Science fiction, fantasy & horror - a first polish sf&f web periodic







Ziemiański

copyright © by Andrzej Ziemiański, 1985,1986

    A teraz trochę historii... Opowiadanie napisane najprawdopodobniej w 1985 lub 1986 roku. Opublikowane dotąd wyłącznie w niskonakładowym dodatku literackim do materiałów konwentowych "Cracon" w 1991 roku.

Czasy, które nadejdą

- Czy pan wie ile firm odwiedziłem?! - Murray z trudem opanował drżenie rąk.
     - Nie mam pojęcia - skłamał LeBas.
     - Zwolniono mnie miesiąc temu. Pan rozumie, miałem ostatnio wydatki... Ach, mniejsza z tym. Nie mam żadnych oszczędności, nie mam pracy. Muszę znaleźć jakieś zajęcie!
     - Rozumiem pana, ale...
     - Proszę mnie wysłuchać. Byłem już w dwudziestu biurach.
     LeBas zerknął na ukryty przed wzrokiem petenta monitor. "Nieprawda - pomyślał. - Byłeś już w stu siedemdziesięciu sześciu biurach".
     -Niestety nie możemy nikogo przyjąć - powiedział głośno. - I tak grozi nam redukcja.
     - Panie dyrektorze...
     - Przykro mi. Nic nie mogę zrobić. Murray opuścił głowę.
     - Cóż, przepraszam za zabranie czasu - wstał ciężko. LeBasowi zrobiło się go żal. Po raz kolejny złapał się na tym, że nie wie kto umieścił go w tym gabinecie. Stanowczo nie nadawał się do kierowania filią koncernu.
     -Chwileczkę, panie Murray - powiedział, już z góry żałując swojej decyzji.
     Tamten zatrzymał się z ręką na klamce.
     - Proszę usiąść. Nie mam dla pana żadnego zajęcia, ale chciałbym coś wyjaśnić.
     - Tak? - Murray skwapliwie zajął fotel.
     LeBas podsunął mu drewniane pudełko z papierosami.
     - Wie pan oczywiście, że każdy obywatel naszego kraju, który ma wyższe kwalifikacje zawodowe lub zajmuje wysokie stanowisko posiada specjalny, osobowościowy program złożony w Centralnym Banku Komputerowym.
     - Przyszedłem tu w sprawie pracy... - Murray urwał, kiedy zdał sobie sprawę, że nie zabrzmiało to zbyt grzecznie.
     - Mniej więcej rok temu zmodyfikowano cały system.
     -Tak, wiem. Spędziłem pół dnia z elektrodami na głowie, podczas weryfikacji.
     - Właśnie. W tej chwili takie programy są autonomicznymi modelami osobowości danych ludzi, uaktualnianymi oczywiście co jakiś czas. Pozwala to nie tylko na dokładne poznanie psychiki każdego człowieka, ale poprzez badania symulacyjne umożliwia przewidzenie jak konkretny pracownik zachowa się w danej sytuacji.
     - Dlaczego pan mi to mówi?
     LeBas odchylił się w fotelu.
     - Otóż na zlecenie kierownictwa firmy, dla której pan pracował przeprowadzono takie badania na pańskim programie.
     - I co z tego?
     - Okazało się, że są, a raczej mogą być takie sytuacje, w których wybierze pan co innego niż lojalność wobec firmy.
     - Ale co to ma do rzeczy?
     - Po prostu jest pan potencjalnie niepewnym pracownikiem. Może się zdarzyć, że pan zawiedzie.
     -Ależ nie można karać człowieka za to czego nie zrobił! -Murray poderwał się z siedzenia. - Nie można karać za domysły!
     - Nikt pana nie karze. Zrezygnowano tylko ze współpracy z panem.
     Murray opadł z powrotem. Wyglądał tak jakby przed chwilą przebiegł kilka stadionów z plecakiem pełnym cegieł.
     - Naprawdę wyrzucono mnie tylko dlatego? - spytał po chwili ochrypłym głosem.
     LeBas przesunął palcami po zapadniętych policzkach.
     - No cóż, być może nikt nie zdecydowałby się na tak drastyczne kroki. W końcu system działa dopiero od roku. Ale... O co panu poszło w kłótni ze swoim szefem?
     - To Weickert mnie oskarżył, tak?
     - Nie. On tylko zażądał skrupulatnego wyegzekwowania wyroku.
     Murray zacisnął palce na poręczach.
     - Ale dlaczego nie mogę dostać pracy gdzie indziej?
     - Z tych samych powodów.
     - Wszyscy wiedzą o jakichś tam badaniach?
     LeBas uśmiechnął się lekko.
     - Należy pan do Pierwszej Grupy, dlatego ma pan prawo rozmawiać z każdym dyrektorem, z jakim tylko pan zechce. Żeby jednak dostać się do szefa firmy musi pan włożyć swoją legitymację do czytnika, a to automatycznie wywołuje program osobowościowy z Centralnego Banku... Mam go tutaj. Na monitorze wbudowanym w moje biurko.
     Murray ukrył twarz w dłoniach.
     - A więc nie dostanę już pracy? - prawie szepnął.
     - Nigdy i nigdzie. Przykro mi.
     LeBas odwrócił wzrok.
     - Nie wszędzie badają kwalifikacje - powiedział patrząc gdzieś w okno. - Może spróbuje pan przy rozładowywaniu ciężarówek, albo sprzątaniu ulic... Trzeba jakoś żyć.
    
