Science fiction, fantasy & horror - a first polish sf&f web periodic







Wojaczek

copyright © by Marek Wojaczek, 1998

Miejsce ludzi umarłych (ciąg dalszy powieści)

IX

     Leżąc na wznak zastanawiałem się w jaki sposób, nie wzbudzając niczyich podejrzeń rozeznać się w sytuacji. Gdyby tak urządzić Święto Duchów, coś na wzór amerykańskiego Helloween? Fajnie, ale... Z pewnością przyszłoby sporo zapijaczonych osób. Chyba nic z tego. A gdyby tak zaprosić jakieś medium? Tylko do cholery skąd miałem wytrzasnąć prawdziwe medium, a nie oszusta? Do kogo się z tym zwrócić? Na pewno nie do agencji detektywistycznej.
     Zadałem sobie jeszcze wiele pytań. Tylko na nieliczne potrafiłem udzielić samemu sobie odpowiedzi. W końcu, nie wiedząc kiedy zasnąłem.
     Miałem bardzo przyjemny erotyczny sen, dlatego natrętne brzęczenie telefonu rozdrażniło mnie do tego stopnia, że w pierwszej chwili chciałem rzucić słuchawką. Na szczęście zanim zdążyłem po nią sięgnąć w pokoju zapanowała cisza. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła jedenasta trzydzieści. Już miałem z powrotem przyłożyć głowę do poduszki gdy stukanie po kaloryferach uświadomiło mi, że ten telefon jednak był do mnie. Wciągłem dwa razy głęboko powietrze i podniosłem słuchawkę.
     - Dobrze, wiem, odłóż - powiedziałem trochę zaspanym głosem.
     Dzwonił Andrzej. Z jego mowy niezbyt wiązanej wywnioskowałem, że muszę do niego za chwilę pojechać. Po jakiejś minucie wsłuchiwania się w plontaninę słów przerwałem mu w pół zadania i powiedziałem spokojnie, aczkolwiek dość głośno:
     - Uspokój się. Zaraz do ciebie przyjadę!
     Chwilę później klnąc pod nosem na swój parszywy los ubierałem czarne jeansy. Przekonałem się, że na takie eskapady garnitur, czy inny bardziej oficjalny strój szybko nabiera bardzo nieoficjalnego wyglądu.
     Podwórko za domem wyglądało jakby przeszło przez nie tornado. Połamane gałęzie u drzew, ziemia zryta jak po pikniku kretów pokaźniejszej wielkości. Z drewnianego, prawie nowego płotu pozostało może dziesięć całych sztachet. Dwóch policjantów przechadzało się tam i z powrotem. Jeden robił zdjęcia, drugi z kijkiem w ręce rozgrzebywał kopczyki ziemi, które gdyby nie rozmiar do złudzenia przypominały kretowiny. Miały jakieś osiemdziesiąt centymetrów średnicy i tyle samo wysokości. Dwie osoby oprócz mnie obserwowały poczynania policjantów, osłaniając się od deszczu dużym parasolem. Stały po przeciwległej stronie placu. Jedną z nich rozpoznałem bez trudu. To pan Jurek, właśnie ten, u którego byłem przedwczoraj. Druga postać miała na sobie długi ortalionowy płaszcz z ogromnym kapturem, który zasłaniał jej całą twarz. Odsłonięte łydki dawały świadectwo temu, że jest to kobieta. Nic więcej nie dało się jednak o niej powiedzieć - chociaż miałem wrażenie, że gdzieś już się z nią zetknąłem. Poprawiłem ręką zmoczone włosy. Ależ tak - to była ta stara kobieta znad rzeki, to z pewnością była ona. Ruszyłem szybkim krokiem w jej stronę.
     - Tędy nie wolno - powiedział policjant, zastawiając mi drogę gdy tylko znalazłem się za zdewastowanym ogrodzeniem.
     Szybko zawróciłem i idąc wzdłuż płotu zbliżałem się do stojącej pary. Na moje nieszczęście zauważyli mnie i zaczęli oddalać się w stronę stojącego nieopodal samochodu. Zawahałem się chwilę czy zacząć biec i to mnie zgubiło. Mężczyzna zajął miejsce za kierownicą, a kobieta zgrabnie usadowiła się z drugiej strony. Po chwili samochód ruszył. Zatrzymałem się. Nie miałem szans żeby go dogonić. Co do jednego zyskałem pewność. Ta tajemnicza para oddaliła się tak szybko ze względu na mnie. Tylko dlaczego uciekali? Czyżby mieli coś wspólnego z tym całym bałaganem? Co ich łączy? Samotny mężczyzna i stara kobieta... Nie to nie to - powiedziałem sam do siebie. Zbyt duża różnica wieku.
     Wchodząc bocznym wejściem do domu obejrzałem nowy radiowóz. Na tylnych siedzeniach była jeszcze folia. Tak się na niego zapatrzyłem, że potknąłem się i o mało nie upadłem na te same schody co wczoraj.
     W salonie, przy rzeźbionym stoliku siedział Andrzej z kimś kto chyba był policjantem w cywilnym ubraniu.
     - Dzień dobry - powiedziałem przekraczając próg.
     Obcy człowiek odwrócił się i kiwnął nieznacznie głową. Andrzej ręką, w której trzymał papierosa wskazał skórzaną pufę pod ścianą. Poszedłem we wskazanym przez niego kierunku, chwyciłem ją oburącz i postawiłem przy krótszym boku stołu. Była jakaś cięższa niż zwykle. Zanim usiadłem uścisnąłem drżącą dłoń przyjaciela. Nie bardzo wiedziałem czy powinienem zrobić to samo w stosunku do policjanta, ale ten wyręczył mnie odkładając długopis i wyciągając do mnie rękę.
     - Śledczy Kempa - przedstawił się.
     - Waluś. - Jestem przyjacielem poszkodowanego - dodałem z kurtuazyjnym uśmiechem.
     - Jak się czujesz? - zwróciłem się do Andrzeja.
     - Daj spokój - machnął ręką.
     Śledczy pisał coś w swoim notatniku zupełnie nie zwracając na nas uwagi. Tymczasem mój przyjaciel niespokojnie kręcił się w fotelu paląc papierosa. Po zawartości popielniczki mogłem stwierdzić, że jest to już kolejny papieros. Dwaj różni ludzie, w dwóch różnych położeniach. Jednemu świat wali się na głowę, drugi jest po prostu w pracy. Wróci za kilka godzin spokojnie do domu i pewnie opowie żonie jaka ciekawa sprawa przypadła mu w udziale. Nawet nie przejdzie mu przez myśl co się za tym wszystkim kryje. Gdyby chodziło o zwykły wybryk chuligański...
     Nie wiedziałem co ze sobą zrobić więc sięgnąłem po papierosa i czekałem na rozwój wypadków. Czas dłużył mi się w nieskończoność.
     Po paru minutach policjant przerwał pisanie. Pożąglował jeszcze chwilę kartkami i powkładanymi między nie kalkami, po czym podsunął ten swoisty zestaw Andrzejowi.
     - Niech pan przeczyta, a później podpisze, tutaj i tutaj - wskazał miejsca długopisem.
     Andrzej założył okulary leżące na stole i trzymając papiery w drżących dłoniach czytał. Tymczasem śledczy oparł łokcie na stole, splótł dłonie i spojrzał na mnie z zakłopotaną miną.
     - Widział pan już co się stało?
     - Tak widziałem - odrzekłem, a z moich płuc wydobyło się mimowolne westchnienie.
     - I co pan o tym wszystkim sądzi?
     - Wygląda na to, że ktoś zniszczył drewniane ogrodzenie i pokopał jakieś dziwne dziury w ziemi. Nie sądzę żeby chodziło o pieniądze czy coś takiego. W końcu płot był tam chyba najcenniejszą rzeczą - udzieliłem rozbudowanej odpowiedzi.
     Miałem w tym swój ukryty cel. Spodziewałem się kolejnych pytań i koniecznie chciałem ich uniknąć. Tylko ja i Andrzej wiedzieliśmy, że policja jest w tej sprawie tak samo bezradana jak my. O tym jednak z wiadomych względów powiedzieć nie mogłem.
     - Może jednak spróbuje pan coś więcej powiedzieć na ten temat?
     Postanowiłem pokonać go jego własną bronią.
     - Trzeźwo myślący człowiek nie demoluje czegoś co nie ma w zasadzie żadnej wartości. - zacząłem. Zrobiłem dłuższą pałzę udając, że się zastanawiam. - Nie wiem co mogę jeszcze powiedzieć? Nie wiem też jakich informacji pan ode mnie oczekuje?- zakończyłem wypowiedź robiąc przesadnie życzliwy wyraz twarzy.
     - A co by pan powiedział na zastraszanie? - ciągnął. - Pański przyjaciel twierdzi jednak, że nie ma wrogów.
     - Bo z tego co wiem, to nie ma.
     - Pan był wczoraj wieczorem w tym domu? - zadał pytanie, w którym od razu zawarł odpowiedź.
     Sytuacja wymykała mi się spod kontroli. Za wszelką cenę nie chciałem mieszać w to Izy. Nie zanosiło się jednak żeby udało mi się tego uniknąć.
     - Tak byłem - odpowiedziałem dosyć automatycznie, ciągle zastanawiając się jak wybrnąć z opresji. Bajka o tym, jak to przechadzałem się przed snem raczej nie wchodziła w rachubę. Zresztą nie miałem pojęcia co wcześniej powiedział Andrzej, a to jeszcze bardziej komplikowało sprawę.
     - A skąd się pan wziął tutaj o tak późnej porze? - zapytał wlepiając we mnie wzrok.
     - A czy pan mnie o coś podejrzewa? - odparłem trochę poirytowany.
     - A czy ja coś takiego powiedziałem? Próbuję tylko ustalić fakty, które mogłyby mieć związek ze sprawą.
     - Odprowadzałem kogoś na dworzec i po prostu wpadłem w drodze powrotnej.
     Mówiąc to uniosłem nieco brwi, żeby sprawić wrażenie człowieka pewnego siebie. Byłbym na stracie przegranym, gdybym teraz zaczął się jąkać lub plątać w swoich wypowiedziach. W końcu to on był w pozycji uprzywilejowanej, bo to on zadawał pytania.
     - Niestety będę niedyskretny. Muszę się dowiedzieć kogo panie Waluś, kogo pan odprowadzał? Przepraszam jeśli przekręciłem nazwisko.
     - Nie, nie przekręcił pan - rzuciłem robiąc sobie w ten sposób krótką przerwę na pozbieranie myśli. - A co się stanie jeśli nie powiem?
     - I tak pan będzie musiał, bo wezwiemy pana w charakterze świadka - najprawdopodobniej jeszcze dzisiaj, no... może jutro.
     Byłem w niezłych opałach. Postanowiłem jednak podjąć próbę wynegocjowania korzystniejszych dla mnie warunków.
     - Pan wybaczy, ale dopiero po oficjalnym wezwaniu odpowiem panu na to pytanie, chyba że otrzymam zapewnienie, że zostawi pan tę kobietę w spokoju. No to już pan wie, że to była kobieta.
     - Niestety takiej obietnicy dać panu nie mogę. Ją też będziemy musieli przesłuchać.
     - Tak rozumiem - powiedziałem z udawaną troską w głosie. - Chociaż wcale nie jestem tym zachwycony.
     - I wcale się temu nie dziwię. Zapewniam jednak całkowitą dyskrecję, jeśli o to chodzi.
     Andrzej podsunął podpisane papiery policjantowi. Ten rzucił tylko na nie okiem i schował do aktówki, którą zamknął i położył na kolanach.
     - To powie mi pan teraz? - ponowił próbę wyciągnięcia ode mnie informacji chowając długopis do wewnętrznej kieszeni marynarki.
     - Chciałbym najpierw z nią porozmawiać. Nie wiem jak na to wszystko zareaguje. Trochę pokłóciliśmy się tamtego wieczoru.
     - No dobrze. - mruknął. - Proszę jednak najpóźniej jutro skontaktować się ze mną. Dobrze by było gdyby pańska znajoma zadzwoniła do mnie i umówiła się na rozmowę. Gdyby pan też przyszedł panie Andrzeju, może to rzuciłoby jaśniejsze światło na całą sprawę.
     Nie czekając na odpowiedź otworzył ledwie co zamkniętą aktówkę i wyciągnął wizytówki. Jedną podał mnie, drugą Andrzejowi.
     Zawahał się chwilę.
     - No to do widzenia panom - powiedział wreszcie i podniósł się z fotela.
     Andrzej jako gospodarz powinien wyprowadzić gościa, ale ani mu to było w głowie. Nawet nie wstał gdy wymieniał uścisk dłoni z policjantem.
     Gdy za chwilę usłyszałem odgłos zamykanych drzwi radiowozu odetchnąłem z ulgą i natychmiast z niewygodnej pufy przesiadłem się na miękki fotel. Mój przyjaciel w dalszym ciągu milczał.
     - Czy to było to o czym myślę? - zapytałem i chciałem usłyszeć każdą inną odpowiedź, tylko nie tą, której się spodziewałem.
     - Tak to było to - odparł i zawiesił na chwilę głos. - Przynajmniej tak mi się wydaje.
     Postarzał się o kilka lat przez ostatnie dwie godziny. W niczym nie przypominał właściciela dyskoteki, duszy towarzystwa, człowieka interesu. Kiedyś zazdrościłem mu, że dziewczyny tak bardzo lgną do niego. Miał niesamowite powodzenie. Odkąd jednak płaci alimenty przekonałem się, że nawet w tym przypadku przysłowie o dwóch stronach medalu nie jest pozbawione sensu.
     - Kiedy to się stało?
