Fahrenheit nr 70 - styczeń 2o11
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 18>|>

Otwórz się, Huth, otwórz się, Noth

 

 

– Pospiesz się! – warknął Krigson. – Słyszałaś ostrzeżenia, burza może zacząć się w każdej chwili.

– Burza... – Merea, zapatrzona w roztańczony, pustynny piasek, wciąż tkwiła przy wnęce okiennej. – Burza... – powtórzyła sennie.

– Idę. A ty rób, co chcesz. – Chłopak wzruszył ramionami i zniknął w otworze wykutym pośrodku podłogi.

Dziewczyna z trudem oderwała wzrok od hipnotyzującego zjawiska na zewnątrz habitatu i ruszyła za bratem. Pokonywała kolejne stopnie, nie mogąc pozbyć się dzwonienia w uszach. Piasek śpiewa, myślała. A nikt tego nie słyszy. I nikt nie rozumie. Gdy zatrzasnęła klapę, dźwięk przybrał jeszcze na sile. Wibrował pod czaszką intensywniej niż kiedykolwiek wcześniej. Towarzyszył Merei w wędrówce głównym korytarzem podziemi i nie umilkł nawet wówczas, gdy dotarła do Wnęki Cienia. Pokręciła głową z namysłem. To było coś nowego. Dotychczas pieśń zawsze urywała się na początku tunelu. Zmiana wskazywała na jedno – zasięg nawiedzającego planetę fenomenu ulegał zwiększeniu.

– Nareszcie księżniczka raczyła się pofatygować! – zakpił Krigson, gdy Merea weszła do Sali Oczekiwania. To było jej prywatne określenie pomieszczenia, w którym rodzina gromadziła się, by przeczekać niebezpieczeństwo. Brat i ojciec nazywali je schronem, matka pokojem, jednak ani jedna, ani druga nazwa nie oddawały nastroju niepokoju i ekscytacji, który towarzyszył przymusowym pobytom pod ziemią.

Dzwonienie w uszach ustało. Ciekawe, jak będzie podczas kolejnego cyklu? A może lepiej się nie zastanawiać? Merea zerknęła na matkę. Vanesste siedziała na wykutej w skale ławie i wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w przeciwległą ścianę. Od czasu gdy przybyli na Deutis, zachowywała się dziwacznie, jakby nagle straciła kontakt z rzeczywistością. Chociaż nie, pierwsze symptomy choroby, czy cokolwiek dręczyło matkę, pojawiły się jeszcze na Feneteh, przed ewakuacją. Już wtedy potrafiła godzinami tkwić bez ruchu, w milczeniu, myślami wędrując po niedostępnych innym ścieżkach albo mamrocząc od rzeczy. Nikt nie zwracał na nią szczególnej uwagi – w tamtym gorączkowym okresie wszyscy postępowali trochę niedorzecznie. Merea westchnęła. Wspomnienie rodzinnej planety na moment odegnało myśli o śpiewie piasku. Niespodziewanie, bez uprzedzenia, spokojną dotychczas Feneteh zaczęły wyniszczać potężne trzęsienia ziemi i bezpieczny, poukładany świat rozpadł się na kawałki. To było potworne. Najpierw strach i niedowierzanie, pytania, dlaczego, za co, jak to możliwe, potem panika, poszukiwania zastępczego domu, fiasko, narastająca histeria, kolejne pytania, już nie za co, a kto jest winien, kogo rozliczyć, niepokoje, coraz radykalniejsze postulaty, zamieszki... Kto wie, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie odkrycie pustynnej, ale przyjaznej życiu Deutis. Planety-skarbu, planety-wybawienia. Tylko dzięki niej... Dziewczyna wzdrygnęła się, powróciło poczucie teraźniejszości.

– Burza może trwać nawet całą noc – odezwał się ojciec, spoglądając na Krigsona.

Merea podeszła do Vanesste.

– Mamo?

– Z cyklu na cykl stają się coraz dłuższe. Rada zaczyna się niepokoić.

– Mamo? – Delikatnie dotknęła ramienia Vanesste. – Słyszysz mnie?

– Obawiają się, że pewnego dnia życie na powierzchni przestanie być możliwe. To byłaby klęska dla kolonii.

– Mamo? Vanesste?

