

 

Muff Fiozo otworzył oczy i przeciągnął się, pomrukując z cicha. Wszystko było do dupy – jak zwykle. Przez okno wpadały wesołe promienie słońca, które nie miało nic lepszego do roboty, tylko sobie tak beztrosko świecić. Za oknem jakiś ptak wydzierał się jak oszalały, nieświadom, że świat jest padołem łez, a zamieszkują go wyłącznie oszołomy, sukinsyny i złe kobiety.

Z rezygnacją przymknął oczy. A potem otworzył je i nerwowo zamrugał. Coś było nie tak. Coś było zupełnie inaczej.

Na czym polegała różnica...? Wszystko było jakieś takie dziwnie jasne, jakby zniknęła brudna szyba, która od jakiegoś czasu oddzielała go od uroku tego świata. Jakby przesunęły się wszystkie cienie. Jakby...

Jego wzrok bezmyślnie prześliznął się po ścianie, na moment skupił się na niepodlanym kwiatku w ludowym kwietniku, zahaczył o kalendarz. Był czwarty czerwca. Wyboldowany napis głosił: Międzynarodowy Dzień Trzeźwości. Muff Fiozo zerwał się jak podrzucony sprężyną, a w jego głowie zapaliło się nader parlamentarne hasło.

Immunitet!!!

Otóż to właśnie. Immunitet na procenty. Nie było go. Fiozo uśmiechnął się błogo i przez jedną krótką chwilę poczuł, jakby dotykał gwiazd. Wkrótce dla jego bystrego umysłu wszystko stało się jasne – zadziałała zasada podwójnego przeczenia. Mógł się dziś napruć, spić jak bela, nawchłaniać procentów do woli – ale tylko do północy. O północy dzień trzeźwości minie, zasada podwójnego przeczenia zniknie i szara egzystencja stanie się jeszcze bardziej szara.

Muff był człowiekiem praktycznym. Spojrzał na zegarek i skonstatował, że jest godzina w przybliżeniu dziesiąta. Wykonał w pamięci proste działanie arytmetyczne i wyszło mu, że ma przed sobą czternaście cudownych godzin. Przeciągnął się, spuścił stopy na wygrzaną porannym słońcem podłogę i z pieśnią na ustach pomaszerował pod prysznic.

Nikomu starał się tego nie ujawniać, ale w głębi serca był człowiekiem romantycznym. Lubił celebrować, lubił potem wspominać celebrę, lubił piękną oprawę i urokliwe okoliczności. Dlatego nawet przez myśl mu nie przeszło, by natychmiast skoczyć do barku, w którym na wszelki wypadek trzymał martini i nalewkę leśnika Celestyna. Istnieje różnica między nieumiarkowanym chlaniem a obcowaniem z czystą doskonałością, jaką były te trunki. Muff był tak spragniony, że nie mógł sobie pozwolić na profanację. Postanowił uraczyć się jednym z nich (a potem drugim) umyty, uczesany, najedzony i tak pozytywnie nastawiony do świata, jak tylko to możliwe. Nie chciał popełniać grzechu łapczywości. Doskonale zdawał sobie sprawę, że może nie tyle liczy się „co”, ile „w jakiej oprawie”. (Jeśli o ten pogląd chodzi – nie był odosobniony. Jego punkt widzenia podzielała połowa wspanialewskich nastolatek – zwłaszcza te, które pożegnały się z uwierającym je dziewictwem podczas imprezy, z kolegą brata, w pijanym widzie, na pralce w łazience.)

Po półgodzinie Muff, czyściutki i pachnący, kończył właśnie miskę kaszanki z cebulką, obficie polanej keczupem. Oczy mu się śmiały, bo stała przed nim ONA – karafka z nalewką – a wyobraźnia podpowiadała mu, co za chwilę się wydarzy. W oczekiwaniu na cudowną chwilę Fiozo mrużył oczy, a po plecach przebiegał mu ekscytujący dreszcz oczekiwania.

Przełknął ostatnie ziarenko kaszanki, wyciągnął rękę... i w tym samym momencie usłyszał natarczywe pukanie do drzwi. Zaklął pod nosem i poszedł otworzyć. W progu stała Themoon. Po jej twarzy spływały srebrzyste łzy, a szafirowe skrzydła drżały spazmatycznie.

– Mosze... – wykrztusiła i znowu wybuchnęła płaczem, wskazując w stronę lasu.