     - Najprawdopodobniej zaraz po naszym wyjeździe, ale nie jestem tego pewien. Wróciłem jakieś półtorej godziny temu. Z daleka wydawało mi się, że się pali, ale to nie był ogień. Coś w rodzaju cuchnącej zimnej mgły, która wydobywała się z tych cholernych kupek ziemi. Tak jakby coś wylazło spod powierzchni, skopało ogródek, zniszczyło ledwie co postawiony płot i schowało się z powrotem. Tylko dlaczego akurat mój, ledwie co kupiony kawałek ziemi - a nie dom. Wiesz co ? Mam wrażenie, że to cholerstwo się za nas weźmie konkretniej tylko urośnie w siłę. Marek, musimy coś zrobić, musimy się bronić, ale nie przy pomocy policji.
     - Andrzej uspokój się - wtrąciłem. - W końcu twój dom stoi cały pomimo, że znajdował się kilkanaście metrów od tego miejsca.
     - Z jednej strony masz rację, ale czy uważasz, że jest sens budować tam cokolwiek, skoro nie znamy nawet godziny kiedy to coś może wszystko zniszczyć. Przyjrzyj się i zobacz z jaką siłą mamy do czynienia. Chyba niepotrzebnie odprawiłem ochraniarzy. Zresztą i tak byli do niczego. Zauważ jednak, że tą drogą rzadko przejeżdżają samochody, najbliższy dom znajduje się sto metrów dalej. Nawet nie będzie mi miał kto pomóc jeśli coś się wydarzy. Przecież dzisiaj również miałem sąsiadów, tak jak wczoraj tylko, że każdy twierdzi że poza hukiem nic nie zauważył, a przyszli jedynie popatrzeć gdy się trochę uspokoiło. Policję dopiero ja wezwałem. Każdy ma wszystko w dupie. Istna paranoja. Napijesz się?
     Wstał bardzo szybko i podszedł do barku. Widać było, że się boi i to boi się bardzo. Nie wiedziałem jak pomóc temu kłębkowi nerwów.
     - To co się tutaj wyrabia może świadczyć o możliwościach tego czegoś, co chyba chce zrujnować nam życie. Nie możemy jednak popaść w panikę. Jeśli to poprawi twoje samopoczucie to zatrudnij nowych goryli. W końcu stać cię na to. Najważniejsze teraz żebyśmy trzymali się razem. Z każdej sytuacji istnieje jakieś wyjście. To nie będzie trwało wiecznie. Musimy w to uwierzyć nawet jeśli jest to bardzo trudne.
     - Pewnie masz rację - powiedział bez entuzjazmu, ale już spokojniejszym głosem. Zrobił sobie pokaźnego drinka.
     Podszedłem do barku, ale nie zdecydowałem się na alkohol. Postanowiłem również nie opowiadać mojemu przyjacielowi o swoich podejrzeniach. Był za bardzo roztrzęsiony.
     Musiałem jakoś porozmawiać z Izą. Nie bardzo jednak wiedziałem jak mam to zrobić. Postanowiłem też przyjrzeć się bliżej panu Jurkowi i jego towarzyszce - z pew-nością maczali w tym wszystkim palce.
     Zostawiłem na wpół już pijanego Andrzeja, który wcześniej dał mi słowo, że nie będzie robił żadnych głupstw i wróciłem do domu.
    

X
    
     W swoich, do wczoraj najlepszych spodniach znalazłem zamoczoną wizytówkę Polonex-u. Na szczęście dało się z niej odczytać numer telefonu. Osobiście nie miałbym odwagi pokazać się tam za żadne skarby.
     Drżącą ręką wykręciłem numer i pełen napięcia czekałem. Liczyłem sygnały. Pierwszy, drugi, trzeci... piętnasty i nic. Nikt nie odbierał. Gdy zrezygnowany miałem odłożyć słuchawkę usłyszałem znajomy głos:
     - Słucham Polonex.
     Milczałem. Głos uwiązł mi w gardle.
     - Słucham - wyjąkałem w końcu.
     - To ja słucham!
     Ręka mocniej zacisnęła mi się na słuchawce. Słyszałem łomotanie własnego serca. Musiałem się zdecydować.
     - To ja Marek - powiedziałem prawie szeptem.
     Intuicyjnie wyczułem napięcie panujące po drugiej stronie.
     - Iza to ja Marek - powtórzyłem trochę pewniej. - Chciałbym cię bardzo przeprosić za wczorajsze. Czy możesz mi wybaczyć?
     Gdy wymawiałem ostatnie słowa w telefonie coś zatrzeszczało. Jezu tylko nie to.
     - Tak, słucham cię - usłyszałem słowa wypowiedziane raczej przyjaznym tonem.
     - Chciałem cię przeprosić i...
     - No dobrze, to już słyszałam i co jeszcze chciałeś? - przerwała mi.
     Głos zaczynał być nieuprzejmy. Miałem jednak wrażenie, że Iza przybiera taką pozę, ponieważ chce mnie w ten sposób ukarać. Cały problem polegał teraz na tym, że zapomniałem języka w gębie. Zamiast mojego głosu, Iza mogła usłyszeć tylko nerwowe sapanie. Trząsłem się jak galareta.
     - Przeprosiny przyjęte i czego jeszcze chcesz ode mnie!? - przerwała zbyt długo trwającą ciszę.
     Fakt, że moja rozmówczyni przejęła inicjatywę podziałał na mnie bardzo uspokajająco. Słuchawka przestała klepać mnie w ucho. Może nie była to rozmowa dwóch kochanków, ale...
     - Nie zostawiaj mnie od razu po pierwszej randce - zacząłem prosząco. - To wszystko co się stało to nie do końca była moja wina. Przecież było bardzo sympatycznie, dopiero na dworcu...
     - Marek posłuchaj, mogę się z tobą spotkać jeśli o to ci chodzi, ale w miejscu gdzie będzie dużo ludzi i oczywiście w dzień. Żadna kolacja nie wchodzi w rachubę. Wybacz, ale po zmroku zachowujesz się bardzo dziwnie.
     Przeżyłem kilka chwil zwątpienia gdy nie pozwoliła mi wypowiedzieć się do końca. Zresztą może to i dobrze, bo nie wiele już miałem do powiedzenia. Jednak to co usłyszałem później przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Iza zdecydowała umówić się ze mną. Wspaniale.
     - Ależ ja w ogóle nie myślałem o kolacji. Chciałem się z tobą spotkać, żeby to wszystko wyjaśnić.
     Dotarł do mnie odgłos otwieranych drzwi. Chyba ktoś do niej przyszedł. Miałem szczerą nadzieję, że to tylko jeden z petentów.
     - Muszę kończyć, mam interesantów. O siedemnastej w restauracji motelu Na Skałce. Czekam najwyżej dziesięć minut. Jeśli się spóźnisz, nie mamy sobie już nic do powiedzenia - oświadczyła pośpiesznie i rozłączyła się.
     W jednej chwili opadało ze mnie napięcie ostatnich kilku minut. Podskoczyłem z radości do góry. Ścisnąłem słuchawkę jak drogocenny klejnot, popatrzyłem w sufit i powiedziałem:
     - Boże, dzięki ci Boże.
     Spojrzałem na zegarek i odetchnąłem z ulgą. Czułem się jak dziecko, któremu obiecano kupić upragnioną zabawkę jeśli podczas szczepienia nie będzie płakało. Świat wydał mi się dużo lepszy niż ma to miejsce w rzeczywistości. Była trzecia gdy w podskokach pobiegłem do łazienki. Babcia popatrzyła na mnie jakoś dziwnie gdy minąłem ją w przedpokoju. Wszystko poszło dużo lepiej niż mogłem sobie wymarzyć.
     Do niedawna nie wierzyłem w żadne seanse spirytystyczne, tzw. uzdrowicieli uważałem za zwykłych oszustów. Tak było do niedawna. Teraz własne bezpieczeństwo miałem złożyć w ręce podobnych ludzi?. Oby nigdy do tego nie doszło.
     Gdy spacerując w samych slipach kończyłem wycierać włosy dostrzegłem, że komputer nie jest wyłączony. Energooszczędny monitor przeszedł w stan uśpienia, ale jednostka centralna dawała znaki życia ledwie słyszalnym poszumem wentylatora i świecącym zielonym oczkiem diody, trochę większym od łebka szpilki. Żeby taka maszyna potrafiła samodzielnie coś wymyślić, doradzić jak postąpić w kryzysowej sytuacji - niestety daleko jej do tego. Póki co to tylko bardziej skomplikowane liczydło. Pewnie nadejdzie kiedyś taki dzień, w którym ta kupa układów scalonych zostanie zastąpiona czymś innym i maszyna wytworzy własną inteligencję. Będzie to pierwszy dzień eliminacji człowieka z otaczającego świata. Ludzkość stanie się bezużyteczną masą. Tzw. podtrzymanie gatunku sprowadzi się do budowy maszyn przez maszyny. Ciekawe jaki pogląd na istnienie duchów będą miały te potwory, o ile w ogóle będą miały jakieś poglądy? Ale jeśli rzeczywiście stworzymy tę inteligentną maszynę, to czy będzie to równoznaczne z daniem jej duszy? Powstanie produkt uboczny... Dusza, która po złomowaniu gdzieś się przeniesie. Tylko gdzie?
     Usiadłem w fotelu na przeciwko czarnego monitora i zacząłem gładzić ręką po brodzie. Z satysfakcją stwierdziłem, że dwukrotne dziś golenie przyniosło pożądane rezultaty.
     Nagle za moimi plecami rozległ się dźwięk jaki towarzyszy przeciągowi w po-mieszczeniu pełnym papierów. Przyzwyczajony do rzeczy anormalnych pokręciłem tylko głową, niechętnie podniosłem się z wygodnego fotela i zlustrowałem pokój. Oczywiście okno było zamknięte, a firanka wisiała nieruchomo. Nie poczułem żadnego podmuchu, mimo tego w dalszym ciągu słyszałem charakterystyczny szelest. Dźwięk wydobywał się spod stołu gdzie oprócz książki telefonicznej leżała sterta gazet. Szkoda było je wyrzucać, ale kolekcjonowanie ich też pozbawione było większego sensu. Z braku lepszego pomysłu tymczasowo rzucało się je na półkę pod stół.
     Postanowiłem zbadać tę sprawę. Miałem nadzieję, że nic nie przyłoży mi tym razem w głowę. Mimo tego bardzo ostrożnie odsunąłem przydługi obrus i zajrzałem pod blat. Warto było. Stałem się świadkiem fascynującego zjawiska. Patrzyłem jak niewidzialna ręka wertuje moją książkę telefoniczną. Ciekawe gdzie też chce zadzwonić zbłąkana duszyczka - pomyślałem rozbawiony. Kilkanaście sekund potrzebował mój niewidzialny gość na dotarcie do potrzebnych mu informacji. Wyraźnie szukał czegoś konkretnego bo ostatnią fazę poszukiwań przeprowadził strona po stronie. Oczywiście nie był na tyle kulturalny żeby na koniec zamknąć książkę, ale nie wymagajmy zbyt wiele. Zresztą może to i dobrze bo miałem szansę dowiedzieć się czego szukał.
     Zabrałem z półki otwartą książkę i na powrót usadowiłem się wygodnie w fotelu. Z zaciekawieniem zacząłem przeglądać dwie strony nazwisk zaczynających się od liter: b, c i d. Owszem, kilka z nich brzmiało znajomo, ale tak samo by się stało gdybym prześledził kilka kolejnych stron. Byli to abonenci z mojej miejscowości. Nie wyciągnąłem żadnych wniosków.
     Dla odprężenia postanowiłem kilka minut pograć w jakąś grę, która polega na strzelaniu do wszystkiego co się rusza. Wybrałem niezawodnego DOOM-a, wpisałem kody, które dały mi nieśmiertelność i ruszyłem zostawiając za sobą setki trupów różnego rodzaju stworów.
     Gdy znalazłem się na trzecim poziomie na chwilę odwróciłem wzrok od kolorowej scenerii piekieł i zatrzymałem go dłużej na smętnie zwisającej z boku biurka składance. Nie mogłem sobie przypomnieć, żebym drukował cokolwiek przez kilka ostatnich dni. Dla moich rodziców komputer stanowił zupełną chińszczyznę, więc skoro nie ja, to kto?. Zresztą, czy to ważne...
     Zdecydowałem, że zaraz po tym jak dojdę do porozumienia z Izą złożę wizytę tajemniczemu panu Jurkowi. A nawet, jeśli zajdzie taka trzeba, pójdę do księdza. Układałem plan na najbliższe godziny i dni, tępo patrząc na kawał zwisającego papieru. Wreszcie podszedłem i jednym pociągnięciem urwałem go. Było tego trochę więcej niż trzy kartki. Prawie na samym końcu znajdował się zadrukowany prostokąt, którego dłuższym bok oszacowałem na jakieś dziesięć centymetrów. Już miałem zmiąć całe odkrycie gdy coś przyszło mi do głowy. Marszcząc brwi popatrzyłem się dokładnie zadrukowanemu obszarowi. Przypominało to wydruk grafiki w trybie tekstowym. Tak, ale...
     Wszystkiego było może sześćdziesiąt centymetrów kwadratowych powierzchni, pokrytej bliżej nieokreślonymi, nienaturalnie małymi znakami. Ponieważ papier urwałem niedbałym ruchem dłoni kawałek wydruku pozostał w drukarce. Widząc to szybko włączyłem ją i wysunąłem pozostałość. Przyłożyłem obydwa fragmenty do siebie, położyłem na biurku i wsparty na rękach przyjrzałem mu się z uwagą. Już kiedyś zetknąłem się z czymś podobnym, tylko nie bardzo mogłem sobie przypomnieć kiedy. Przestałem się zastanawiać nad doborem koszul i zapiąłem mankiety przy tej, którą akurat miałem na sobie.