 

Vanesste... ktoś mnie woła, czy to on? Tak, on. Podbiega. Vanesste, szepcze i uśmiecha się czule. Kłaniam się sztywno, ceremonialnie. Należę do tych, którzy wyrośli w cieniu starych drzew. W cieniu tradycji. Nie wolno nam trzymać się za ręce, więc tylko idziemy obok siebie pomostem. Za plecami mamy mieniącą się w świetle Hi siedzibę Rodu, symbol władzy i bogactwa, przed sobą zieleń sztucznej wyspy, dookoła błękit niezmierzonego oceanu. Chciałabym, żebyśmy tak szli już zawsze. Tylko on, ja i szept wiatru. Żeby dziś mogło trwać na wieki. Teraz jest teraz jest teraz. Ale to niemożliwe. To tylko ulotna chwila, która zaraz przeminie, by kiedyś, być może, powrócić mglistym wspomnieniem utraconego szczęścia.

 

Merea rozłożyła bezradnie ręce i opadła na ławę tuż przy matce. Bez większego zainteresowania spojrzała na dyskutujących mężczyzn. Znała ich dialogi na pamięć.

– ... przewidzieć. Na razie brak racjonalnego wyjaśnienia dla burz i znikających gwiazd.

– A nieracjonalne?

– O to powinieneś zapytać siostrę.

Krigson skrzywił się pogardliwie.

– Nie chcę znów wysłuchiwać bredni o śpiewającym piasku.

Dziewczyna wbiła spojrzenie w podłogę, ignorując prowokację. Podziemia budziły w rodzinie agresję. Jeszcze się nie zdarzyło, by przymusowa izolacja od słońca przebiegła w spokojnej atmosferze. Może dlatego, że na Feneteh, niemal w całości pokrytej oceanem, trzewia planety uznawane były za tabu? Woda stanowiła sacrum, wszystko inne – z wyjątkiem wysp – należało do sfery profanum. A może to konieczność spędzenia kilkunastu godzin w zamknięciu działała jak katalizator najgorszych instynktów? Albo może...? Merea przeniosła wzrok na przeciwległą ścianę, oświetloną rzędem lampek ustawionych w małych niszach. Ogień zlizuje słowa wypowiedziane przez umarłą cywilizację, pomyślała, patrząc na cienie tańczące po wyrytych w skale znakach. Już nigdy nie dowiemy się, kim Oni byli ani dlaczego zniknęli. Szkoda. Kiedy sondy kosmiczne, wraz z komunikatem „zdatna do zamieszkania”, przesłały na Feneteh pierwsze obrazy krainy pokrytej warstwą piasku upstrzonego gdzieniegdzie plamami zieleni i przeciętej wstęgą rwącej rzeki, Merea poczuła przyspieszone bicie serca. Niebawem nadeszły dalsze przekazy. Zbliżenia powierzchni planety ujawniły istnienie – bez wątpienia stworzonych przez istoty rozumne – skalnych habitatów. Dziewczynę ogarnęła niepojęta euforia. Biegała korytarzami siedziby Rodu jak oszalała, wołając, że tam, w niezmierzonej przestrzeni, istnieje jeszcze inne życie, że jednak nie są sami! I ani lodowaty ton ojca, pytającego, czy naprawdę chce mieszkać z jakimiś dzikusami, ani ironiczny uśmiech brata, kiedy stwierdzał, że nie jest normalna, skoro cieszy ją śmierć Feneteh, ani wreszcie porozumiewawcze spojrzenia pozostałych członków Rady nie potrafiły zburzyć jej szczęścia. W końcu przestano na nią zwracać uwagę i powrócono do niekończących się dyskusji, z których wynikało, że trzęsienia ziemi stanowią koronny dowód na bzdurność wierzeń nisko urodzonych. Wszak mity Nadzorców Wód wspominały o gniewie Oceanu i Wielkiej Fali, która pewnego dnia zniszczy wyspy, ale nie o trzęsieniach ziemi! Tego nie przewidział największy heretyk!

A potem pierwsza wyprawa zwiadowcza przesłała wiadomość, że ktokolwiek stworzył skalne domy, dawno wymarł lub opuścił Deutis.

