Science fiction, fantasy & horror - a first polish sf&f web periodic







Film

copyright © by Jacek Mulica, 1999

Wideoteka:
skok do Wing Commandera



"KULA" horror science-fiction
Reżyseria: Barry Levinson
Obsada: Dustin Hoffman, Sharon Stone, Samuel L. Jackson
czas: 133 min.
Rok. prod: 1998
Polemika


Filmy z gatunku horror, które zahaczają o science-fiction mają w zasadzie ten sam schemat. Skądś tam wychodzi straszne COŚ i poluje na obsługę statku kosmicznego, załogę łodzi podwodnej, naukowców zgromadzonych w odciętym od świata laboratorium. Zdarzają się w tym podgatunku filmy dobre (jak choćby Aliens) i złe (a imię ich legion), ale niezmiernie rzadko mamy tu do czynienia z filmem ambitnym. "Kula" jest więc wyjątkiem to obraz z wyraźnymi ambicjami. Akcja zaczyna się schematycznie. Armia ściąga naukowców do swojej podwodnej stacji - odkryto właśnie olbrzymi statek kosmiczny, który rozbił się na dnie oceanu trzysta lat temu. Ekspedycja dociera do wraku i, co bardzo dziwne, bez trudu dostaje się do środka obiektu. Zaskakująco łatwo udaje się uruchomić komputer. Okazuje się, że gigantyczna konstrukcja jest... amerykańskim statkiem kosmicznym wysłanym w przestrzeń w roku 2041. Naukowcy odkrywają szczątki członków załogi, którzy najwyraźniej pozabijali się wzajemnie. W ładowni natomiast tkwi przywieziona z głębin kosmosu dziwna kula.





Niestety, każdy kto się do niej zbliży zyskuje dziwną moc. Moc spełniania życzeń. Ale nie tych, które chcielibyśmy realizować na jawie - życzenia to materializacja naszych snów, ukrytych pragnień i strachów. Stację opanowują potwory, monstrualne kalmary, węże morskie i inne potworności, ludzie zaczynają walczyć ze sobą... Okazuje się, że nie jesteśmy jeszcze gotowi by przyjąć maszynę do realizacji marzeń - upraszczając: za dużo w nas lęku, złości, agresji i podświadomych fobii byśmy mogli przy jej pomocy zamienić świat w rajski ogród.


Doborowa obsada: Hoffman, Stone, Jackson i Levinson, reżyser zdecydowanie pierwszej klasy, nie byli w stanie, niestety, zapewnić filmowi odpowiedniego napięcia, kumulacji zdarzeń realizowanych częstokroć świetnie w innych, nawet gorszych, filmach tego gatunku. Powstała w rezultacie rzecz nudnawa, a w dodatku dość naiwna.





Dodatkowo, nie pomogły filmowi koszmarne bzdury, które usiłują nam wcisnąć scenarzyści najwyraźniej nie obeznani z pracą pod wodą. Pada na przykład zdanie" dekompresja jest konieczna, bowiem przy wypłynięciu z 300 metrów ciało po prostu wybuchnie"! Sugerowałbym autorowi niniejszego idiotyzmu lekturę podręcznika podstaw nurkowania lub sole trzeźwiące (obydwa lekarstwa można stosować naraz). Dziwi również zaskakująca umiejętność naukowców różnych dziedzin (matematyków, biologów, psychologów)do sprawnego nurkowania na głębokości trzystu metrów. Mam wrażenie, że nie przeszkolony Dustin Hoffman nie wyszedłby z życiem nawet nurkując na trzydzieści metrów...
I jeszcze jeden kiks: załoga podwodnej stacji oddycha mieszaniną tlenu i helu (a nie jak my tlenem i azotem). Ponieważ jednak hel tak wpływa na struny głosowe, że każdy zaczyna mówić głosem Kaczora Donalda wymyślono naprędce "cudowne naprawiacze głosu", żeby kwaczący aktorzy nie zepsuli efektu grozy... Przepraszam ale to stek bzdur. Ludzkie ciało "wybuchające" już po wynurzeniu z głębokości trzystu metrów (nie wybuchnie nawet wyrzucone w kompletną, kosmiczną próżnię), oddychanie mieszanką helu i tlenu (i mówienie normalnym głosem), a przy tym potrzeba dekompresji??? Toż po to stosuje się hel, żeby uniknąć dekompresji! Niestety scenarzyści nie odrobili zadanej lekcji. Film nie nadaje się do polecenia, chyba, oczywiście, że ktoś lubi widok Sharon Stone samej w sobie.
