     Może za bardzo pracowała moja wyobraźnia, ale nie... Przypomniałem sobie. To właśnie tak wyglądało. Kiedyś pomyłkowo wydrukowałem mapę w trybie tekstowym. Szybko otworzyłem szufladę i wydobyłem z niej arkusz kalki technicznej i tępawy trochę ołówek, który pamiętał jeszcze czasy szkoły średniej. Położyłem kalkę na zadrukowanym papierze i ołówkiem stworzyłem trochę dziwny rysunek. Otrzymałem prostokąt poprzecinany różnej grubości liniami. Zmróżyłem oczy. To rzeczywiście wyglądało jak kawałek planu, może mapy. Nie wierzyłem w przypadek. Kolejna zagadka, ale może i kolejna wskazówka. Jeśli ciemniejsze linie miałyby okazać się ulicami, to przecinając się tworzyły po środku jakiś plac, który na moim planie pokryty był nieregularnymi polami w różnych odcieniach szarości. W żaden jednak sposób nie kojarzyło mi się to z zabudowaniami. Być może to wcale nie był plac.
     Gdybym tak miał dostęp do poufnych map okolicy to może... Paląc papierosa zastanawiałem się jak je zdobyć. W końcu niewiele osób ma w domu takie rzeczy, ale szybko przypomniałem sobie gdzie je widziałem. Co prawda nie były najnowsze, ale musiałem od czegoś zacząć. Postanowiłem je pożyczyć, ewentualnie zrobić kserokopię. Wiedziałem, że będzie to szukanie igły w stogu siana, ale miałem nadzieję że takie działanie przyniesie jakiś rezultat. Niestety, nie miałem dzisiaj czasu, żeby się tym zająć. Nie mogłem się spóźnić na spotkanie z Izą. Nie chciałem, żeby nasza znajomość skończyła się zanim się na dobre zaczęła. Oryginalny wydruk schowałem do szuflady, a kalkę zgiąłem na cztery części i wsadziłem do tylnej kieszeni spodni. Tak na wszelki wypadek, wolałem mieć jedną kopię przy sobie. Nie miałem praktycznie żadnych szans na dotarcie do map w dniu dzisiejszym, ale plułbym sobie w brodę gdyby jednak okazało się, że nie do końca miałem rację. W końcu jedna kartka w kieszeni to żadne obciążenie.
     Może pokładane nadzieje w tym świstku były złudne, ale skoro cały świat stawał na głowie to działać należało niestereotypowo.
     Świeży i pachnący nie bardzo pasowałem do zabłoconego samochodu. Nie miałem jednak na tyle czasu żeby się przebrać i umyć go szczegółowo.
     Jadąc co chwila spoglądałem na zegarek. Pomimo, iż była dopiero szesnasta trzydzieści, a od celu dzieliło mnie nie więcej niż dwadzieścia minut jazdy obawiałem się, że może zdarzyć się coś, co zatrzyma mnie na tyle skutecznie, że nie zdążę na czas. Nieoczekiwane zdarzenia polubiły mnie od małości, a objawiały się w dość osobliwy sposób.
     W ubiegłym roku wyjechałem samochodem ze znajomymi żeby przyjrzeć się bliżej okolicznym jaskiniom. Pomysł ze zwiedzaniem okolicy podsunęła mi koleżanka z pracy. Gdy tylko pożyczyła mi przewodniki, wydane jeszcze w czasach realnego socjalizmu, ale w dużej części aktualne, spędziłem nad nimi kilka godzin wymyślając najbardziej optymalne "marszruty".
     Leśne drogi niezbyt przypadły do gustu mojemu leciwemu pojazdowi. Wyraźnie dało się słyszeć jak kilkakrotnie złowrogim skrzypieniem wyraził swoją dezaprobatę. Mimo tego posłusznie przedzierał się przez mokry piasek, koleiny których głębokość dochodziła do trzydziestu centymetrów, rozległe kałuże. Raz nawet przestraszyłem się, że zahaczę podwoziem o głaz, który trochę bezmyślnie wziąłem między koła. Na szczęście prześwit okazał się wystarczający. Pokonując wszystkie przeszkody i nie wykonując żadnych dodatkowych przerw na wypychanie samochodu z błota dotarliśmy na miejsce. Humory dopisywały wszystkim. Nie zepsuło nam ich nawet to, że byliśmy tylko wewnątrz jednej jaskini, bo inne udostępnione były wyłącznie dla grup z przewodnikiem. Nie chcieliśmy niepotrzebnie ryzykować.
     Problemy zaczęły się w drodze powrotnej. Przejażdżka po lesie nie wróżyła jeszcze nic złego. Moje Polo sprawowało się prawie jak Land Rover Discovery. Może jeśli kiedyś zarobię większą sumę pieniędzy to kupię takie auto - myślałem gdy samochód nabierał prędkości na asfaltowej nawierzchni. Ledwie minąłem pierwszą tabliczkę z nazwą miejscowości, gdy spod maski zaczęło dochodzić niepokojące parskanie. Chwilę później lekko przygasły światła, za moment zgasł silnik i pogrążony w ciemności samochód zatrzymał się. Na nic zdało się nerwowe naciskanie na pedał gazu, a później próby zapalenia samochodu na "popych". Jedynym efektem naszych starań było kompletne rozładowanie akumulatora. Około godziny dwudziestej trzeciej zamknąłem drzwi na klucz i wyruszyliśmy na poszukiwanie kogoś, kto mógłby wyratować nas z opresji.
     Jedyny mechanik w okolicy balował na poprawinach wesela więc przestaliśmy mieć złudzenia, że wyjedziemy stąd tym samym pojazdem, którym przyjechaliśmy. Na jedynym przystanku autobusowym Konrad przeczytał, że ostatni autobus, z pięciu jakie tu docierają, mieliśmy trzy godziny temu. Jeszcze pewną nadzieję pokładaliśmy w PKP, ale jak powiedział nam przypadkowo napotkany mężczyzna w średnim wieku, osobowy zatrzymywał się tutaj dopiero nad ranem. Tylko jeden pocieszający wniosek płynął z ostatniej informacji. Oszczędziło nam to kolejnej, tym razem zupełnie niezaplanowanej czyterokilometrowej wycieczki. Sytuacja wydawała się być beznadziejna. Utknęliśmy w wiosce, w której były trzy telefony. W szkole, ale ze względu na okres wakacyjny nie mogliśmy się do niej dostać, w mieszkaniu prywatnym, ale pani oświadczyła nam przez drzwi, że o tej porze nie wpuści nieznajomych. Odesłała nas do prywatnej przetwórni owoców i warzyw. Tam niestety oprócz wściekłego ujadaniem psów nie usłyszeliśmy żadnego słowa wypowiedzianego przez człowieka. Rozważaliśmy już nawet ewentualność pieszej wędrówki. W końcu dwadzieścia kilometrów nie było dystansem, który przekraczałby nasze możliwości.
     Uratował nas Konrad, który po odejściu od bramy przetwórni nagle zatrzymał się, głośno klasnął w dłonie i kręcąc głową powiedział ze śmiechem:
     - Kurwa mać. Myślałem, że już nigdy nie będę musiał ich o nic prosić. Idziemy do mojej rodziny - zakomenderował wskazując ręką kierunek. - Nie przepadamy za sobą, ale myślę że nam pomogą. W końcu przysyłamy sobie kartki na Boże Narodzenie.
     Przywitanie nie było może zbyt wylewne, ale po krótkiej dyskusji senior rodu, sześćdziesięcio kilku letni mężczyzna, wziął nas na "pakę" Żuka i odwiózł do domu.
     Moje osobiste problemy nie skończyły się jednak na tym. Następnego dnia przetrzeźwiały fachowiec nie potrafił poradzić sobie z awarią. Dopiero dwa dni później zaprzyjaźniony mechanik przyholował nieszczęsny pojazd na "motylku" do swojego warsztatu. Jak się okazało wysiadła elektronika, która to spędza sen z oczu mechanikom wyedukowanych jeszcze na starych Warszawach.
     Miałem te wydarzenia doskonale w pamięci, dlatego wyruszyłem z dużym zapasem czasu. Oby tylko tym razem mi się nie wydarzyło myślałem i wymyśliłem sobie...
     Przy prędkości stu kilometrów na godzinę zobaczyłem jak kilkadziesiąt metrów przede samochodem upada drzewo tarasując jezdnię. Na moje szczęście grubsza jego cześć znalazła się na przeciwległym pasie. Ta okoliczność była niestety niekorzystna dla zbliżającego się Golfa na białych tablicach rejestracyjnych. Kierowca Volkswagena nie miał czasu do namysłu. Możliwości były dwie - albo wymija i naraża się na czołowe zderzenie ze mną, albo przejeżdża i wtedy trudno powiedzieć co się stanie. Na zatrzymanie pojazdu z pewnością zabraknie mu czasu. Co się stanie jeśli w ostatniej chwili zmieni pas? - pomyślałem - i w tej samej chwili poczułem jak czas zwolnił swój bieg. W zamyśle chciałem gwałtownie wcisnąć hamulec, ale noga nie posłuchała mnie. Nie mogłem unieść jej z pedału gazu. Wręcz przeciwnie. Poczułem jak stopa wciska go do oporu. Wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Samochód przyspieszał. Metr po metrze zbliżałem się do przeszkody. Już wiedziałem na pewno, że nie zdążę się zatrzymać. Bardzo wolnym ruchem głowy rozejrzałem się. Nie było gdzie zjechać. Po obu stronach drogi widniała taka samą ściana drzew. Mijałem je kolejno, jedno za drugim. Chyba się zabiję pomyślałem smutno. Bardzo głupio skończę swoje życie. Rozwalę się o drzewo leżące na szosie. Powróciłem wzrokiem przed siebie. Gałęzie falowały jeszcze pod wpływem uderzenia pnia o asfalt. Byłem bardzo blisko. Mogłem już odróżnić poszczególne liście. Zamykając wolno powieki chwyciłem, jak potrafiłem najmocniej, kierownicę i przejechałem z trzaskiem przez gałęzie. Wstrząs spowodowany spotkaniem podwozia z przeszkodą na powrót przywrócił normalny bieg czasu.
     Ułamek sekundy później otworzyłem oczy i zdążyłem zobaczyć zbliżającą się do mnie, przerażoną twarz kierowcy, mężczyzny może czterdziestoletniego. Do moich uszu dotarł najpierw pisk, potem huk i znowu pisk. Pełen najczarniejszych myśli uniosłem wzrok i spojrzałem w lusterko. Bałem się, żę zobaczę samochód owinięty wokół drzewa. Przy prędkości z jaką się poruszał szanse na przeżycie kogokolwiek znajdującego się wewnątrz były bliskie zeru. Na szczęście to co ujrzałem rozwiało wszelkie moje obawy. Pojazd po pokonaniu przeszkody wyraźnie wytracał prędkość. Mogły o tym świadczyć palące się światła stopu. Co prawda zatrzymał się po lewej stronie drogi, ale z uwagi na małe natężenie ruchu nic mu nie groziło. Pewnie był uszkodzony, ale kierowca chyba wyszedł bez szwanku. Nie zatrzymałem się. Zdecydowałem tylko, że zadzwonię na policję zaraz po tym jak dotrę do motelu. Może nie było to postępowanie najwłaściwsze, ale bardzo zależało mi żeby się nie spóźnić... Spojrzałem na wskaźniki. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Zdecydowałem zatrzymać się dopiero po wyjechaniu z lasu. Szkody, których doznał mój pojazd chyba nie były znaczące.
     Dreszcz przeszył całe moje ciało. Młode drzewo nie mogło przewrócić się samo. Ktoś lub coś musiało mu w tym pomóc. Nie było wiatru. Chyba, że jakiś pijany idiota podciął je nie z tej strony co należy. Szczerze mówiąc chciałem, żeby właśnie ta wersja okazała się prawdziwa.
     Zwolniłem do czterdziestu kilometrów na godzinę. Wolałem nie myśleć co się stanie jeśli drzewo pokaźniejszej wielkości spadnie na małe Polo. Podobno, że na dachu Rolls Royce-a może usiąść słoń bez szkody dla samochodu. Mój samochód niestety nigdy nie stał nawet obok Rolls Royce-a. Wyprzedził mnie czerwony Polonez. Trochę przyspieszyłem i dopóki nie wyjechałem z lasu trzymałem się tuż za nim.
     Na parkingu zrobiłem oględziny auta. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało najgorzej, nie licząc grubej rysy wzdłuż całej długości lewego boku. Gdy przyklękałem na kolanie żeby zajrzeć pod spód usłyszałem nad sobą męski głos:
     - Czyżby pan też przejechał po tym drzewku?
     - Niestety - odparłem z głową poniżej przedniego zderzaka.
     Zdecydowanie mniej wiem o budowie samochodu niż komputera. Ucieszyłem mnie więc sam fakt, że pod spodem nic nie ciekło i nic nie zwisało. Podniosłem się więc z kolan i spojrzałem na stojącego mężczyznę. Przez moment obawiałem się, żeby nie był to kierowca Golfa. Mógłby mieć do mnie słuszne pretensje. Na moje szczęście tę twarz widziałem pierwszy raz w życiu.
     - Mnie nic się nie stało bo zauważyłem je z daleka, ale jakiś Niemiec potrzaskał sobie światła i pogiął maskę. I niech mi pan powie, jakie oni mogą mieć o nas zdanie? Nowiutki Golf - mówił kręcąc głową.
     - A no tak to już jest. Chyba nawet drzewa są teraz słabsze niż kiedyś.