 

Merea wstała i podeszła do ściany. Opuszkami palców powiodła po znakach. Mimo wielomiesięcznych badań, mimo ogromnej pracy naukowców, mimo znacznych środków zaangażowanych w projekt, dotychczas udało się odszyfrować znaczenie kilku zaledwie symboli. Reszta pozostawała tajemnicą. Jedną z wielu tajemnic Deutis – podobnie jak wydrążone w skałach, prymitywne, lecz zdatne do zamieszkania „domy”, składające się z centralnego pomieszczenia, gdzie znajdowało się zejście do podziemi, oraz kilku przyległych pokoi, czy wreszcie same podziemia – niekończący się labirynt tuneli, wnęk o niesprecyzowanym przeznaczeniu i przestronnych komnat. Dokładna długość i rozmieszczenie korytarzy stanowiły zagadkę, której rozwiązanie nie interesowało jednak kolonistów. Choć podejrzewali, że łączą się ze sobą, tworząc potężną, rozgałęzioną sieć, nie potrafili przezwyciężyć niechęci do poznania tego, co kryło się pod powierzchnią planety.

– To ty? – rozległ się nagle dźwięczny głos Vanesste. Płomienie lampek zadrżały.

Merea odwróciła się gwałtownie.

– Mamo?

Mężczyźni przerwali rozmowę i cała trójka spoglądała teraz na zapatrzoną w pustą przestrzeń kobietę.

– To ty? – powtórzyła Vanesste ciszej.

Ojciec uniósł brwi w wyrazie dezaprobaty.

– Doprawdy, moja droga...

– Jeśli to ty, podejdź bliżej. Muszę ci coś powiedzieć.

 

Muszę ci coś... Czy to...? Ależ tak! Muszę ci coś powiedzieć, szepczę, a potem zamykam oczy i pozwalam Hi na pieszczotę odsłoniętego karku. Promienie porannego słońca muskają drobne włoski na szyi i otulają ciepłym oddechem całe ciało. Jesteśmy tylko my dwoje, myślę. Jak woda i wiatr. Jak wschód i zachód. Jak... jak tamtego dnia, gdy chowaliśmy się na wyspie przed wzrokiem ciekawskich. Pamiętasz? Leżeliśmy pod baldachimem z liści, wdychając oszałamiający zapach kwiatów i ciesząc się ulotną chwilą wolności. To przeminęło, jak wszystko, co nie powinno trwać, co sprzeciwia się tradycji. Ale oto znów stoimy ramię w ramię na pomoście. Tylko my dwoje... troje, ale o tym jeszcze nie wiesz. Otwieram oczy i spoglądam na błękit wody. Muszę ci coś powiedzieć, myślę, lecz milczę, a wtedy – ale może tylko mi się wydaje – wtedy, nagle, nad oceanem zalega cień.

 

– Mamo! – Merea poczuła, że robi jej się słabo od widoku mętnego spojrzenia Vanesste. Otarła pot z czoła i oparła się o ścianę. Ziemia pod jej stopami zafalowała i naraz dziewczynę ogarnął irracjonalny strach. A co jeśli podziemia się zawalą? Tu jest tak ciasno, ciasno... Tak trudno oddychać. I te przerażające oczy matki. Co się z nią dzieje? Do kogo mówiła? Gorąco! Duszno! Uciec, uciec! Ale burza! Trucizna! Nie wolno wychodzić na powierzchnię, trzeba zostać, uspokoić się! Wszystko będzie dobrze. Tylko bez paniki. Wdech – wydech, bez paniki, wdech – paniki – wydech. Żeby tylko niczego nie zauważyli – wdech – nie, nie dam im tej satysfakcji – wydech. Wdech – wydają się zbyt zajęci rozmową – wydech. Wdech...

W końcu podłoga przestała falować, a Sala Oczekiwania na powrót stała się bezpiecznym, stabilnym schronieniem. Merea odetchnęła jeszcze raz, głęboko, i skierowała się ku ławie. Siadała, kiedy kątem oka dostrzegła przemykający za plecami ojca cień. Na ułamek sekundy zasłonił wyryte w skale znaki i zaraz zniknął w przejściu do przyległego pomieszczenia. Dziewczyna zamarła.

– Widzieliście to?

– Co? – zapytał Krigson z nieprzyjemnym uśmiechem.

Merea popatrzyła w zimne, złe oczy brata i wzruszyła ramionami.

– Bądź łaskawa zachowywać się, jak przystało na Yeno De’ri. – rzucił ojciec w przestrzeń. Jego wyniosłość była trudna do zniesienia. Merea od dawna podejrzewała, że za codzienną, lodowatą uprzejmością, z jaką ją traktował, kryły się znacznie mroczniejsze uczucia. Gniew, może i nienawiść, że to ona, a nie Krigson, idealny twór Rodu, urodziła się pierwsza i dziedziczyła uprawniający do decydowania o losach kolonii tytuł Yeno De’ri. Ona, która uparcie twierdziła, że widzi, że słyszy nieistniejące.