     ***
    
     Neville Haverfield wiercił się na przednim siedzeniu swojego Turbothundera. Zaparkował w niedozwolonym miejscu i teraz z niecierpliwością czekał na powrót przyjaciela. Odetchnął z ulgą, kiedy Murray pojawił się na szerokich schodach.
     - I co? - spytał, kiedy tamten zajął miejsce. - Jak poszło, Paul? - Nic z tego. Znowu.
     Ruszyli lekko, powoli nabierając prędkości.
     - Nie przejmuj się. W końcu musi ci się udać.
     Murray zapalił papierosa. Ktoś wyprzedził ich nie zachowując dystansu. Haverfeld ostrym szarpnięciem kierownicy uniknął zawadzenia o zabezpieczającą chodniki, metalową siatkę.
     - Gdzie jedziemy?
     Murray wzruszył ramionami.
     - Będziesz jeszcze dzisiaj próbował?
     - Nie wiem. Chyba nie.
     - W takim razie odwiozę cię do domu.
     Haverfield w ostatniej chwili zauważył czerwone światło. Nacisnął hamulec tak, że samochód zatrzymał się tuż przed wysuniętymi spod nawierzchni stalowymi kolcami. Przed nimi zamknęła się krata chroniąca przejście dla pieszych.
     - Wiesz Nev, chyba wyjadę z tego miasta. Posiedzę z tydzień na prowincji, rozglądnę się trochę... Tam na pewno łatwiej coś zna-leźć.
     - Czy ja wiem? Może masz rację.
     Światła zmieniły się znowu. Ruszyli do przodu w zwartej kolumnie aut.
     - Na pewno masz rację. Pojadę z tobą.
     - Nie, Nev. Nie mogę wymagać tego od ciebie.
     -Daj spokój - Paul-Haverfield oderwał wzrok od przedniej szyby. - Przecież jestem twoim najlepszym przyjacielem.
     - Wiem o tym. I dlatego nie chcę cię ciągnąć.
     - Nie wygłupiaj się, Paul. Nie mam rodziny ani dzieci, jestem na urlopie i nic...
     - Nie, nie. Jestem ci bardzo wdzięczny ale wolę załatwić to sam. Mam do ciebie tylko jedną prośbę.
     - Tak?
     - Zawiadom moją żonę. Powiedz Joan, że... - zawahał się. - Że wszystko będzie dobrze.
     - Nie wpadniesz do domu? Murray potrząsnął głową.
     - Powiedz jej tylko... Powiedz, że wrócę za tydzień.
     - Jak chcesz. Podrzucić cię na dworzec?
     - Chciałbym wysiąść tutaj.
     - Tutaj? - Haverfield odruchowo zjechał na prawy pas. - W którym miejscu?
     - Gdzie będziesz mógł.
     Turbothunder zatrzymał się przed szerokim podjazdem jakiegoś hotelu. Murray otworzył drzwi.
     - Słuchaj, może potrzebujesz trochę forsy?
     - Dzięki, poradzę sobie.
     - Ale...
     - Naprawdę dziękuję. Trzymaj się - Nev Haverfield podniósł rękę.
     - Powodzenia.
     Murray wyskoczył na chodnik. Zdecydowanie ruszył przed siebie. Kiedy samochód znikł mu z oczu zwolnił jednak, a potem wszedł do najbliższego sklepu. Wsunął legitymację w otwór automatu kasowego. Pamiętał dobrze. Na koncie miał sto sześćdziesiąt dolarów. Przetrząsnął kieszenie. Sto sześćdziesiąt dolarów i dziewięćdziesiąt centów nie było sumą, za którą można było długo przeżyć. Wyszedł z powrotem na ulicę. Powoli ruszył wzdłuż jarzących się różnokolorowymi światłami witryn. Denerwowały go obojętne twarze przechodniów, zapraszające napisy i migotliwe reklamy. Czuł, że nie należy już do tego świata, że wszystko przestało dla niego istnieć.
     Jakieś murzyńskie dziecko pociągnęło go za róg płaszcza.
     - Zjeżdżaj! - warknął. - Odczepcie się wszyscy!
     Coś cisnęło go w gardle. Czuł, że zaraz się rozpłacze. Nagły podmuch wiatru zwiał włosy z jego czoła. A więc tak wygląda rezygnacja? Tak kończy się dany mu czas? Gęsty pot ściekał po jego twarzy. Przyśpieszył kroku. Decyzja została podjęta.
    