     - A czy pan wie, że nikt tego drzewa nie podciął. Sam widziałem. Nie uwierzy pan, ale ono przewróciło się z korzeniami. Chyba, że ktoś chciał upozorować wypadek? Nie uważa pan? Teraz pełno tych mafii. Już zadzwoniłem po policję. Niech sobie jadą to obejrzeć.
     - Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - W każdym bądź razie nie wierzę, żeby ono przewróciło się bez niczyjej pomocy.
     Wypowiadając ostatnie zdanie zamknąłem auto. Różne myśli kłębiły mi się pod czaszką. Teraz już nie miałem wątpliwości. To nie był przypadek, ani też żadna mafia. To drzewko było przeznaczone dla mnie w ,,prezencie'' od zaświatów.
     Chyba trochę zawiedziony moją małomównością mężczyzna pożegnał się i odszedł w kierunku czerwonego Poloneza. A ja jeszcze długo stałem i patrzyłem w stronę odległego lasu, który kilkanaście minut temu o mały włos nie stał się dla mnie cmentarzem.
     Motel prezentował się wspaniale. Byłem tutaj kilka lat temu, ale wtedy był to państwowy trochę zaniedbany lokal. Odkąd przeszedł w prywatne ręce zmienił się nie do poznania. Zadaszony płatny parking, wyłożony czerwoną kostką świadczył o tym, że gość z grubym portfelem będzie tu dobrze obsłużony. Moje Polo nie wymagało aż takich ekstrawagancji. Postawiłem go więc na niestrzeżonej i niezadaszonej części placu, obok ukraińskiej Tavrii. Z zazdrością popatrzyłem na osłoniętego od deszczu nowego Mercedesa klasy C i ruszyłem w kierunku wejścia do ozdobionego wielkim zielonym neonem budynku. Nocą całość z pewnością prezentowała się wspaniale.
     Dobrze, że ubrałem bardziej oficjalny strój, bo mógłbym mieć problemy z dostaniem się do restauracji. Głupio by było oczekiwać na Izę na zewnątrz lub w ogólnodostępnym barze. Żeby tylko udało mi się z nią jakoś porozumieć. Nie zakładałem jednak innej ewentualności. W końcu po to przyjechałem. Obiecałem sobie nawet, że jak już to wszystko się skończy spędzę tu z nią naprawdę wspaniały wieczór i miałem nadzieję, że jeszcze wspanialszą noc.
     Cóż za obsługa. Nawet nie musiałem się trudzić otwieraniem drzwi. Ledwie zdążyłem zająć miejsce w głębi sali i spojrzeć na zegarek, a już pojawił się kelner w nie-nagannie skrojonym fraku. Przeglądając menu przypomniała mi się komiczna historia, którą nie tak dawno opisywała brukowa prasa. Otóż jeden z naszych dziennikarzy został zaproszony na przyjęcie w ambasadzie. Chcąc wyglądać elegancko założył czarny frak. Jakież było jego zdziwienie gdy okazało się, że we fraki ubrani byli tylko kelnerzy.
     Miałem jeszcze godzinę czasu, dlatego długo zastanawiałem się nad zamówieniem. Wprawdzie nie jadłem jeszcze obiadu, ale chciałem go zjeść w towa-rzystwie Izy. Zamówiłem więc flaczki z pieczywem i kawę po kapitańsku.
     Musiałem jakoś zagospodarować czas dzielący mnie od spotkania. Zająłem się więc wertowaniem kolorowego magazynu motoryzacyjnego, który otrzymałem na życzenie. Kilka lat temu nie do pomyślenia. Mimo tego zbyt często spoglądałem na zegarek. Im mniej czasu pozostawało do siedemnastej rósł poziom adrenaliny w moim organizmie. Coraz częściej spoglądałem w kierunku drzwi. Próbowałem ułożyć sobie plan rozmowy, ale nie potrafiłem na dłużej skupić myśli. Kiedy powiedzieć jej o tym, że powinna stawić się na policję? Od razu, czy trochę później? A może dopiero przy pożegnaniu? Gotowa jeszcze pomyśleć, że był to jedyny powód mojego telefonu. Sam może tak bym pomyślał. Czułem się jak student przed egzaminem komisyjnym, który ma świadomość jaki poziom wiedzy sobą prezentuje. A co będzie jeśli mnie wyśmieje, jeżeli mi nie uwierzy?. Popijając kawę z rumem wypaliłem trzy papierosy i gdy miałem zapalić kolejnego pojawiła się ona. Zauważyłem jak zatrzymała się ledwie minąwszy drzwi. Chyba mnie nie dostrzegła. Wstałem więc i ruszyłem w jej kierunku. Gdy to zauważyła uśmiechnęła się niepewnie robiąc kilka małych kroków w moja stronę. Gdy dzieliły nas nie więcej niż cztery metry zatrzymała się. Miałem wrażenie, że się mnie boi. Zresztą po moich wyczynach na dworcu nie mogłem się temu dziwić.
     - Cześć - powiedziała nerwowo ściskając małą skórzaną torebkę.
     - Cześć - skinąłem głową i zwracając się lekko w prawo wskazałem stolik, na którym obok filiżanki leżał rozłożony najnowszy numer Auta.
     Była bardzo spięta. Idąc za nią starałem się odgadnąć jej myśli. Miałem wrażenie, że ostatkiem sił powstrzymuje się przed spojrzeniem za siebie. Z pewnością nie czuła się zbyt pewnie mając za plecami osobnika, który Bóg raczy wiedzieć jak się za chwilę zachowa. Gdy dotarliśmy do stolika i podsunąłem jej krzesło, usiadła na nim z wyraźną ulgą. Wyglądała olśniewająco, ale dzisiaj nie na to zwracałem największą uwagę. Ukradkiem obserwowałem jej twarz, która mogła dostarczyć mi zdecydowanie więcej cennych informacji niż zgrabne nogi.
     - Na co masz ochotę? - zapytałem składając gazetę. - Mają tutaj naprawdę niezłą kuchnię. Czekając na ciebie zdążyłem się o tym przekonać.
     - A możesz nic? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
     - Niestety rozczaruję cię, ale nie zauważyłem w jadłospisie potrawy o podobnej nazwie.
     Przez dobrych kilkanaście sekund przeglądałem jadłospis w poszukiwaniu czegoś oryginalnego, ale na nic nie mogłem się zdecydować. Dłonie drżały mi jak liście osiki. Zamknąłem menu i przejechałem dłonią po skóropodobnej okładce. Spojrzałem na cierpliwie czekającego kelnera. Nie dał po sobie poznać zdziwienia moim postępowaniem. Upłynęło kolejnych kilka sekund zanim przemówiłem:
     - Dwa razy kurczaka z frytkami i bukietem surówek, oraz butelkę białego wytrawnego wina reńskiego.
     - Służę uprzejmie - kelner ukłonił się i szybko oddalił.
     - Przepraszam, że tak brutalnie przerwałam naszą rozmowę, ale wszedł szef z syndykiem i musiałam szybko kończyć - zaczęła usprawiedliwiać swoje postępowanie.
     - Nie ma sprawy - odparłem. - Nie wiem tylko dlaczego się tłumaczysz? Przecież po tym co zaszło wczoraj na dworcu to ja jestem tu po to, żeby udzielać wyjaśnień.
     - Dobrze. A więc słucham.
     - Przynajmniej będę się starał... - zawiesiłem głos.
     - Pomogę ci trochę jeśli chcesz.
     - Byłbym wdzięczny.
     - Oto moje pytania - zaczęła, a ja czułem, że koszula przykleja mi się do skóry. - Powiedz mi dlaczego nie pojechałeś ze mną? To jest zasadnicze pytanie. A tak w ogóle to dlaczego milczałeś kiedy do ciebie mówiłam? Powiedz co się stało? I jeszcze te twoje oczy, o Boże te straszne oczy...
     Nie dostrzegłem w tej kobiecie nawet cienia nienawiści, czy choćby złości. Rozmawiałem z kimś kogo spotkało coś przykrego i nie może zrozumieć dlaczego. Nie chce się z tym pogodzić, ale zupełnie nie ma pojęcia co powinien zrobić, żeby temu zaradzić.
     - Izo posłuchaj - wyszeptałem. - Uwierz mi proszę. Ja sam nie wiem co się ze mną działo przez te kilka minut. Byłem jak sparaliżowany. Nie mogłem się ruszyć ani odezwać. Słyszałem twoje prośby, ale nie mogłem wydobyć z siebie choćby jednego słowa. Uwierz mi, mówię prawdę. Nie dlatego milczałem, że tak mi było wygodnie, czy też dlatego, że chciałem cię przestraszyć. Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale tak właśnie było. Mógłbym przysiąc, że nie kłamię, ale to chyba i tak nic nie zmieni.
     - Nie musisz. Wierzę ci - oświadczyła.
     W jej ustach zabrzmiało to jakoś dziwnie. Wyszło na to, że ona chce przekonać mnie, a nie odwrotnie.
     - Nie wiem dlaczego, ale wierzę ci - powtórzyła nie widząc żadnej reakcji z mojej strony.
     - Dziękuję. Nie wiem co powiedzieć - wydusiłem z siebie.
     Przyniesiono zamówione danie. Powróciła mi chęć do jedzenia. Zauważyłem również, że mojej towarzyszce apetyt dopisuje.
     - Zawsze kiedy się denerwuję czuję głód - zaśmiała się biorąc sztućce.
     - Ja też - dodałem.
     Jedliśmy w milczeniu co było bardziej moją zasługą. Nie bardzo wiedziałem jak powiedzieć jej, że musi iść ze mną na policję. Najlepszym i wypróbowanym sposobem jest przedstawienie siebie jako ofiary, zresztą w tym przypadku nie było to dużym przekłamaniem.
     - Wiesz... - zacząłem. - Chciałbym opowiedzieć ci co spotkało mnie później, ale poczekam może, aż zjesz. Czy mogłabyś mnie wysłuchać?
     - Oczywiście. I to z zaciekawieniem - powiedziała z pełnymi ustami. - Możesz zacząć już teraz. Mnie nic nie jest w stanie popsuć apetytu jeśli go rzeczywiście mam. A to, że jeszcze nie skończyłam jest twoją zasługą. Zamówiłeś smaczne danie, tylko trochę kłopotliwe w jedzeniu. Nie uważasz?
     - Pewnie masz sporo racji - zgodziłem się widząc jak mocuje się z kawałkiem kurczaka.
     Było całkiem sympatycznie. Ten sielankowy nastrój mógł jednak prysnąć. Nie miałem wyboru. Musiałem jej powiedzieć...
     - Gdy rozstaliśmy się w ten idiotyczny sposób - westchnąłem - czułem się bardzo źle i to nie tylko psychicznie, ale również fizycznie. Wracając postanowiłem zajrzeć do kumpla z dyskoteki. Wiesz o kim mówię?
     - Tak wiem. Zapraszał nas na drinka.
     - Zanim jednak zdążyłem dostać się do niego do domu upadłem na schodach. Ale to nie było zwykłe potknięcie. Ktoś pomógł mi spaść z tych schodów, albo raczej coś, coś niewytłumaczalnego.... Nie zrozum mnie źle, ja naprawdę nie zmyślam. Wokół mnie dzieje się coś niedobrego. Jeśli zechcesz to później opowiem ci jeszcze inne ciekawostki, ale wracając do sprawy... Ocknąłem się dopiero u niego w domu, w wannie. Trochę opowiedziałem mu o swoich problemach i okazało się, że on też zetknął się ostatnio kilka razy z trudnymi do wytłumaczenia zjawiskami. Ale to co najistotniejsze wydarzyło się dzisiaj. Coś zdemolowało ogrodzony, pusty plac. Z nowego płotu pozostało tylko wspomnienie. Wiem, że to wszystko brzmi niedorzecznie, ale taka jest prawda. Nic na to nie mogę poradzić.
     Gdy skończyłem głowa samoistnie opadła mi w dół. Bałem się spojrzeć Izie prosto w twarz. Nie słysząc jednak żadnej reakcji z jej strony zapytałem w końcu:
     - Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
     - Oczywiście że słucham - skrzyżowała sztućce na talerzu.
     Chwilę później poczułem jak końcami paznokci lekko musnęła moje czoło i włosy. Zdziwiony takim obrotem sprawy odważyłem się podnieść wzrok. Patrzyła na mnie para zielonych oczu, a wyraz ich mógłby stopić lody obydwu biegunów.
     - Nie bardzo to wszystko rozumiem, ale w tym co mówisz jest tyle rzeczy niemożliwych, że to chyba prawda - przerwała panującą ciszę. - Myślę, że nie kłamiesz. Mógłbyś mi jednak trochę dokładniej naświetlić całą sprawę. Może dzięki temu będę mogła ci jakoś pomóc. Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze.
     Opowiedziałem po kolei wszystkie zdarzenia. Starałem się odszukać w pamięci jak najwięcej szczegółów, które mogły mieć bezpośredni związek ze sprawą. Jedynie o romansie z Dorotą i dzisiejszym spotkaniu z policjantem ledwie wspomniałem. W trakcie mojej opowieści Iza zdążyła dokończyć obiad, a kelner zabrać talerze. Gdy zbliżałem się ku końcowi zacząłem bacznie zwracać uwagę na wyraz jej twarzy. Niestety nie udało mi się odczytać jej myśli.
     - Współczuję ci - powiedziała.
     - Dzięki Bogu.
     - Za co dzięki Bogu?
     - Za to, że mi wierzysz. Nie mógłbym mieć pretensji gdyby było inaczej. Na dowód tego, że mówię prawdę chciałbym pokazać ci namacalny dowód. Chciałbym żebyś zobaczyła to na własne oczy. Jeśli się tylko zgodzisz, zaraz po obiedzie możemy pojechać do Andrzeja. Jeszcze przez kilka godzin będzie widno, więc chyba nic strasznego nie powinno się stać.