Wyprostowała się i bez słowa przeszła przez Salę, odprowadzana ironicznym spojrzeniem brata, a potem zanurkowała w wejściu do niedużego pomieszczenia, nazwanego przez rodzinę „toaletą”. Poza okrągłą dziurą w skalnej podłodze i prowadzącym w głąb ziemi szybem niczego więcej tu nie było. Mereę czasem uderzała nieprzyjemna myśl, że może mylą się co do funkcji otworu, może został wydrążony w zupełnie innym celu, a oni... Wzdrygnęła się i szybko powiodła wzrokiem po ścianach. Cień przepadł. Pokręciła głową. Zawsze gdy chronili się w podziemiach, w okolicy pierwszej wnęki, licząc od schodów i głównego korytarza, dostrzegała nieznaczny ruch, jakby po skale przemieszczała się nieokreślona, ciemna smuga. Dlatego nazwała tamto miejsce Wnęką Cienia. Jednak tym razem... Tym razem wszystko było nie tak. Granice zachodzących na planecie zjawisk, do których zdołała już przywyknąć, podlegały niewyjaśnionym przesunięciom. Najpierw śpiew piasku, potem cień... Na dodatek matka, która od przybycia na Deutis zachowywała się obco, teraz wydawała się całkiem tracić zmysły. Dziewczynę ogarnął niejasny niepokój. Ciekawe, czy Oni, budowniczowie skalnych kompleksów, potrafiliby wyczuć subtelne zmiany, których nie doświadczał ani ojciec, ani brat? I jak by postąpili w obecnej sytuacji? Czy siedzieliby spokojnie w Sali Oczekiwania, wiedząc, że nic im nie grozi? A może wręcz przeciwnie, może właśnie szukaliby schronienia w jednej z głębiej położonych komnat, których istnienie koloniści przeczuwali, choć bynajmniej nie zamierzali zapuszczać się dostatecznie daleko, by móc swe przypuszczenia potwierdzić. Zresztą nie było takiej potrzeby, skoro już niewielka część podziemnego systemu tuneli zaspokajała wszelkie potrzeby przebywających pod ziemią osób. Geniusz tubylców był niewątpliwy – nie tylko potrafili zadbać o swoje bezpieczeństwo, lecz również o wygodę, wyposażając skalne schronienia w toalety, a nawet – co wzbudziło największe zdumienie i zachwyt osadników – w magazyny żywności. Ogromne dzbany odkryte w jednym z pomieszczeń przylegających do Sali Oczekiwania okazały się bezcennym skarbem. Przechowywane w nich jedzenie i napoje były tak dobrze zakonserwowane, że nawet w chwili obecnej nadawały się do spożycia. Koloniści nie mogli wyjść z zadziwienia: jakim cudem prymitywna rasa, która w szczytowym okresie swego istnienia nadal posługiwała się pismem obrazkowym, tak doskonale pojęła sztukę zabezpieczania pożywienia przed zepsuciem?

Ziemia zadrżała lekko i Merea zastygła w bezruchu. Czekała na rozwój wydarzeń, ale nic się nie działo. Cisza i spokój. Może tylko jej się zdawało? Po raz ostatni zlustrowała pomieszczenie i wróciła do Sali Oczekiwania.

– ...porównali zdjęcia nieba. Nie ma najmniejszych wątpliwości: gwiazdy znikają – mówił właśnie ojciec. – Jeżeli sytuacja nie ulegnie zmianie, wkrótce nad naszymi głowami będzie ziała pustka.

Krigson w zamyśleniu potarł czoło.

– Musi istnieć naukowe wyjaśnienie tego fenomenu.

– Z całą pewnością.

– Co planuje Rada?

– W chwili obecnej bardziej martwią nas burze. Możliwe, że zajdzie konieczność opuszczenia Deutis, co, przyznaję, byłoby fatalne w skutkach. Niełatwo znaleźć nadającą się do zamieszkania planetę, a nie wyobrażam sobie, by Wysokie Rody zechciały osiąść gdzieś, gdzie nie można nawet swobodnie oddychać.

Merea zbliżyła się do mężczyzn.

– Czuliście drgania?

Krigson skrzywił się pogardliwie.

– Na twoim miejscu nie przechwalałbym się tak skłonnością do halucynacji.