     ***
    
     Lawrence Boyd stał za ladą swojego sklepu i przeklinał chwilę, w której zdecydował się na remont. Nowy wystrój wnętrza pochłonął masę forsy, a spodziewany wzrost dochodów jakoś nie następował. Zachciało mu się luksusowej kategorii, psiakrew. Z niechęcią spojrzał na piętrzący się stos rachunków. Podniósł oczy, kiedy wszedł wysoki mężczyzna w spuszczonym na oczy kapeluszu.
     - Chciałbym kupić jakiś tani pistolet - powiedział Murray.
     "Samobójca - pomyślał Boyd. - O rany, jak to widać."
     Jeszcze kilka miesięcy temu wyrzuciłby go za drzwi. Teraz jednak sytuacja finansowa skłoniła go do zadania pytania:
     - Czy ma pan pozwolenie na broń?
     - Nie.
     - W takim razie...
     - Należę do Pierwszej Grupy - Murray pokazał legitymację.
     - Kiedy aktualizował pan swój program?
     - Jakiś rok temu.
     - Zbyt dawno. Przykro mi.
     - Czy nic nie da się zrobić?
     Boyd zastanawiał się chwilę. To co chciał zrobić w tej sytuacji nie miało zbytniego sensu. Takie coś jak chęć popełnienia samobójstwa wyjdzie od razu. Ale... Przynajmniej sprawdzi sprzęt, w który władował tyle forsy.
     - Może pan zaktualizować swój program u mnie - wskazał mu fotel. - To potrwa tylko chwilę.
     Murray ciężko opadł na miękkie poduszki. Włożył na czoło obręcz z elektrodami. Przed oczami latały mu ciężkie plamy, czuł, że drży cały czas. Z trudem opanował przyspieszony oddech.
     Boyd wsunął jego legitymację w otwór automatu. Szybko wywołał numer Centralnego Banku.
     - Już po wszystkim - powiedział po chwili. Wystukał odpowiedni kod na klawiaturze i spojrzał na ekran. "Paul Murray, 33 lata. Stan głębokiej depresji. Sprzedaż broni, materiałów wybuchowych, artykułów palnych i żrących surowo wzbronione."
     - Niestety... - zaczął Boyd, ale zamilkł zdziwiony.
     Zielone litery znikły z ekranu. Przez chwilę jego powierzchnię przebiegały nierówne pasy, potem napis ukazał się ponownie. "Paul Murray, 33 lata. Obywatel o nieposzlakowanej opinii. Stan psychiczny dobry, stała równowaga wewnętrzna. Sprzedaż bez ograniczeń."
     Boyd potrząsnął głową. Awaria? Właściwie powinien połączyć się z Bankiem i zażądać dodatkowych testów. Zahaczył wzrokiem o stos nieuregulowanych rachunków. Zależało mu na tej transakcji. Uruchomił drukarkę, żeby w razie czego mieć dowód.
     - Wszystko w porządku - powiedział. - Czym mogę służyć?
     Murray wytarł czoło rękawem.
     - Chciałbym coś pewnego...
     - Rozumiem - Boyd położył na ladzie ciężki rewolwer. - To P3 Whirlwind. Kaliber 11,43 mm.
     - Ile kosztuje?
     - Sto trzydzieści pięć dolarów.
     - Dobrze - Murray jak zahipnotyzowany wpatrywał się w połyskujący ciemno przedmiot. - Biorę.
     Boyd dorzucił paczkę amunicji.
     - Razem sto czterdzieści dziewięć siedemdziesiąt - przelał sto pięćdziesiąt dolarów na swoje konto i oddał legitymację.
     - Przepraszam - Murray wziął zapakowaną do papierowej torby broń. - Co się stanie jeżeli kula z tego rewolweru trafi w głowę?
     - Szyja zostanie.
     - Słucham?
     - Szyja zostanie cała.
     - Jak to... A reszta?
     - Już panu wydaję - Boyd rzucił na ladę trzydzieści centów. Długo patrzył za odchodzącym chwiejnym krokiem klientem.
    