     - Dobrze - odparła. - Możemy jechać nawet w tej chwili. Szkoda jednak żeby tak dobre wino się zmarnowało. Zabierzemy je ze sobą - powiedziała z takim entuzjazmem, że o mało nie podskoczyłem na krześle.
     Huśtawka nastrojów jaka towarzyszyła Izie była dla mnie nie do pojęcia, ale w końcu kto potrafi zrozumieć kobietę, w dodatku piękną kobietę...
     Poprosiłem o rachunek. Był wysoki, ale zadowolony ze spotkania dołożyłem do niego jeszcze trzydziestoprocentowy napiwek.
     Prowadziłem co prawda po kieliszku wina, ale nie dopuszczałem do siebie myśli, że może spotkać mnie niemiły obowiązek dmuchania w balonik.
     W drodze poruszyliśmy wiele tematów. Trochę rozmawialiśmy o pogodzie, medycynie, a nawet polityce. Przykre zdarzenia ostatnich dni nie zdołały zepsuć miłej atmosfery jaką udało się nam stworzyć.
    

XI
    
     Iza z wrażenia ręką zastawiła usta. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Pomimo iż starałem się przygotować ją na ten widok, moje słowa nie do końca podziałały na jej wyobraźnię.
     - O Boże. Tego na pewno nie zrobił człowiek - powiedziała z przejęciem.
     - Samo też się nie zrobiło - rzuciłem i objąłem ją ramieniem. - Chodźmy do Andrzeja. Może dowiemy się czegoś nowego, choć szczerze mówiąc bardzo w to wątpię. Pewnie będzie wypity.
     Minęliśmy porozrzucane wszędzie kawałki sztachet ze sterczącymi złowróżbnie gwoździami. Gdy trzy metry dzieliły nas od cementowych schodów powiedziałem do Izy:
     - Nawet policja jest w kropce. Chcieli żebym podał im personalia osoby, z która wczoraj spacerowałem, ale nie zrobiłem tego. Chciałem najpierw porozmawiać z tobą. Jeśli nie chcesz to nie będę mieszał cię do tej sprawy.
     Odetchnąłem z ulgą. Wreszcie wyrzuciłem to z siebie.
     - Jeżeli dobrze cię zrozumiałam to nie tłumacz się. Jeśli będzie potrzeba mogę być świadkiem. Musimy się tylko umówić co do wydarzeń na dworcu. Nie wiem co właściwie powinnam powiedzieć. Przecież nie to, że siedziałeś jak jakiś zombi gdy ja przerażona odjeżdżałam osobówką.
     - No fakt, ale przecież nie musimy mówić, że w ogóle coś się wydarzyło. Jeśli nie sprawi ci to problemu to w razie czego powiesz, że miałem jechać z tobą, ale w ostatniej chwili rozmyśliłem się. Stwierdziłem, że nazajutrz mam dużo pracy.
     - Niech i tak będzie - zgodziła się.
     - A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu to wejdziemy do środka. Nie zdziw się za bardzo jeśli gospodarz będzie nietrzeźwy. Już rano trochę sobie golnął.
     Drzwi otworzył ochroniarz i widocznie rozpoznał mnie bo nie pytając o nic wpuścił nas do środka. Chyba Andrzej w obecnej sytuacji przywrócił go do łask.
     Minęliśmy korytarz. W salonie na kanapie siedział człowiek wpatrzony w wiel-koekranowy telewizor. Na stoliku obok dostrzegłem pustą literatkę i popielniczkę wypełnioną papierosami wypalonymi ledwie do połowy.
     - Wejdźcie i usiądźcie - przywitał nas skinieniem głowy, ale nie ruszył się z miejsca. Iza zostawiając mnie z tyłu podeszła do fotela i wyciągnęła rękę w kierunku siedzącego mężczyzny.
     - Iza - przedstawiła się.
     Andrzej uścisnął wyciągniętą dłoń, ale w dalszym ciągu nie ruszył się z miejsca. Był jakby nieobecny.
     Zaczynałem nabierać obaw czy nie będę musiał się za niego wstydzić. Chyba był zalany. Cóż było robić. Usiedliśmy na skórzanej kanapie. Andrzej w dalszym ciągu wpatrywał się w telewizor.
     - Przyszliśmy porozmawiać. Trzeba z tym coś zrobić - zacząłem.
     Nie widząc reakcji z jego strony sięgnąłem po pilota i wyłączyłem telewizor. Istniało duże prawdopodobieństwo, że się wścieknie, ale co mogłem zrobić innego?
     - Żebyś wiedział, że musimy - odezwał się i wreszcie oderwał wzrok od szklanego ekranu. - Powiedz tylko co, bo ja - pokazał palcem na siebie - nie mam żadnej koncepcji.
     Był tylko lekko wstawiony. Odetchnąłem z ulgą.
     - Wiem, wiem - uśmiechnąłem się - ale to chyba nie powód, żeby nie robić nic poza oglądaniem telewizji.
     Chyba zagrałem na jego ambicji bo zrobił bardzo kwaśną minę, wziął do ręki pilota i wykonał gest jakby chciał wyłączyć mnie. Roześmialiśmy się wszyscy. Z satysfakcją stwierdziłem, że wracał do swojego normalnego stanu. Trzeba go było tylko jeszcze jakoś uaktywnić. Wyciągnąłem więc z tylnej kieszeni spodni zarysowany kawałek kalki, rozłożyłem go i podałem mu mówiąc:
     - Rzuć na to okiem.
     Andrzej obejrzał kartkę obracając ją we wszystkich kierunkach i wzruszył ramionami.
     - Co to jest u diabła? Jakiś rebus?
     - Sam jesteś rebus - odburkłem. Znowu zaczynał mnie denerwować. - Moim zdaniem jest to jakiś plan i chciałbym się dowiedzieć czego. Myślę, że ma to związek z tym wszystkim co się tutaj dzieje. Wyszło to jakimś cudem samoistnie z mojej drukarki, tzn. może nie dokładnie to, ale po odrysowaniu tak to właśnie wygląda.
     Iza dotychczas nie biorąca udział w dyskusji nagle ożywiła się.
     - Czy mogłabym zobaczyć? - zapytała i nie czekając na przyzwolenie wyciągnęła tajemniczy papier z dłoni Andrzeja.
     - Może mogłabym wam pomóc... - zmarszczyła brwi. - Szkoda, że nie pokazałeś mi tego wcześniej. Jeśli to rzeczywiście jest fragment terenu, który znajduje się gdzieś w okolicy to powinno się go dać zidentyfikować. Zaznaczam jednak, że musi to być gdzieś niedaleko, nie więcej niż dziesięć kilometrów stąd. Dzisiaj jest już za późno - spojrzała na zegarek - ale jutro mogę pokazać to komuś kto ma z mapami do czynienia raczej codziennie. Może wtedy dowiemy się czegoś więcej.
     - Jeśli tylko chcesz, byłbym zobowiązany - powiedziałem.
     - Witamy w firmie - Andrzej ożywił się i po raz pierwszy odkąd przyszliśmy wykonał znaczniejszy ruch. Wolno podniósł się z miejsca.
     - Zaczekaj! - krzyknąłem, gdy tylko zobaczyłem, że otwiera barek. - Przywieźliśmy coś ze sobą!
     Nie zdążył nic powiedzieć bo zerwałem się z miejsca i brzęcząc kluczykami wybiegłem na dwór. Jak zawodowy płotkarz pokonałem porozrzucane sztachety. Wyciągając prawie pełną butelkę z samochodu. Kątem oka dostrzegłem stojącego jakieś sto metrów ode mnie Golfa. Chyba wiedziałem do kogo należy.
     Jak sądziłem nie skończyło się tylko na naszej butelce. Bawiliśmy się wspaniale. Nawet nauczyłem się podstawowych kroków rock and rolla. Andrzej, który wypił najwięcej udawał króla puszczy rycząc na całe gardło, a Iza znowu przytulała się do mnie w tańcu.
     Tym razem na dworcu nie wydarzyło się nic nieprzewidzianego. Muszę jednak przyznać, że byłem pełen obaw czekając z Izą na przyjazd pociągu. Na koniec, stojąc już na stopniach wagonu pochyliła się i pocałowała mnie w usta. Z rozkoszy zakręciło mi się w głowie.
     Kolejny raz prowadziłem po paru głębszych. Jadąc z dworca do domu wybrałem na tyle boczne drogi, że nie spotkałem nigdzie drogówki. Gdyby stało się inaczej pewnie na dłuższy czas pożegnałbym się z prawem jazdy.
    

XII
    
     Obudził mnie natrętny głos telefonu. Wyciągnąłem rękę i prawie po omacku odnalazłem zimną słuchawkę.
     - Słucham - powiedziałem bardzo zaspanym głosem.
     - Cześć! Mówi Iza.
     - Tak słucham.
     - Słuchasz czy jeszcze śpisz?
     - Nie, nie śpię, słucham.
     - Zadzwonię do ciebie za piętnaście minut, tylko postaraj się już nie spać.
     - Przecież nie śpieee - wyrwało mi się potężne ziewnięcie.
     - No to za piętnaście minut.
     - Poczekaj, zaraz... - nie zdążyłem dokończyć
     Mimo nadludzkich wysiłków zapadłem w sen. Obudził mnie kolejny telefon. Tym razem wystarczyło mi energii, żeby wygramolić się z łóżka i przyjąć postawę dwunożną zanim przyłożyłem słuchawkę do ucha. Starałem się przekonać Izę, że nie śpię od dłuższej chwili, ale tylko ją tym rozbawiłem. Śmiała się prosto w słuchawkę, aż w końcu obudziłem się naprawdę.
     Wiadomości były pomyślne. Iza naświetliła sprawę znajomemu geodecie, który jak to określiła, kocha się w niej od zawsze. Bez zadawania zbędnych pytań obiecał obejrzeć domniemaną mapę, może jeszcze dzisiaj. W zamian miała tylko zjeść z nim kolację. Gdy powiedziałem, że będę zazdrosny zareagowała salwą śmiechu. Na koniec rozbawiona powiedziała żebym zadzwonił do niej za trzy godziny, to może będzie już coś wiedzieć.
     Założyłem kapcie i powlokłem się do łazienki. Myjąc zęby usłyszałem ten sam głos, przez który o mało nie wpadłem pod samochód. Obejrzałem się za siebie, ale w zamkniętym pomieszczeniu nie było oprócz mnie nikogo. Tym razem nawet się nie przestraszyłem. Chyba uczyłem się żyć z tym wszystkim...
     Włos zjeżył mi się na głowie dopiero wtedy, gdy usłyszałem łomot dochodzący gdzieś zza ściany. Wytarłem zmoczoną twarz ręcznikiem i cichutko na palcach podszedłem do drzwi. Nasłuchiwałem dłuższą chwilę, po czym zdecydowanym ruchem otworzyłem je. Stanąłem jak wryty. Ktoś się zbliżał. Wyraźny odgłos stóp za drzwiami wdzierał się w mój mózg, nie pozwalał zebrać myśli. Czasu było bardzo mało. Ktoś wchodził na piętro. Już był za drzwiami do przedpokoju i wiedziałem, że za chwilę je otworzy. Pewnie przyszedł po mnie.
     Popatrzyłem na klucz w zamku. Może zdążyłbym go jeszcze przekręcić - pomyślałem. Nie, jednak nie. Klamka poruszyła się. Tętno podskoczyło mi do dwustu uderzeń na minutę. Drzwi lekko poskrzypując otworzyły się na oścież. Stała w nich postać, którą znałem odkąd sięgam pamięcią. Otarłem dłonią twarz. Puls z wolna wracał mi do normy. Babcia zmrużyła oczy i rozglądając się spokojnie spytała:
     - Co tak walło?
     - Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą, - ale zaraz zobaczę.
     Musiałem wejść tam, skąd przed chwilą dobiegły niepokojące dźwięki. Nie mogłem przecież czaić się przed wejściem do własnego pokoju. Bóg wie, co gotowa jeszcze pomyśleć. Zdecydowanym, aczkolwiek spokojnym ruchem otworzyłem szeroko drzwi. Na dywanie leżała szufladka z biurka.
     - Nic się nie stało. Tylko szuflada wypadła - oznajmiłem.
     - Chodź zjeść śniadanie bo bardzo blado wyglądasz - powiedziała po chwili beznamiętnym głosem.
     Tę cechę charakteru bardzo u niej lubiłem. Zadowalała się każdą odpowiedzią, która zawierałaby chociaż znamiona prawdopodobieństwa. Było przecież rzeczą oczywistą, że szuflady bez niczyjej pomocy nie wyskakują z biurek.
     Nachyliłem się żeby wsunąć ją z powrotem, ale pewien szczegół zwrócił moją uwagę. Spojrzałem na wydruk, z którego odrysowałem mapkę i dostrzegłem, że zmienił się od wczoraj. Powinienem był zrobić więcej kopii - pomyślałem. Na szczęście zmiana była aż nadto widoczna. Z brzegu wyimaginowanego placu widniała bladoróżowa, ale wyraźna plamka. Wysypałem na dywan całą zawartość szuflady. Chciałem się upewnić, że nie ma w niej niczego od czego mogła powstać. Znalazłem tam tylko papier pod postacią druków, pasków, kalek technicznych i innych tego typu szpargałów. To nie mógł być przypadek. Plama miała na pewno jakieś znaczenie.
     Szybko sięgnąłem po kalkę i sporządziłem nową kopię, wyraźnie zaznaczając miejsce, w którym powstała owa plama. Wreszcie wsunąłem szufladę i spojrzałem na zegarek. Był najwyższy czas żeby wziąć się solidnie do roboty. Słowa zamieniłem szybko w czyn i o dziesiątej godzinie znalazłem się w biurze Izy.