– To nie są halucynacje – odparła beznamiętnie. Nic nie wyprowadzało jej brata z równowagi bardziej niż obojętność.

– I to mówi Yeno De’ri! – syknął chłopak.

Merea przyglądała mu się w milczeniu. To podziemia, myślała. Tutaj wszystko potwornieje.

– Nie nadajesz się na przywódcę i dobrze o tym wiesz. – Krigson przysunął twarz do twarzy siostry. – Nie interesuje cię przetrwanie Rodu. Żyjesz w urojonym świecie.

Widziała drgające mięśnie jego żuchwy i uśmiechała się mściwie w duchu. Wszystko potwornieje. Ja też.

– To nie są halucynacje – powtórzyła spokojnie.

– Nawet nie wiesz, jak cię nienawidzę. – Krigson zacisnął pięści, wprawiając Mereę w euforię. – To ja powinienem urodzić się pierwszy, to ja powinienem po śmierci ojca zasiąść w Radzie! Jestem wszystkim, czego tobie brakuje. Sama powiedz, siostrzyczko – uśmiechnął się drapieżnie – czy nie lepiej czułabyś się pośród nisko urodzonych? Mogłabyś wówczas zapomnieć o chlubie Rodów, o  r o z u m i e. – Dobitnie przeliterował ostatni wyraz. – Mogłabyś starzeć się, miąć i kruszyć u boku jakiegoś nudnego i zasuszonego specjalisty od tego, co niewidzialne.

Merea znów dostrzegła niewyraźny ruch na ścianie, więc odsunęła się od brata i skoncentrowała wzrok na ginącej w ciemności smudze. Wykute w skale symbole drżały w dyskretnym blasku lampek.

Wściekły Krigson szarpnął siostrę za rękaw.

– Jeszcze z tobą nie skończyłem!

– Wystarczy. – Ojciec położył chłopakowi dłoń na ramieniu. – Nie widzisz, że ona chce cię sprowokować? – Przez chwilę spoglądał na Mereę bez słowa. Powiało chłodem. – Czasem aż trudno uwierzyć, że jesteś moją córką. Masz w sobie coś pospolitego, co bardzo mnie niepokoi. Śpiew piasku, cienie... Godne pożałowania brednie. Przynosisz ujmę Rodowi, którego członkowie od zarania dziejów hołdują potędze intelektu i tym różnili się i różnią od pozostałych warstw społecznych Feneteh. Od Nadzorców Wód, którzy wierzą, że świat materialny nie jest jedyną rzeczywistością, i od całej reszty tego bezmózgiego motłochu, odrzucającego wszystko, co namacalne, w imię mrzonki o jakimś wewnętrznym rozwoju...

– Nikt nie jest bezpieczny w cieniu starych drzew – odparła Merea. Nie, to nie podziemia, to oni sami odpowiadali za rosnącą agresję. Oni, wysoko urodzeni, nawykli do wydawania rozkazów i kontrolowania sytuacji, nagle oddzieleni od słonecznego światła przez zimną skałę i sprowadzeni do roli bezwolnych marionetek, zależnych od niezrozumiałych zjawisk. Frustracja musiała znaleźć ujście. – Czasem lepiej nie mieć nazwiska, nie mieć przyszłości, niż...

Ojciec zesztywniał.

– Nie zapominaj się!

 

Nazwisko... przyszłość... Gdzieś już... Kiedyś już... Ach! Nazwisko-przyszłość-tradycja, myślę, patrząc w odwieczny błękit wody, a potem dokonuję wyboru i pozbawionym emocji głosem żądam zmiany Nadzorcy. Nikt nie zadaje pytań, nie oczekuje wyjaśnień. Odchodzą pospiesznie wykonać mój rozkaz. Ten kawałek oceanu należy do Rodu i to my decydujemy, kto i w jaki sposób będzie o niego dbał. Słyszę kroki, rozpoznaję je i unoszę dłoń w geście odmowy. Kroki milkną. To koniec, mówię całą sobą. Nie podchodź, już cię nie chcę. Kły kłamstwa szarpią moje serce, coś zaprzepaszczam, coś ważnego, a jednak nie zamierzam się wycofać. Czy będę żałować? Ta chwila... Wiem – już nigdy nie popłynę pod prąd, zawsze będę stała na pomoście, wypatrując oczy za czymś, co przepadło. Gdzieś we mnie tkwi skaza, ale potrafię ją ukryć. Potrafię o niej zapomnieć. Nazwisko, przyszłość – oto jedyne prawdziwe wartości.