Muff uspokajającym gestem pogładził ją po ramieniu, westchnął i poszedł we wskazanym kierunku. Skrzydlata polatywała nad nim, łykając łzy.

 

***

 

Mosze Wodotrysk na dobrą sprawę sam był sobie winien. Nikt mu nie kazał iść na grzyby, w dodatku na kacu. Nikt nie kazał mu zapuszczać się tak blisko Hołotopola. A już zgoła NIKT nie kazał mu wsadzać nogi w wilcze paści.

A jednak zrobił to. Sam. Z własnej inicjatywy. Bez niczyjej zachęty. Metalowe szczęki zwarły się na jego nodze, szarpiąc delikatną tkankę w sposób tak straszliwy, że nieszczęsny przywódca światowego spisku Żydów zemdlał z bólu, nie rzuciwszy nawet mięsem. Zdarzało się to bardzo rzadko.

Muff i Themoon nadciągnęli niebawem.

 

***

 

Słoneczko dawno minęło zenit. Muff otarł pot z czoła i drżącą z niecierpliwości ręką otworzył drzwi swego domostwa. Nic się w nim nie zmieniło. Na stole wciąż czekała ONA. Fiozo uśmiechnął się czule. Uwolnienie Moszego z wilczych paści, zaniesienie go na własnych plecach do wsi i wezwanie pogotowia zajęło mu ponad godzinę. Karetka przyjechała zdumiewająco szybko, już po półtorej godziny. Musiał na nią czekać, by przekazać im rannego Wodotryska. W dobroci swego serca wyszedł z założenia, że widok skrzydlatej dziewczyny mógłby nieco wstrząsnąć załogą ambulansu. Zaczęłyby się pytania, podejrzliwe spojrzenia, może nawet sprawa odbiłaby się szerokim echem w powiecie. Po co? Themoon przeszła już swoje i dalszych stresów należało jej oszczędzić.

Pieszczotliwym gestem pogładził butelkę. Zdecydowanym ruchem ujął ją w dłoń... i w tej samej chwili rozległa się syrena. Muff odstawił flaszkę i podbiegł do okna.

Znad fabryki keczupu unosił się gęsty dym.

 

***

 

Akcja ratownicza nosiła znak chaosu. Strażacy ze straży ochotniczej za wszelką cenę starali się zaimponować kolegom ze straży zawodowej. Imponowali sobie nawzajem w sposób tak dogłębny i skuteczny, że po piętnastu minutach biuro stało w płomieniach, a hala produkcyjna właśnie się zajmowała. Po godzinie biuro było spalone do fundamentów, hala właśnie się dopalała, a strażacy nadal wykłócali się, która z formacji ma bardziej atestowane węże i czy aby przypadkiem trzymanie wyprężonej sikawki, z której tryska woda, nie jest gestem nazbyt obscenicznym i nie gorszy miejscowej młodzieży, która wyległa na okoliczne błonia, by z rozdziawionymi buziami przyglądać się pożodze.

Muff siedział w rowie. Obok niego przycupnęła skulona Frau Zernick, szlochając bezdźwięcznie. Fiozo opiekuńczym gestem otaczał ją swym męskim ramieniem, ale wiele to nie dało. Jako prawdziwy mężczyzna miał świadomość, że kobieta od czasu do czasu musi się wypłakać. Zwłaszcza jeśli niedawno wyskoczyła z okna na pierwszym piętrze i boleśnie się potłukła.

Zatrzymał przejeżdżający samochód. Jak się okazało, za jego kierownicą siedział Czukcza Trzy Krzyżyki, wioskowy szaman, trudniący się jednocześnie ostrzeniem noży. Bez zbędnych ceregieli usadził Frau Zernick obok siebie, troskliwie przypiął ją pasem, po czym dodał gazu i odjechał. Muff otarł pot z czoła. Czukcza był magiczny i enigmatyczny, był jednakowoż człowiekiem honoru i można mu było powierzyć nawet nowo narodzone niemowlę. Muff zatrzasnął drzwi samochodu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

W brzuchu zaburczało mu z lekka. Fakt, od śniadania minęło parę ładnych godzin. W domu nadal czekała ONA. Muff uśmiechnął się słodko, strzepnął rzęsami i pełen oczekiwania ruszył w drogę powrotną do domu.