Copyright © by Rafał Donica, 1999
Tytuł oryginalny: Wing Commander
Czas trwania: 100 min
Obsada: Freddie Prinze Jr.
Saffron Burrows
Matthew Lillard
Tcheky Karyo
Jurgen Prochnow
Reżyseria: Chris Roberts
"Wing Commander" czyli brak Luka Skywalkera
     Właśnie na kasetach Video ukazał się kolejny film bazujący na grze komputerowej. Wszyscy pamiętają przecież takie filmy jak "Street fighter" z Jeanem Claude Van Damme'm, lub "Znak smoka" z Robertem Patrickiem, jak również wszyscy na pewno wiedzą, że niedługo na ekrany kin ma zawitać Lara Croft z "Tomb Rider", w postać której ma podobno (nie daj Boże!) wcielić się Demi Moore. Tymczasem na ekranach naszych telewizorów możemy podziwiać zmagania pilotów konfederacji, ze złowrogimi wojskami Kilrathi. O fabule nie będę się rozpisywał, chodzi mniej więcej o to że w roku 2654, wojska Kilrathi przejęły tajny kod konfederacji i planują wielką inwazję na planetę o wdzięcznej nazwie Ziemia. Do walki o ratunek gatunku ludzkiego staje troje pilotów gwiezdnej floty. Główną postacią filmu jest pilot grany przez Freddie'go Prinze'a Juniora. Poza tym, że jest on świetnym pilotem myśliwca (który tak na marginesie bardziej przypomina tandetną rekietę Flasha Gordona, niż porządny gwiezdny śmigacz) ma jeszcze problemy natury psychologicznej. Nie może odnaleźć się wśród innych pilotów, gdyż jedno z jego rodziców było "pielgrzymem". Pielgrzymi byli pionierami w odkrywaniu kosmosu, ale z czasem zyskali złą sławę i przez to, nawet ich dzieci są nienawidzone przez pozostałych ludzi. W trakcie filmu jest jeszcze mowa o "Masakrze perońskiej", co już zupełnie przypomina próbę stworzenia nowego mitu...jak miało to miejsce w przypadku (baczność)"Gwiezdnych wojen"(spocznij). O ile jednak można przełknąć mit o misji "pielgrzymów", to stwierdzenie "Masakra perońska" w moim mniemaniu kojarzy się już z "Wojnami klonów" z "GW" - tak jedno, jak i drugie było tylko działaniem na wyobraźnię widza, gdyż o obu wydarzeniach nie dowiadujemy się nic więcej. Poza pierwszym najlepszym pilotem federacji, mamy jeszcze jego najlepszego (i jedynego) przyjaciela. Postać tę odtwarza Matthew Lillard, znany skądinąd z fenomenalnej roli w filmie "Krzyk" Wesa Crawena. O ile jednak w tamtym okresie dał popis świetnej, żywiołowej (pamiętacie ten język?) gry aktorskiej, tak w tym przypadku jest trochę utemperowany i jego gra nie wybija się ani na chwilę ponad przeciętność. Jest jeszcze postać pilotki, dowódcy wyżej wymienionych, odtwarzana przez Saffron Burrows, ale ona również nie wnosi do filmu niczego godnego uwagi. Najbardziej jednak szkoda, że aktor tego formatu co Jurgen Prochnow, znany bynajmniej z takiego filmu jak "Okręt" Wolfganga Petersena, sprzedaje swoją osobę filmom tego pokroju co "Sędzia Dredd" czy właśnie opisywany tutaj "Wing Commander". Jedynym elementem, który przemawia na korzyść tego "filmu o działaniu usypiająco-rozśmieszającym", są tylko efekty specjalne. Ale i tak, film nie jest nawet namiastką np. "Gwiezdnych wojen", a efektami specjalnymi nawet nie stara się dorównać "Odysei kosmicznej 2001" Stanleya Kubricka z przed ponad trzydziestu lat. Tak więc film polecam tylko zagorzałym fanom gry. Nie wiem jak Wy, ale ja podczas oglądania "Wing Commandera" wciąż czekałem, aż na ekranie pojawi się Mark Hamill, który przecież miał swój udział w wielkim sukcesie gry. Jednak reżyser Chris Roberts uznał chyba, że z małym wyjątkiem trylogii "Gwiezdnych wojen", Mark Hamill (jakby to powiedział Yoda) dobrym aktorem nie jest. Aby "Wing Commandera" dobić ostatecznie, powiem tylko że hasło reklamowe "Nieprzerwana akcja" - wydrukowane na okładce filmu, nie ma nic wspólnego z prawdą!
na górę