     ***
    
     Małą ławeczkę w parku z trzech stron osłaniały wysokie krzewy. Murray rozerwał paczkę amunicji. Powoli wprowadził sześć naboi do komór. Po co aż sześć - przemknęło mu przez głowę. Tak czy tak jutro znajdą w jego ciele tylko jeden. Odruchowo wsypał resztę kul do kieszeni płaszcza. Bał się, że w ostatniej chwili może ktoś nadejść, dlatego schował rewolwer na powrót do torby. Przez cienki papier wyczuwał jego twarde kształty. Rozejrzał się wokół. Lekko tylko rozjaśniony poświatą miasta mrok zaraz stanie się jego mrokiem. Jego ostateczną ciemnością. Zdecydowanym ruchem włożył do ust lufę. Wskazujący palec przebił szeleszczącą osłonę i oparł się na spuście. Już. Nacisnął lekko. Nie mógł opanować drżenia ręki. Zdenerwowany przełknął ślinę.
     - No, śmiało! Ciągnij, synu!
     Podniósł oczy. Pijany staruszek machał owiniętą w papier butelką. Usiadł, a raczej zwalił się na ławkę obok Murraya.
     - Posuń się trochę - przyłożył do ust szyjkę butelki. - No to co? Strzelimy sobie po jednym?
     Strużka wódki płynęła mu po policzku.
     - Stać!
     W wąskiej przerwie między dwoma rodzajami żywopłotów pojawiła się sylwetka barczystego mężczyzny.
     - Służba porządkowa parku! - krzyknął. Murray błyskawicznie opuścił rewolwer. - Ja... ja nic nie zrobiłem.
     Mężczyzna podszedł bliżej.
     - Chcesz mi wmówić, że to co trzymałeś w ustach to tylko lizak, co?
     - Nie, ja...
     - A może porcja lodów? Już ja was załatwię, pijane świnie. Oddać butelki i jazda za mną na komisariat!
     Staruszek obok zamarł ze strachu.
     - Oddać to!
     Murray wstał niepewnie.
     - No, dawaj!
     Wyciągnięta dłoń chwyciła torbę. Trzasnął rozdzierany papier. Na widok wycelowanej prosto w brzuch lufy mężczyzna wstrzymał oddech. Rzucił się do tyłu zawadzając o jakiś korzeń. Cudem złapał równowagę, odwrócił się i pognał na oślep przed siebie.
     Murray automatycznym ruchem włożył broń za pasek spodni. Ruszył w stronę wyjścia z parku.
     - Dobry jesteś, synu! - gonił go rechot staruszka. - Tak z nimi trzeba! Tak trzeba...
     Niewiele pamiętał z przebytej drogi. Dopiero w połowie oświetlonej rzęsiście klatki schodowej zdjął kapelusz i włożył rękę do kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Drzwi jego mieszkania były jednak lekko uchylone. Pchnął je delikatnie. Starając się nie robić hałasu wszedł do środka. Przedpokój był pusty. W kuchni i salonie również było ciemno. Odruchowo rozpinając płaszcz wszedł do sypialni.
     Oczy Joan zawsze były pociągające. Teraz jednak, zamglone przez zaskoczenie, były po prostu szare. Nie mogła wytrzymać jego wzroku. Zakryła twarz kołdrą. Siedzący obok niej, pośród skołtunionej pościeli Neville Haverfield, nie mógł tego zrobić. Coś sparaliżowało jego mięśnie. Błysk światła z małej lampki na nocnym stoliku musiał odbić się od wystającej zza paska kolby, bo nagle jego ciałem targnął silny skurcz.
     - Co chcesz zrobić?! Paul, na litość boską, nie! Nie!
     Murray obojętnie patrzył wciąż w ten sam punkt.
     -Paul! Wszystko ci wytłumaczę. To stało się przypadkiem. Przecież wiesz, że ja nigdy...
     Przez otwarte drzwi dobiegł odgłos zatrzaskiwanej na dole bramy.
     - Paul, jestem twoim najlepszym przyjacielem. Nie zrobisz tego! Wiem, że jestem bydlę... Proszę, Paul!
     Murray włożył kapelusz. Odwrócił się i powoli wyszedł z mieszka
    