     Niestety była zajęta. Podobno zgłosił się ktoś z prawem do części masy upadłościowej. Podałem jej tylko kartkę i w kilku słowach wyjaśniłem w czym rzecz. Obiecała zająć się całą sprawą zaraz po pracy.
     Dzień był pochmurny, ale nie zanosiło się na deszcz. Wyschnięte płyty chodnikowe wprawiły mnie w dobry nastrój. Nie dbałem za bardzo o to, że nikt nie wchodzi do sklepu. W końcu większy ruch zacznie się dopiero za miesiąc, gdy młodzież wróci z wakacji. Przez szybę obserwowałem przejeżdżające samochody. Nie tak dawno o mało nie znalazłem się pod kołami jednego z nich.
     A więc znają nawet moje imię w zaświatach. Może jestem tam bardziej popularny niż na Ziemi. Powróciłem myślami do tragicznej środy. Może gdyby samochód nie był tak bardzo obciążony to Krzysiek by nie zginął, może...
     O godzinie czternastej trzydzieści zakończyłem pierwszy dzień pracy w firmie. Dłużej nie mogłem handlować, ponieważ musiałem czekać na telefon od Izy. Przez tych parę godzin udało mi się sprzedać ledwie dwie paczki dyskietek i jedną stację 1.2 Mb. Wynik nie imponujący, ale ucieszyłem się nawet z tego. W końcu uroczyste otwarcie nastąpi dopiero po powrocie Piotra z Holandii.
     Po przyjeździe do domu zjadłem w kuchni obiad, a kawę zabrałem do swojego pokoju. Chwile oczekiwania na telefon uprzyjemniałem sobie grając na komputerze w Electro Body, pierwszą polską grę przygodową na PC-ta. Gdy o siedemnastej doszedłem do trzeciego poziomu, a telefon w dalszym ciągu milczał zacząłem się niepokoić. Może Iza była jeszcze zajęta w pracy, może nic z tego nie będzie, a może jest w objęciach... Nie, nie, taką ewentualność zaraz odrzuciłem. Gdy jednak i pół godziny później nie było od niej żadnej wiadomości zadzwoniłem do Polonexu. Informacje jakie mi udzielono były nieścisłe, ale dowiedziałem się choć tyle, że Iza wyszła jakieś dwie godziny temu.
     Trochę poddenerwowany zadzwoniłem do Andrzeja, ale nikt nie odebrał telefonu. Wiedziałem, że ma automatyczną sekretarkę, ale tym razem nie była włączona. Trudno - powiedziałem sam do siebie i położyłem się na tapczanie. Był to mebel, który zajmował najwięcej miejsca w niedużym pomieszczeniu, ale nie zamieniłbym go na żadne składane urządzenie do spania. Był po prostu nieprzyzwoicie wygodny.
     Około osiemnastej trzydzieści, gdy kończyły mi się już papierosy, milczący dotychczas telefon wreszcie się odezwał. Podskoczyłem na tapczanie, jak rażony prądem i szybko przyłożyłem słuchawkę do ucha prawie wykrzykując:
     - Słucham!
     Rozległy się trzaski, przez które przedarło się:
     - Mogę prosić z Markiem?
     - Przy telefonie.
     - To ja Iza. Dzwonię z restauracji. Udało mi się zamienić kolację na obiad. Już nie musisz być zazdrosny.
     - Dzięki Bogu, że zadzwoniłaś. Zaczynałem się niepokoić - powiedziałem wypuszczając nadmiar powietrza z płuc.
     - Chyba udało mu się zlokalizować to miejsce. To jest w lesie, niedaleko stąd. Prosiłam go żeby nas tam zawiózł.
     - I co? - nie pozwoliłem jej skończyć. - Zgodził się?
     - Tak, chociaż niechętnie.
     - Kochana jesteś - powiedziałem ze śmiechem.
     - Jest tylko jeden problem?
     - Słucham?
     Zawsze spodziewałem się najgorszych rzeczy gdy ktoś mówił mi, że jest tylko mały problem. Zazwyczaj oznaczało to poważne kłopoty.
     - Wiesz, on jest dość pazerny na pieniądze, ale jeśli dasz mu dyskretnie parę złotych to zrobi dla ciebie wszystko. Taki ma już charakter. Niestety ode mnie nie chciał wziąć ani złotówki.
     Wysłuchałem jej do końca i kamień spadł mi z serca.
     - Taki problem to nie problem - oznajmiłem.
     - No to za godzinę podjedziemy po ciebie.
     - Jesteś pewna, że trafisz?
     - Przecież mam adres.
     - No to pa - powiedziałem i odłożyłem słuchawkę.
     Nie wdawałem się w dłuższą dyskusję bo dzień powoli zbliżał się ku końcowi. Postanowiłem, że podziękuję jej przy butelce szampana, kiedy będzie już po wszystkim.
     Paweł zwolnił i zjechał na wąski pas pobocza. Spojrzał na nas, po czym odwrócił głowę i popatrzył w lewo na sosnowy las.
     - To z pewnością gdzieś tutaj. Nie widzę tylko zjazdu do lasu, ale... - zawiesił głos.
     Możnaby powiedzieć, że las po lewej niczym szczególnym nie różnił się od lasu po prawej stronie drogi. Tyle tylko, że w jednym drzewa przewracają się pod działaniem jakichś niepojętych sił. Poznałem to miejsce. Trzysta metrów stąd o mało nie straciłem życia.
     Siedzieliśmy w samochodzie mijanym przez rozpędzone ciężarowe Volvo. W takim pojeździe czułbym się dużo bezpieczniej. Paweł rozłożył mapy na kolanach i przyglądał się im w skupieniu. Nie zdawał sobie sprawy po co tak naprawdę tutaj przyjechaliśmy.
     Iza siedząc obok kierowcy sprawiała wrażenie nieobecnej. Nie próbowała nawet spojrzeć na rozwinięte rulony na kolanach Pawła. Panowało grobowa cisza, mącona jedynie co jakiś czas przez przejeżdżające pojazdy. Zachmurzone niebo i nawet lekkiego podmuchu. Przyglądając się ścianie drzew, oddalonej ledwie o kilka metrów poczułem dziwny stan zagrożenia. Na wszelki wypadek zasunąłem szybę. Pewnie niewiele by to pomogło gdyby jakieś drzewo spadło na nasz dach. Chciałem być już jak najdalej stąd, mieć to wszystko za sobą. Przez chwilę zacząłem żałować, że w ogóle tutaj przyjechałem. Czułem jak pocą mi się ręce. Spojrzałem na Pawła. Siedział wyprostowany studiując zabrane materiały.
     - Nie wiem czy da się tam dojechać samochodem - odezwał się beznamiętnie.
     - Może jednak spróbujemy - zachęcała go Iza.
     - Ale jeśli się zakopiemy...
     - To będziemy pchali wszyscy - nie pozwoliłem mu dokończyć.
     - No niech będzie - powiedział po dłuższej przerwie spoglądając ukradkiem na Izę.
     Widać było, że nie jest zadowolony z takiego obrotu sprawy. Myślał pewnie, że skoro oddał jej przysługę, to będzie trzymała jego stronę. Tymczasem z satysfakcją musiałem stwierdzić, że było inaczej.
     Wciągnął głęboko powietrze przez nos ze złością rzucając rozłożone plany na kolana sąsiadki, i przekręcił kluczyk w stacyjce. Samochód wytoczył się na asfaltową jezdnię. Wskazówka prędkościomierza szybko sięgnęła cyfry czterdzieści i zatrzymała się prawie bez ruchu.
     - Wy również wypatrujcie zjazdu - warknął.
     - Paweł, dlaczego się denerwujesz? - powiedziała Iza trochę przesłodzonym głosem. - Przecież masz mocny wóz, a nawet jeśli się ubrudzi to ci go umyjemy. A nawet gdyby coś to... Za wszystko ci zapłacimy.
     Słuchałem tych słów z nosem przy szybie. Wypatrywałem leśnej drogi i krew mnie zalewała, że muszę uczestniczyć w tym przedstawieniu. Zaczynałem być chorobliwie zazdrosny. Samochód jechał powoli. Z trudem zachowywałem spokój. Widać było, że kierowca jest niemiło zaskoczony naszym zachowaniem. Chyba tylko obecność Izy uchroniła mnie od komentarzy z jego strony.
     Uczucie niepokoju dość szybko udzieliło się mojej towarzyszce. Opuściła głowę.
     Po jakichś trzech minutach jazdy samochód zwolnił, a równocześnie z tym, rozległo się lekkie tykanie. Za moment byliśmy w lesie. Gdybym to ja prowadził z pewnością nie zauważyłbym tego duktu. W głowie miałem taką gonitwę myślową, że stać mnie było jedynie na momenty koncentracji. Iza w dalszym ciągu nie podniosła głowy. Szczerze mówiąc miałem ochotę zrobić to samo. Być może gdybyśmy byli tylko we dwoje to zawróciłbym na asfaltową drogę. A tak, jechaliśmy po wielkich kałużach i wertepach. Droga była zdecydowanie gorsza niż się spodziewałem. W pewnym momencie Paweł zatrzymał wóz i oznajmił:
     - No państwo szlachta, dalej nie jedziemy. Wyłazić, a ja zawrócę w tym bagnie.
     Pchnąłem drzwi z lewej strony nie zwracając uwagi na Izę. Stanąłem wyprostowany przy najbliższym drzewie i zrobiłem szybki, głęboki wdech. Był to jakby skok do lodowatej wody. Człowiek najczęściej chodzi długo po płyciźnie, odwlekając moment zanurzenia się w zimnej toni. Zanim tego dokona, najpierw zamoczy majtki, a dopiero później sapiąc próbuje zanurkować. Ja osobiście wolę terapię szokową. Przynosi zdecydowanie szybsze rezultaty. Lekarze tego nie polecają, ale kto by ich tam słuchał na urlopie.
     - Według umowy zostajesz w samochodzie - zwróciłem się do Izy gdy tylko znalazła się obok mnie.
     - A nie mogłabym iść z wami - powiedziała głosem, który jednak zdradzał rezygnację.
     - Powiedziałem nie!
     Musiałem być stanowczy. Obiecałem sobie , że nie będę jej narażał. Całe szczęście, że nie oponowała, bo chyba doszłoby do awantury. Gdy odeszliśmy kawałek od samochodu obejrzałem się. Zobaczyłem jak zajmuje miejsce za kierownicą. Poczułem się trochę pewniej.
     Szliśmy gęsiego omijając kałuże. Zacząłem już nawet żałować, że nie wziąłem gumowców. Chociaż może to i dobrze, bo gdyby przyszło uciekać...
     Dziwny to był las. Nie usłyszałem nawet jednego ptaka. Powietrze stało w miejscu.
     - Paweł - powiedziałem w jednej chwili rozglądając się dokoła. - Czy nie uważasz, że jest tutaj trochę za cicho?
     - Uważam, ale szczerze mówiąc nie obchodzi mnie to. Mamy dojść w miejsce, które jest zaznaczone na tej twojej mapie i przypuszczam, że to jest właśnie to miejsce. To jeszcze kawałek.
     - Paweł zaczekaj, chciałbym z tobą chwilę porozmawiać.
     Przystanął wyraźnie poirytowany. Nawet się nie odwrócił. Podszedłem do niego trzymając studolarowy banknot w prawej dłoni.
     - O co znowu chodzi? - zapytał zaciskając zęby.
     - To dla ciebie za fatygę - uniosłem rękę z pieniędzmi.
     - Weź - dodałem widząc jego niezdecydowanie. - Ja za usługę komputerową też bym cię odpowiednio skasował - zaśmiałem się. - Zresztą zapłacę ci drugie tyle, jeśli uda ci się zlokalizować co do metra to miejsce. To zaznaczone później. Wiesz o co mi chodzi?
     - Tak, Iza mówiła mi.
     - To dla mnie bardzo ważne. Tylko proszę cię, nie mów nikomu o naszej wycieczce. I to bez względu na rezultaty.
     - Dobrze - odparł beznamiętnie.
     Wziął banknot i schował do przedniej kieszeni spodni. Jego nastrój wyraźnie się poprawił.
     Byłem coraz bardziej spocony. Szliśmy sporym tempem, ale nie takim, które powoduje zmęczenie u zdrowego człowieka. Po prostu bałem się. Ten las przytłaczał mnie. Wyobrażałem sobie jak spadające drzewa roztrzaskują nasze czaszki na kawałki, albo co gorsza przygniatają nas i umieramy w strasznych męczarniach. Droga szła lekkim łukiem, więc gdy kolejny raz odwróciłem się, nie zobaczyłem już samochodu.
     - Może trochę zwolnimy. Daleko jeszcze?
     - Nie ma potrzeby, to już niedaleko. Zresztą przyjrzyj się dokładnie. Z lewej strony las się przerzedza - wskazał ręką.
     W istocie miał rację. Serce jeszcze mocniej zaczęło mi walić w piersiach. Miałem wrażenie, że słychać je w całym lesie. Patrzyłem na plecy Piotra i zazdrościłem mu jego niewzruszenia. Ten niewysoki, barczysty człowiek szedł równym, spokojnym krokiem, nie oglądając się za siebie. Wyglądało na to, że ma konkretną robotę do wykonania i udaje się w miejsce, w którym zrobi co do niego należy. Potem zwyczajnie wróci do domu. Może ma nadzieję na randkę z Izą. Może jest już myślami przy przyjemniejszych rzeczach niż łażenie po lesie w słotny dzień. Tymczasem rzeczywistość mogła okazać się mniej różowa. Idąc wyciągnąłem z tylnej kieszeni obydwa rysunki i jeszcze raz im się przyjrzałem. Różnica była niewielka, ale wyraźna. Wpatrzony w kartkę, poczułem nagle lekki wiaterek na twarzy. Jakby ktoś ominął mnie zaledwie o kilka centymetrów. Dałbym głowę, że usłyszałem szelest. Odwróciłem się. Za mną nie było nikogo, przede mną maszerował Paweł. Przeszył mnie dreszcz. Szedłem i rozglądałem się wokoło. Las jakby budził się do życia. Może odkrył niepożądanych gości, którzy zakłócają jego spokój. Zmusiłem się, żeby nie myśleć zbyt dużo i przyspieszyłem kroku, zrównując się z towarzyszem.