Zasadniczo wszystko układało się wspaniale. Pokrzepił się gołąbkami z kaszą gryczaną, których dostarczyła mu w dniu wczorajszym HL 90210. Android bardzo polubiła gotowanie, chociaż z przyczyn oczywistych nie mogła oddawać się konsumpcji. Dlatego też często wizytowała Muffa, podrzucając mu to i owo własnej produkcji. On zaś kiwał głową, rozjaśniał się jak słoneczko i w ramach rekompensaty oliwił jej stawy i polerował powłokę zewnętrzną. Pewnego dnia uczynił to chyba zbyt intensywnie, bo HL 90210 ni z tego, ni z owego wydała z siebie stłumiony okrzyk, a soczewki jej wizorów zaszły romantyczną mgiełką. Od tamtej pory nabrała irytującego zwyczaju zwracania się do Muffa per „mój ty bohaterze”, co z jakiegoś powodu ogromnie go zawstydzało. Nie zmieniało to jednak faktu, że gołąbki były pyszne.

Jako że był człowiekiem schludnym i przyzwyczajonym do porządku, Muff kończył właśnie myć ostatni talerzyk, gdy nagle drzwi otworzyły się bezceremonialnie i wmaszerował przez nie leśnik Celestyn. Towarzyszyli mu WielKołek i Winnicki. Wszyscy trzej mieli miny świadczące o totalnym wkurzeniu.

Jak się okazało, Winnicki spotkał Themoon pod studnią. Anielica zdradzała objawy zdenerwowania, na jej policzkach widniały jeszcze ślady srebrzystych łez. Od słowa do słowa sołtys Wspanialewa wyciągnął od niej prawdę o wypadku Moszego oraz lokalizację wilczych paści. W jego głowie pojawił się chytry plan. Wiedział skądinąd, że zakładaniem wnyków umilają sobie czas Pomulnik i Sokraton. Postanowił rozmontować wnyki i przenieść je pod domy obydwu hołotopolskich kłusowników. Oczywiście nie sam. Od czego są przyjaciele?

 

***

 

Słoneczko schowało się właśnie za widnokręgiem. W krzakach okalających Hołotopole spoczywały dwie grupki wspanialewian. Jedną stanowili Winnicki, Celestyn i WielKołek, drugą Muff i Neonowy Rycerz, który przyplątał się po drodze i nie odstąpił już na krok, pragnąc przeżyć wreszcie Męską Przygodę. Jedne wnyki zamontowali w poprzek ścieżki prowadzącej do miejscowej knajpy, drugie pod domem Pomulnika. Istniało duże prawdopodobieństwo, że niezrównany tandem hołotopolskich eksterminatorów, pokrzepiwszy się w przybytku kilkoma kufelkami piwa, uda się następnie do domu, by tam w skupieniu degustować dalsze trunki. Nocka zapowiadała się bezksiężycowa... a zraniona noga Moszego nie mogła pozostać niepomszczona. Teraz pozostawało już tylko czekać. Całe towarzystwo nie odczuwało najmniejszych bodaj wyrzutów sumienia – wiadomo wszak, że wszechświatem rządzi trzecia zasada dynamiki Newtona. Symetria być może jest estetyką idiotów, lecz mimo to pozostaje piękną w swej prostocie symetrią.

Czekali długo. Muff zdążył się nawet zdrzemnąć, ukołysany balsamicznym zapachem trawy. Nagle nocną ciszę przeszył ogłuszający wrzask. Pięć sylwetek wyskoczyło z krzaków. Ku swojemu rozbawieniu przyjaciele stwierdzili, że para Pomulnik-Sokraton, znajdujących się w stanie kompletnego upojenia, idealnie synchronicznym ruchem wpadła w jedną z paści. Celestyn zrobił w ich kierunku obsceniczny gest, Muff wykonał ruch znany jako „zyg, zyg, marcheweczka”, po czym w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku cała piątka skierowała się w stronę swoich miejsc zamieszkania.

Niestety. Natura bywa okrutna. Kiedy Muff, drżąc z tłumionego cały dzień pożądania, otworzył drzwi swego domostwa, zegar kończył właśnie wybijać północ. Brudna szyba, oddzielająca go od przyjemności tego świata, z hukiem wpadła na zwykłe miejsce. Międzynarodowy Dzień Trzeźwości skończył się bezpowrotnie. Fiozo bezwładnie opadł na krzesło i przygnębiony popatrzył na ONĄ. Stała tam – rubinowa, wysmukła, wręcz doskonała. I znowu dla niego niedostępna.

 


< 19 >