 

Ziemia zadrżała, tym razem mocniej.

– Co to... – zaczął Krigson i wtedy potężny wstrząs targnął Salą Oczekiwania. Z sufitu posypały się skalne odłamki, wypełniając komnatę pyłem.

– Mamo? – Stawiając niepewnie kroki, Merea próbowała dotrzeć do Vanesste. – Mamo, odezwij się!

Przez moment w Sali panowała nienaturalna cisza.

– Mamo!

Kolejne drgania rzuciły dziewczynę na podłogę. Gdy padała, przez zasłony kurzu dostrzegła jeszcze powiększającą się pajęczynę pęknięć na suficie. Już po nas, pomyślała przerażona. Osłoniła rękoma głowę i z całej siły zacisnęła powieki. Otwórz się, Huth, otwórz się, Noth, coś zaszeptało w jej głowie. To powrócił śpiew piasku. Głośniejszy niż jęk wstrząsanych konwulsjami korytarzy. I nagle zrozumiały.

– Otwórz się, Huth, otwórz się, Noth – powtórzyła bezwiednie.

Wstrząsy ustały. Skulona Merea niespokojnie czekała na rozwój wydarzeń, ale ziemia milczała. Do uszu dziewczyny dobiegło słabe nawoływanie. To Krigson. A więc przynajmniej jemu nic się nie stało. Może i szkoda. Otworzyła usta, by odpowiedzieć, lecz tylko zaniosła się kaszlem. W końcu pył opadł na tyle, że zdołała dostrzec zwiniętą w kłębek na podłodze matkę i podnoszącego się z klęczek ojca. A potem zobaczyła przejście w miejscu, w którym wcześniej była jednolita, c h y b a jednolita, bo naraz niczego nie była już pewna, skała. Merea wstała i natychmiast się zatoczyła. Pieśń piasku nieznośnie wibrowała jej pod czaszką. Tymczasem ojciec otrzepał się i podszedł do ściany. Przez moment wodził dłonią po krawędzi otworu, po czym cofnął się, zdjął z niszy lampkę i ponownie zbliżył się do przejścia. Płomień kaganka oświetlił fragment znajdującej się po drugiej stronie komnaty i chwilę później wysoka sylwetka mężczyzny zniknęła w mroku nowo odkrytego pomieszczenia. Krigson pospieszył za nim. Merea pomogła matce podnieść się z podłogi, a potem dołączyła do mężczyzn. Śpiew w jej głowie przybrał na sile. Słyszę tylko dlatego, że gdzieś we mnie tkwi skaza, pomyślała, przekraczając próg. Ale to nie moja pieśń.

– Otwórz się, Huth, otwórz się, Noth. Otwórz się, Drogo Mroku, otwórz się, Drogo Światła. Otwórzcie się, bramy bram. Otwórzcie się, wrota dolnego nieba, otwórzcie się, wrota średniego nieba, otwórzcie się, wrota górnego nieba. Otwórzcie się przed Mehigri-uri, aby mógł powrócić – zaintonowała nieoczekiwanie i zaraz zakryła usta dłonią, zaskoczona własnymi słowami.

– Zamknij się! – warknął Krigson. Razem z ojcem pochylali się nad stojącym pośrodku komnaty postumentem, na którym znajdował się kamienna skrzynia. Obok, na ziemi, leżała, strzaskana prawdopodobnie w wyniku niedawnych wstrząsów, pokrywa.

– Co to ma być? – skrzywił się Krigson z obrzydzeniem, zajrzawszy do środka. We wnętrzu spoczywał olbrzymi kokon.

Ojciec milczał przez dłuższą chwilę, zgięty w pół nad znaleziskiem. Nagle wyprostował się, obrócił i uniósł wysoko lampkę, oświetlając fragment zdobiącego skałę malowidła.

– Niebywałe – mruknął mężczyzna. Bez pośpiechu ruszył wzdłuż ściany, wydzierając ciemności coraz to inne, stworzone przez nieznanego artystę, obrazy.

Merea wiodła wzrokiem za drżącym płomieniem.