     Paweł nie mówiąc nic zatrzymał się na skraju niezadrzewionego obszaru i wy-ciągnął rękę w moim kierunku. Podałem mu kartkę z wyraźnie zaznaczoną korektą. Las nas obserwował. Patrzyłem w skupieniu jak mój towarzysz porównuje szkic z otacza-jącą nas rzeczywistością, spoglądając to na kartkę to na wykarczowany teren. Czynność tę powtórzył chyba pięć razy, po czym ruszył do przodu omijając pnie. Poszedłem się za nim. Pierwsze silniejsze podmuchy wiatru zmierzwiły moją czuprynę. Chyba zbierało się na burzę.
     Polana nie miała regularnego kształtu. Była jakby poszarpana, a to niestety utrudniało lokalizację interesującego mnie obszaru. Na szczęście jak dotychczas nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Uniosłem wzrok. Siwe niebo i coraz silniejszy wiatr nie wróżyły jednak niczego dobrego. Gdy znaleźliśmy się w centrum niezalesionego obszaru Paweł przystanął i znowu na dłuższą chwilę skupił uwagę na kawałku papieru. Wreszcie popatrzył na mnie z zadowoloną miną i zaczął zapinać kurtkę.
     - Widzisz już? - zapytał z nutą satysfakcji w głosie.
     - Co mam widzieć?
     - Jak to co? Nie widzisz, że ten kawałek powstał po ostatniej wycince - pokazał palcem.
     Wpatrywałem się dłuższą chwilę we wskazanym kierunku, ale nie zauważyłem tam nic interesującego. Wszędzie było pełno pniaków, gdzieniegdzie trociny. Chociaż...
     - Tak teraz widzę! - wykrzyczałem starając się pokonać hulający już wiatr.
     Istotnie, wskazane obszar wyróżniał się na tle całej wycinki. Pnie miały jaśniejszy kolor. Widocznie drzewa ścięto niedawno. Może nawet wczoraj. To tłumaczyłoby powstanie różowej plamy.
     Tymczasem zrobiła się prawdziwa wichura. Spojrzałem w niebo z przeświadczeniem, że zobaczę gnane wiatrem obłoki. Jakież było moje zdziwienie, gdy nie udało mi się zaobserwować tam żadnego ruchu. Owszem, całe niebo pokryte było siwymi, ciężkimi chmurami, ale stały one w bezruchu jak zaklęte. Tymczasem na ziemi wiatr stawał się nie do wytrzymania.
     - Chodźmy stąd! - krzyknąłem do Pawła.
     Chyba mnie nie dosłyszał. Klepnąłem go w ramię i gestem głowy pokazałem, żeby ruszył za mną. Właśnie w tym momencie szczególnie silny podmuch wiatru wyrwał mu z dłoni ten, jakże cenny, kawałek papieru i poniósł po karczowisku. Paweł potykajc się o pniaki natychmiast pobiegł za nim.
     - Wracaj! - krzyknąłem.
     Na swoje nieszczęście nie posłuchał mnie. Ruszyłem za nim pędem, ale nie mogłem go dogonić. Miał sylwetkę świadczącą, że jest bardzo wysportowanym człowiekiem więc mimo moich starań ciągle się oddalał.
     - Paweł! - wychrypiałem. - Paweł wracaj! Grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo! Wracaj cholerny idioto!
     Wiatr co chwilę zmieniał kierunek, stawał się nie do zniesienia. Już z trudem stałem na nogach. Unoszone, uschnięte gałęzie wykonywały niesamowite akrobacje. Niektóre z nich uderzały mnie po twarzy. Biegłem za człowiekiem, który za nic w świecie nie chciał mnie posłuchać. Z pewnością nie zdawał sobie sprawy z grożącego mu niebezpieczeństwa. Gdy uznałem już pościg za beznadziejny Paweł przystanął. Za chwilę odwrócił się i pokonując silne podmuchy, chwiejnym krokiem zaczął iść w moim kierunku. Musiałem na moment odwrócić głowę bo coś zasypało mi oczy. Mieszanina igliwia, patyków i gałęzi utworzyła ścianę oddzielając nas od siebie. Z trudem zachowywałem równowagę machając do niego, jakby to mogło mu w czymś pomóc. Gdy zbliżył się na odległość dziesięciu metrów stało się coś strasznego. Zobaczyłem jak zatrzymuje się i podnosi ręce do góry. Za moment leżał już na plecach. Nie wstawał dłuższą chwilę więc ruszyłem w jego kierunku, z wysiłkiem przedzierając się przez fruwające przedmioty. Coraz większe gałęzie uderzały w moje ciało, trociny zasypywały mi oczy. Wiatr uniemożliwiał przemieszczanie się w linii prostej, ale mimo to pochylony, krokiem kompletnie pijanego człowieka zbliżałem się do miejsca w którym leżał. Gdy byłem już w odległości, z której widziałem jego wykrzywioną od bólu twarz oddalił się ode mnie. Usłyszałem stłumiony krzyk, który ledwie przedarł się przez szalejący wiatr. Zbliżyłem się znowu i z przerażenia nogi załamały się pode mną. Padłem twarzą do ziemi. Coś niewidocznego ciągnęło go za wyciągnięte ręce. Wlokło wolno, ale systematycznie do lasu. Wykonując nadludzki wysiłek wstałem i rzuciłem się szczupakiem w jego stronę. Udało mi się. Złapałem go za nogę. To coś jednak ciągnęło teraz nas obu. Jedną ręką objąłem pniak, drugą kurczowo zacisnąłem na nodze Pawła. Dłoń jednak ześlizgiwała mi się coraz niżej. Za moment trzymałem już tylko but, który zsunąłem z jego stopy. Znowu spróbowałem powstać, ale zanim przyjąłem postawę wyprostowaną potężny podmuch obalił mnie między pnie. Teraz wiatr wiał już tylko w jedna stronę. W tę, w którą coś zabierało Pawła. Na powrót objąłem pień i wtuliłem się w niego jak przerażone dziecko chowa twarz w suknię matki.
     - Boże obiecuję, że jeśli wyjdziemy z tego cało, pójdę od razu do spowiedzi, Boże pomóż mi, pomóż Pawłowi - bełkotałem.
     Wiatr przybrał taką siłę, że skostniałymi rękami nie mogłem utrzymać już pnia. Wiedziałem, że jeszcze moment i go wypuszczę. Chyba zaczynałem tracić świadomość, gdy nagle wszystko ucichło. Zemdlałem.
     Nie wiem jak dużo czasu upłynęło zanim przewróciłem się na wznak. Czułem w ustach kwaśny smak ziemi. Przetarłem zaspane oczy i zamglonym wzrokiem popatrzyłem w niebo. Coś kapnęło mi na czoło. Zaczynało padać. Podniosłem się ociężale i błędnym wzrokiem rozejrzałem dookoła. Zobaczyłem mnóstwo połamanych gałęzi, porozrzucanych po całym terenie.
     - Paweł! Paweł - wykrzyczałem.
     Dziwne, ale żadne nie zostało złamane nawet jedno drzewo. Wszystkie gałęzie, które nie tak dawno wirowały w powietrzu były uschnięte. Linia wysokiego napięcia stała również niewzruszona. Trudno było uwierzyć, że przed chwilą rozegrały się tutaj dantejskie sceny. W miejscu, w którym ostatni raz widziałem Pawła leżała nadgryziona zębem czasu drewniana tabliczka. Podniosłem ją i z trudnością, ale udało mi się odczytać napis: Zakaz polowań.
     Odrzuciłem ją natychmiast i zbliżyłem się na odległość trzech metrów od niczym nienaruszonych drzew. Nie było śladu po człowieku. Podszedłem jeszcze bliżej. Gdy konar pierwszego drzewa miałem w zasięgu ręki poczułem smród i przenikające mnie zimno. Cofnąłem się. Już dwa metry dalej panowała normalna temperatura. Las nie chciał oddać zdobyczy. Miałem wrażenie, że patrzę śmierci prosto w oczy. Zrobiłem jeszcze kilka kroków do tyłu i potknąłem się o coś. Na szczęście nie straciłem równowagi. Był to pień, który chyba uratował mi życie.
     Znowu poczułem przyjemny zapach lasu. Przegrzebałem palcami we włosach. Wypadały mi na kurtkę różne śmiecie, igliwie, mokry piach... Odwróciłem się z rezy-gnacją i zacząłem wolno posuwać się w kierunku samochodu. Miałem wrażenie, że już nigdy nie zobaczę Pawła, a jeśli nawet, to nie będą to jedynie zwłoki. Idąc wolno oglądałem się z nadzieją, że może jednak... Byłem za bardzo przerażony żeby wrócić do lasu. Strach mnie pokonał.
     Gdy opuściłem karczowisko przyspieszyłem kroku. Martwiłem się o Izę. Zaczynałem mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiłem zostawiając ją samą. Uspokoiłem się dopiero wtedy gdy zobaczyłem jak wysiada z auta i zostawiając otwarte drzwi biegnie w moim kierunku.
     Rzuciła mi się na szyję. Objąłem ją ze wszystkich sił. Padał rzęsisty deszcz, a my przytuleni do siebie całowaliśmy się łapczywie. Jej biała bluzka po chwili przypominała ścierkę po wyszorowaniu brudnej posadzki.
     Dopiero gdy przemoczeni znaleźliśmy się w samochodzie, i zająłem miejsce za kierownicą zapytała z niepokojem w głosie:
     - A gdzie jest Paweł?
     - Nie wiem - powiedziałem i uczyniłem nadludzki wysiłek, żeby nie rozpłakać się z bezsilności. - Naprawdę nie wiem. Trzeba zawiadomić policję. Tylko to możemy zrobić. Las go wessał. Wiem, że trudno to wytłumaczyć...
     Milczała. Nie spuszczając oczu z jej twarzy przekręciłem kluczyk w stacyjce. Była piękna mimo, że niczym nie przypomina kobiety, którą pierwszy raz zobaczyłem w biurze. Wracaliśmy po przegranej bitwie. Wycieraczki raz po raz ocierały szybę z coraz to nowych kropli deszczu, a ja zastanawiałem się ile jeszcze takich bitew będzie. Koszmar dopiero się rozpoczynał.
     Policjant skrupulatnie spisał personalia zaginionego, które podała mu Iza. Swoją drogą musiała go chyba dość dobrze znać. Wiedziała nawet kiedy i gdzie się urodził. Ja natomiast zastanawiałem się co powinienem zrobić. Przecież nie mogłem powiedzieć zdrowemu na umyśle gliniarzowi, że mojego kolegę porwał wiatr. Pewnie wtedy zamiast szukać Pawła zrobiłby mi rezerwację w izbie wytrzeźwień. Musiałem działać i to szybko.
     Wychodząc z komisariatu powiedziałem niepewnie:
     - A może sami powinniśmy go poszukać, tzn. ja powinienem go poszukać - zreflektowałem się szybko.
     - Szczerze mówiąc, przed chwilą zaczęłam zastanawiać się nad tym samym, z jedną tylko poprawką. Masz rację. Powinniśmy go razem poszukać.
     Nie wiedziałem co robić. Mogłem potrzebować pomocy w lesie, ale nie chciałem narażać Izy.
     - No dobrze - powiedziałem po chwili namysłu. - Możesz jechać ze mną, ale tak jak poprzednio pozostajesz w samochodzie. Do lasu wejdę sam.
     - Dobrze - odparła.
     Zawróciłem samochód. Ledwie tylko znaleźliśmy się poza terenem zabudowanym, a już straciłem przekonanie czy słusznie zrobiłem zabierając Izę.
     - Może powinniśmy wziąć ze sobą Andrzeja? - głośno pomyślałem.
     - Nie mamy na to czasu - ucięła krótko. - Za godzinę będzie ciemno.
     - No tak. Masz rację. Niedługo zrobi się ciemno...
     Zanim jednak wyjechaliśmy z miasteczka zatrzymałem się przy budce telefonicznej. Niestety - porozmawiałem sobie tylko z automatyczną sekretarką. Mój przyjaciel po prostu wyjechał na kilka dni w góry. Straciłem więc towarzysza niedoli. Trudno. Musiałem działać sam. Byłem trochę zły, że wyjechał tak bez ostrzeżenia. Biorąc jednak po uwagę to co go ostatnio spotkało strałem się go zrozumieć. Gdybym nie poznał Izy może też zrobiłbym podobnie..
     Dodałem gazu. Wskazówka licznika szybko minęła liczbę sto dwadzieścia. W samochodzie zapanowało przyjemne ciepło. Nawet dziury w asfalcie stały się jakby mniejsze.
     Wjechaliśmy do lasu. Zatrzymałem samochód w miejscu gdzie, pomimo padającego ciągle deszczu, bez trudu rozpoznałem pozostawione przed godziną ślady. Zresztą pewnie nikt później tędy nie przejeżdżał. Czy zaryzykować podróż dalej? - myślałem nie gasząc silnika.
     - Jedź - usłyszałem cichy głos.
     - Dobrze, zaryzykujemy. Przetestujemy to podnoszone zawieszenie - wysiliłem się na żart.