– To on, właściciel naszego domu. – Wskazała znienacka palcem na uwiecznioną w podziemiach postać. – Miał na imię Mehigri-uri. A tu – jasna plama światła przesunęła się dalej – widać jego codzienne życie: polowania, oprawianie zwierzyny, zbiór owoców, przygotowywanie pożywienia, wielkie uroczystości, pracę przy budowie habitatu. – Mówiła i mówiła, a słowa przepływały przez nią lekko, niczym przez powietrze. Ojciec obszedł już niemal całą komnatę. – Spójrzcie teraz. Oto orszak pogrzebowy i przedstawienie odbywających się przy wejściu do domu obrzędów. Dla Mehigri-uri nadszedł czas Zamknięcia Bram. – Przymknęła oczy. Śpiew kołysał ją w rytm nieznanej melodii. – To nie jest schron. To grobowiec.

– Zamknij się! – powtórzył Krigson.

– To przez nas jego Mei błąka się w podziemiach – ciągnęła, nie zwracając uwagi na brata. – Przedwcześnie obudzone, krąży korytarzami, oczekując spełnienia danej przez Ifaet-Nut-Feret obietnicy.

Ojciec opuścił lampkę.

– Dość! – rzucił tonem, który kiedyś przeraziłby dziewczynę śmiertelnie. Kiedyś, lecz nie teraz.

– Po co prowokowaliśmy mrok, my, dzieci światła? Po co zmieszaliśmy się z piaskiem, my, dzieci wody? – mówiła dalej.

– Powiedziałem: dość!

– Szukając schronienia przed śmiercią, dotarliśmy do serca jej królestwa.

Mężczyzna podszedł do Merei i gwałtownie wymierzył córce policzek.

– Wystarczy!

Zaśmiała się tylko i wzniosła ręce. Była pieśnią, a pieśń była nią. Ziemia zadrżała.

– Śmierć, śmierć jest blisko – rozległ się nagle półprzytomny głos. Z przejścia do sąsiedniej komnaty wyłoniła się Vanesste. – Feneteh umiera. Czuliście, jak zwija się w konwulsjach? (Gdy lament oznajmia Zamknięcie Bram, śpiewała Merea. Twoje Sikhe podąża w górę). Mówią, że mamy jeszcze czas, że trzęsienia nie powrócą tak szybko. Kłamią. Nie zdążą nas ewakuować. Nie wierzę w ocalenie, choć mówią, że znaleźli nam nowy dom. Widziałam go. To pustynia. (Wędruje i wędruje, dopóki nie dostrzeże go Ifaet-Nut-Feret, matka matek). Nie wolno ufać piaskowi, tylko ocean, tylko woda może nas uratować. – Zrobiła kilka nieskoordynowanych kroków. – Dlaczego wszyscy milczą? Stało się coś złego. Och! Więc jednak. Mówią, że nie można żyć na Deutis, że burze są zabójcze, spójrzcie, zginęli wszyscy członkowie wyprawy zwiadowczej. (To ona zamienia Sikhe w gwiazdę). Mówią, mówią, tak wiele strasznych słów, pokazują twarze, jedna, druga, trzecia, a wszystkie martwe. Czwarta, piąta... Piąta! Nie! Niemożliwe! Nie chcę! Kłamią, na pewno kłamią, przecież to zbyt okrutne! Nie w ten sposób! – Próbowała odepchnąć niewidzialnego wroga. – Merea... Nigdy nie będziesz jak oni. Nie jesteś, nie jesteś... Och, proszę, zabierzcie te twarze! Chcę zapomnieć, wymazać z pamięci! Oszukać myśli. Przecież już raz się udało. (I przypina ją do swego czarnego płaszcza). Trzeba tylko... Ale zaraz, znów mówią, mówią, uśmiechają się. To prawda? Można nas ocalić? Ach! Kolejni zwiadowcy odkryli na Deutis schrony, więc jest nadzieja! Ale dlaczego pod ziemią? To odrażające! To zupełnie jak zostać pożartym żywcem! Ale co robić, co robić... Szybciej, nadciąga kolejna fala wstrząsów, koniec jest blisko! Koniec! Śmierć! Piąta twarz... (W tym czasie twoje Mei podąża w dół). A jeśli... jeśli prawdą jest, że istnieje coś więcej niż świat widzialny? Jeśli to my się mylimy? Ciało może zginąć, lecz nie duch. Kiedyś zrozumiesz – tak mówił, leżąc pod baldachimem z liści. – Zamilkła na moment, po czym nagle wykrzyknęła. – Chcę zrozumieć! Chcę uwierzyć! Jeżeli tylko gdzieś tu jesteś, odnajdę cię. Muszę cię odnaleźć! – Przechyliła głowę i przez chwilę nasłuchiwała. – To ty? – spytała z nadzieją. – Powiedz, czy to ty?

Podziemnym światem znów targnęły potężne konwulsje i kamienna skrzynia niebezpiecznie przesunęła się na brzeg postumentu. Na ojca opadł deszcz skalnych odłamków. Nim zgasła lampka, Merea dostrzegła przemykający przez komnatę cień. Przeciął pomieszczenie i pochylił się nad kokonem. Zapadła ciemność, a potem gdzieś nad nimi rozległ się trzepot skrzydeł.

– Kto tu jest? – W głosie Krigsona dźwięczał strach.

Dziewczyna zamknęła oczy i pozwoliła, by śpiew pochłonął ją ostatecznie. Była pieśnią. Była obietnicą.

– Gdy lament oznajmia Zamknięcie Bram, twoje Sikhe podąża w górę – recytowała w zapamiętaniu. – Wędruje i wędruje, dopóki nie dostrzeże go Ifaet-Nut-Feret, matka matek. To ona zamienia Sikhe w gwiazdę i przypina ją do swego czarnego płaszcza. W tym czasie twoje Mei podąża w dół, do miejsca ciszy i ciemności, gdzie zasypia pod dachem z kamieni i śpi aż do...

– Zamknij się, zamknij się! – krzyczał histerycznie Krigson.

– Taka jest obietnica: w dniu, w którym umrze ostatnie dziecko Ifaet-Nut-Feret, matka matek potrząśnie płaszczem na znak wierności przysiędze danej u zarania czasu. Przyrzekła bowiem, że Droga Mroku nie jest nieskończona i kiedyś nadejdzie czas Otwarcia Bram. Wtedy Sikhe wejdą na Drogę Światła i powrócą na ziemię, jedno po drugim, a Mei otworzą oczy i usta i odtąd nie będzie już mroku ani milczenia. Gdy słowa Ifaet-Nut-Feret się wypełnią, Oczekujące ciało na nowo połączy się z Sikhe i Mei, by Mehigri-uri i jego bracia jak dawniej mogli żyć, jeść, pić i uprawiać rolę.

– To ty? – uporczywie dopytywała się Vanesste.

– Lecz biada temu, kto zakłóci spokój Oczekujących. I biada temu, kto poważy się wtargnąć do ich domostw, w czasie gdy będą spali!

– Zamknij się, zamknij się!

– To ty? Muszę ci coś powiedzieć...

– Takie jest ostrzeżenie: gdy Ifaet-Nut-Feret, matka matek, spojrzy na ziemię i dostrzeże coś, czego nie zrodziła, co nie należy do Drogi Światła, ogarnie ją straszliwy gniew. I ześle na świat ogniste tchnienie, a wówczas zginie wszystko, co nie powinno istnieć w dniu Otwarcia...

Ktoś potrząsnął pieśń za ramię. Ta jej część, która niegdyś była Mereą, poczuła na twarzy gorący oddech ojca.

– Przestań pleść bzdury! – cedził wściekle mężczyzna. Maska wyniosłości i chłodu opadła. – Jeszcze jedno słowo i...

– Teraz rozumiesz dlaczego znikają gwiazdy? – przerwała mu obietnica głosem pochodzącym z przeszłości. – I dlaczego szaleją burze? To Ifaet-Nut-Feret potrząsa płaszczem. Przyrzeczenie zostało dotrzymane. Oni wracają. Do domów, do wypełnionych jedzeniem i piciem dzbanów, do...

– Nie!

– Jak to jest, dla kogoś takiego jak ty, stać się przypadkowym świadkiem zmartwychwstania?

– Nie!

– Jak to jest? Powiedz!

– Śmierć to koniec. Koniec! Koniec!

Ziemia zadudniła głucho i pieśń zaczęła się śmiać. Śmiała się nawet wtedy, gdy ściany pękały z hukiem, a z sufitu sypały się skalne odłamki. I gdy w podłodze pojawiła się szczelina. I gdy ojciec nagle zniknął. I gdy powietrze zaroiło się od cieni. I gdy Vanesste po raz ostatni zawołała: „To ty?”. I gdy tysiące skrzydeł rozdarły mrok. I gdy Krigson przeraźliwie krzyczał.

A wysoko ponad nią gwiazdy spadały z nieba.

 


< 18 >