     Ruszając starałem się jak najwolniej puszczać sprzęgło. Gdybyśmy się zakopali tylko ciągnik byłby w stanie nas wyciągnąć. Kiedyś przeżyłem podobną przygodę.
     Koła samochodu prawie całe zanurzały się w błotnistej kałuży, ale samochód niczym amfibia brnął do przodu. Kawałek względnie suchego podłoża i znowu kolejne zanurzenie. Powoli, z szybkością dobrze maszerującego piechura, zbliżaliśmy się do celu. Włączyłem światła drogowe. Iza siedziała bokiem do kierunku jazdy. Co kilka sekund spoglądałem na nią. Za którymś razem obdarzyła mnie nawet sympatycznym uśmiechem.
     - No i co - spytałem na chwilę rozluźniony.
     - No i nic - odpowiedziała. - Lubię patrzeć jak prowadzisz.
     Uśmiechnąłem się. Było mi z nią dobrze. Dobrze nawet w takiej sytuacji. Chyba się zakochałem. Przejeżdżając drogą obok karczowiska jeszcze bardziej zwolniłem. Patrzyłem na mijane pniaki. Na jednym z nich siedziała pliszka majestatycznie kiwając ogonkiem. Może lubiła deszcz. Miejsce wcale nie wyglądało na wylęgarnie zła, czy jakiś zakątka piekła. Zatrzymałem samochód tam gdzie zaczynał się regularny las. Najbardziej zainteresowany byłem tym po lewej stronie drogi. To tam coś zaciągnęło człowieka, który gdyby nie ja nie przyjechałby tutaj na pewno. Czy odzyskamy go żywego?
     Wysiedliśmy każdy ze swojej strony. Spojrzałem na Izę i nie bawiąc się w uprzejmości powiedziałem tonem wykluczającym jakikolwiek sprzeciw:
     - Masz tutaj zostać.
     - Mogę postać na zewnątrz? - zapytała proszącym głosem.
     - Dobrze - odparłem.
     Nie zamierzałem się teraz sprzeczać. Na takie ustępstwo mogłem sobie pozwolić. Musiałem się spieszyć. Zaczynało się ściemniać.
     - Ale najlepiej trzymaj się mocno klamki. Kluczyki są w stacyjce. W razie czego potrafisz prowadzić?
     - Tak, ale...
     - Nie ma żadnego ale - powiedziałem ostro i odwróciłem się do niej plecami.
     Wolno zbliżyłem się do ściany wyrośniętych sosen i pociągnąłem głośno nosem. Nie poczułem nic poza tym co powinienem był poczuć. Pachniało lasem, normalnym, iglastym lasem. Wyciągnąłem rękę przed siebie i dotknąłem najbliższego drzewa. Wyglądało tak jak... drzewo. Zrobiłem kilka kolejnych kroków i zastygłem w bezruchu. Coś za chwilę musiało się wydarzyć i chciałem być na to przygotowany. W tym momencie nawet przez głowę mi nie przeszło, że mogę skończyć jak Paweł. Bardziej niż o siebie martwiłem się o Izę. Chyba nie do końca przemyślałem decyzję o zabraniu jej tutaj. Bijąc się z myślami wolno zagłębiłem się w las. Piaszczysta droga pozostała dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów za mną. Dobrze, że las nie był pozarastany. Gdybym musiał ratować się ucieczką dotarcie do samochodu nie powinno zająć mi więcej niż kilka sekund - kalkulowałem. Odwróciłem się, żeby zobaczyć czy przypadkiem coś nie zachodzi mnie od tyłu. Iza kręciła się niespokojnie koło samochodu. Zrobiłem jeszcze parę kroków zanim zatrzymałem się i oparłem się o wy-jątkowo starą, jak na tę część lasu sosnę. Wcale nie byłem pocieszony faktem, że nic się nie dzieje. Właśnie to budziło we mnie największy niepokój. Rozejrzałem się najpierw na boki. Potem podniosłem wzrok i na moment zamarłem. Między koronami sosen majaczyła jakaś rozmyta postać. Była niewyraźna, z zupełnie nieczytelną twarzą. Spróbowałem zrobić krok do tyłu, ale coś przygwoździło mnie do drzewa. Stałem jak sparaliżowany, z szeroko otwartymi oczami i patrzyłem jak bezcielesna postać zbliża się w moim kierunku. W nogi wszedł mi potworny ból. Coś jednak sprawiło, że kolana nie ugięły się pode mną. Chciałem krzyknąć, ale głos ugrzązł mi w gardle. Może Iza zauważy co się dzieje - myślałem starając się nie stracić przytomności od bólu, który stawał się nie do zniesienia. Tymczasem zjawa pięć metrów przede mną stopami dotknęła ziemi. Stałem się biernym obserwatorem zjawiska, które mogło być moim ostatnim doznaniem wzrokowym w życiu.
     Ból jakby zelżał. Zaciskając zęby wbiłem pełen przerażenia i bezradności wzrok w niewyraźną twarz, która z wolna zaczęła przybierać znajome rysy. Przede mną stał nie kto inny jak Krzysiek. Tyle tylko, że nie z krwi i kości. Mimo iż w dalszym ciągu nie odzyskałem władzy nad ciałem poczułem ulgę. Jakiś wewnętrzny głos powiedział mi, że zjawa mojego przyjaciela nie zrobi mi żadnej krzywdy. O - nawet uśmiechnął się do mnie - pomachał ręką. O co mu chodzi? Porusza ustami, ale jego głos nie dociera do mnie. Grozi mi palcem, coś gestykuluje. Też uśmiechnę się do niego, ale co on robi? Popatrzył za siebie, pomachał mi i rozpływa się w powietrzu.
     - Poczekaj - zacharszczałem.
     Wolno wraca mi władza w nogach i w rękach, ale po moim przyjacielu nie ma już nawet mgiełki. Słyszę za sobą wołanie Izy:
     - Marek, Marek chodź szybko, zobacz! Chyba coś znalazłam!
     Wybiegłem na drogę pełen złych przeczuć. To co zobaczyłem prawie wyprowadziło mnie z równowagi. Iza, mimo wyraźnego zakazu oddaliła się od samochodu i biegła gdzieś przed siebie.
     - Co ty do cholery wyprawiasz - krzyknąłem i ruszyłem za nią masując w biegu obolałe uda.
     Zanim ją dogoniłem zatrzymała się i przykucnęła. Coś podniosła.
     Odwróciła się twarzą do mnie. Trzymała w rękach but. I chyba wiedziałem czyj to był but.
     - Pokaż - wziąłem go do rąk.
     Nie było najmniejszej wątpliwości. Był to ten sam but, który zsunąłem Pawłowi.
     - Tak to jego - powiedziałem. - Mamy więc trochę szczęścia.
     - Jak to. Nie rozumiem. Przecież but to nie człowiek - zmarszczyła brwi.
     - Tak tylko, że jest to coś co chyba skłoni policję do poszukiwań.
     - Do samochodu i jedziemy - zakomenderowałem.
     Szarpnąłem za klamkę i ogarnęła mnie wściekłość. Spojrzałem na Izę takim wzrokiem, że aż zasłoniła twarz. Zacisnąłem pięści i patrząc jej prosto w oczy wykrzyczałem:
     - Po jaką cholerę zatrzaskiwałaś drzwi!!!
     Echo poniosło mój krzyk: -drzwi- -drzwi -rzwi.
     - Naprawdę tego nie zrobiłam. Uwierz mi - zaszlochała.
     Nie zwracałem na to uwagi, bo zaczynało dziać się coś niedobrego. Poczułem lekki, ale wyraźny zapach stęchlizny. Coś wisiało w powietrzu. Rozejrzałem się wokoło. Poczułem na sobie wzrok tysięcy oczu. Byliśmy otoczeni. Krąg z każdą chwilą zacieśniał się, a ja stałem jak ostatni dupek przed zamkniętym samochodem.
     - Kurwa mać - krzyknąłem i uderzyłem pięścią w szybę.
     Niestety nie pękła. Wypadł mi tylko znaleziony but. Podniosłem go. Zerwał się wiatr. Iza wpadła w panikę. Pięściami uderzała w karoserię wydawając przy tym nieartykułowane dźwięki. Musiałem się opanować. Wziąłem kilka głębszych oddechów i rozejrzałem się za jakimś kamieniem, ale wokoło poza piachem i patykami nie było nic czym mógłby posłużyć się w celu rozbicia szyby. Zakląłem pod nosem. Wiatr rozwiewał poły mojej kurtki. Cofnąłem się o krok i z całej siły uderzyłem stopą w szybę. Rozsypała się w drobny mak. Noga poniżej kolana wpadła mi do wnętrza. O mało się nie przewróciłem. Powietrze cuchło stęchlizną. Wyciągnąłem poturbowaną z lekka kończynę i otworzyłem od wewnątrz drzwi. Wskoczyłem za kierownicę i otworzyłem drzwi z drugiej strony. Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Samochód zapalił bez problemu. Iza jednak z jakichś powodów nie zajęła miejsca obok mnie. Śmierdzący wiatr tańczył wokół samochodu zaciskając śmiertelny pierścień. Nie było czasu do namysłu. Nie gasząc silnika wysiadłem i w kilku krokach znalazłem się z drugiej strony auta. Dziewczyna leżała bezwładnie twarzą do ziemi. Jej prawa ręka powyżej łokcia ginęła pod samochodem. Szybko podniosłem ją i jak worek kartofli wrzuciłem na przednie siedzenie. Pchnąłem drzwi, ale nie zatrzasnęły się tylko wróciły do pozycji z przed chwili. Spojrzałem w dół. Jej prawa noga w dalszym ciągu wystawała na zewnątrz. Jakiś szczególnie silny podmuch prawie mnie przewrócił. Podkurczyłem i wepchnąłem wystającą kończynę, silnym pchnięciem zatrzasnąłem drzwi. Za chwilę znalazłem się za kierownicą. Wrzuciłem wsteczny bieg i szybko puściłem sprzęgło. Koła przez moment zabuksowały w piachu.
     Cuchnące powietrze wciskało się do wnętrza przez rozbitą szybę. Zwrócony twarzą do kierunku jazdy starałem się zachować możliwie optymalny kierunek jazdy, ale nie do końca mi się to udało. Co prawda auto nie zbaczało z drogi, ale był to raczej slalom niż zjazd. Kilkumetrowa fala błota niesiona podmuchami wiatru zachlapała mi tylną szybę. Jechałem prawie na wyczucie, bo wycieraczka po prostu ugrzęzła. Do wnętrza wpadały kawałki gałęzi. Pokaźnych rozmiarów drzewo przewróciło się gałęziami zaczepiając o maskę. Głowa Izy spadła mi na kolana. Nie zwalniałem. Przeciskałem się przez wiatr i smród. Lewą stronę twarzy miałem pokrytą grudkami świeżego błota. Czułem skurcze nóg.
     Przedarliśmy się. Cuchnący odór i szalejący wiatr ustały. Na moment rozluźniłem się. To był błąd. Pojazdem szarpnęło gwałtownie, silnik zgasł. Obolałą głową uderzyłem w kierownicę. Iza prawie zsunęła się z fotela. Spojrzałem przez wybitą szybę. Stuknęliśmy tyłem w drzewo. Przekręciłem szybko kluczyk w stacyjce, wrzuciłem jedynkę i wcisnąłem pedał gazu do oporu. Samochód zawył i ruszył do przodu. Gdy na powrót zacząłem jechać do tyłu z wyciągniętą na zewnątrz głową, otaczający mnie świat wyglądał tak jak go Pan Bóg stworzył. Przejechałem jeszcze sto, może sto pięćdziesiąt metrów. Gdy zobaczyłem asfaltową szosę, która biegła prostopadle do leśnej drogi zatrzymałem wóz.
     W poszukiwaniu tętna położyłem drżącą i brudną dłoń na szyi Izy. Twarz przyłożyłem do jej twarzy. Oddychała. Odetchnąłem z ulgą. Kilka razy lekko uderzyłem ją w twarzy i posadziłem na fotelu. Usłyszałem niepokojące rzęzenie. Odzyskiwała przytomność, ale w dalszym ciągu nie potrafiła sama utrzymać głowy. Wyszedłem z samochodu i przez prawe drzwi wyciągnąłem ją na zewnątrz. Ostrożnie położyłem na wilgotnej ziemi i przewróciłem na bok. Dobrze, że czasem uważałem na lekcjach Przysposobienia Obronnego bo przynajmniej wiedziałem jak należy ułożyć nieprzytomnego.
     Powoli odzyskiwała świadomość wymiotując przy tym obficie. Cały czas mówiłem do niej jakieś wyznania miłosne, sam dokładnie nie wiem jakich słów użyłem. Gdy wreszcie poczułem jak przytula się do mnie doznałem wrażenie największego szczęścia. Za nic były uniesienia miłosne w łóżku z Dorotą.
     - Kocham cię - powiedziałem z pełnym przekonaniem.
     - Ja ciebie też - usłyszałem słaby głos.
     Gdy potrafiła już samodzielnie utrzymać pozycję siedzącą podałem jej chusteczkę.
     - Dziękuję - powiedziała wycierając twarz i ręce.
     Po kilku próbach udało mi się skierować samochód przodem do kierunku jazdy. Potem jeszcze tylko pokonaliśmy dwie ogromnej wielkości kałuże i wyjechaliśmy z lasu.
     Po minięciu pierwszych zabudowań zatrzymałem się i popatrzyłem na tylne siedzenia. Ze zgrozą stwierdziłem, że but gdzieś zniknął. Trochę błota i kilka połamanych gałązek zajmowało jego miejsce. Iza chyba zasnęła. Nie budziłem jej więc. Sam przeszukałem cały samochód, zajrzałem wszędzie tam gdzie mógł być. Bez rezultatu.
    
    

na górę