     ***
    
     Nocne służby niemrawo sprzątały chodniki. Jakaś ciężarówka z trudem przedzierała się przez gęste strugi deszczu, jej kierowca chyba zasypiał w ciepłej szoferce. Nieliczni przechodnie omijali parujące studzienki kierując się ku coraz bardziej nielicznym świadom.
     Krople deszczu zbierały się na rondzie kapelusza Murraya. On sam szedł powoli patrząc obojętnie gdzieś przed siebie. Nie miał do nikogo żalu, nie był zły ani nawet smutny. Po raz pierwszy w życiu czuł tylko, że jest sam. Że nie istnieje już dla nikogo.
     Sięgnął do kieszeni. Wymięta paczka papierosów była pusta. Rozejrzał się wokół. Kilkanaście metrów z przodu jaśniały światła czynnego jeszcze sklepu. Strząsnął wodę z płaszcza i wszedł do środka. Minął wypełnione towarem półki, porozwieszane wszędzie reklamówki i rząd automatów. Podszedł do lady.
     - Czym mogę służyć? - starsza kobieta niechętnie podniosła się z krzesła.
     Murraya uderzyła prawie absolutna cisza panująca w sklepie. Żadnej muzyki, żadnego radia czy telewizora, nic.
     - Co podać?
     Popatrzył w oczy stojącej za ladą kobiecie.
     - No, słucham.
     Niespodziewanie również dla samego siebie wyjął rewolwer.
     - Dawaj forsę - prawie szepnął.
     - Co jest? Zwariował pan?
     - Chcę pieniędzy.
     - Jakich?
     - Dawaj forsę! - krzyknął.
     Lufa rewolweru podskoczyła z dużą siłą, trafiając w jej szyję. Kobieta cofnęła się tłumiąc krzyk. Jednym szarpnięciem wyciągnęła szufladę i wyrzuciła jej zawartość na ladę.
     - Masz!
     Drobniaki rozsypały się na całej długości. Kilka monet upadło na podłogę. Murray spokojnie wyzbierał wszystkie co do jednej. Potem schował rewolwer i wyszedł na ulicę.
     - Ty wariacie! - krzyknęła kobieta. Otworzyła przejście w ladzie i wybiegła za nim na zewnątrz. - Ty wariacie! Ale mnie przestraszyłeś! - dyszała ciężko. - Ty durniu!
    
     ***
    
     Kapitan Irvin Seager był chyba najbardziej pedantycznym oficerem policji. Jedynym, na którego widok sekretarka szefa chowała czytaną gazetę. Cieszyło go to. Teraz też uśmiechnął się lekko mijając wielkie, całkowicie przeszklone drzwi. Wszedł do swojego gabinetu gestem ręki witając Minnsa, który zerwał się z krzesła.
     - Co mamy na dzisiaj? - spytał siadając w obrotowym fotelu.
     - Jakiś idiota dokonał napadu z bronią w ręku. - Minns położył na biurku kilka gęsto zapisanych kartek.
     - Dlaczego idiota?
     Seager nachylił się nad blatem. Przesunął wzrokiem po równych, kształtnych literach. Uśmiechnął się po raz drugi. Złośliwi twierdzili swego czasu, że Minns awansował tak szybko wyłącznie z powodu ładnego charakteru swojego pisma.
     - Rzeczywiście idiota. Dlaczego napadł na sklep? Przecież tam nie można niczego ukraść.
     - Amator mocnych wrażeń.
     - Ile zrabował?
     - Baba sama nie wie. Jakieś dziesięć dolarów.
     Seager odłożył raport.
     - Ludzi ogarnia jakieś szaleństwo. Przecież sąd potraktuje to jako zwykły napad z bronią.
     - Właśnie - Minns podszedł bliżej. - Dwadzieścia lat więzienia. Cholera, wychodzi mu po pół dolara za rok.
     Za oknem odezwał się klakson. Potem mimo szumu wentylacji usłyszeli przekleństwa kierowców.
     - Masz jego rysopis?
     - Tak.
     Minns włączył monitor. Na ekranie pojawił się dopracowany rysunek twarzy.
     - A odciski?
     - Zdjęte. Był bez rękawiczek.
     - Badałeś je?
     - Tak. Nie figuruje w naszej kartotece. Posłałem do centralnej.
     - Słuchaj... Myślisz, że to narkoman?
     -Nie wiem, zachowywał się dziwnie, ale nie był pijany. Chyba nie był też...
     Segar przesunął palcami po leżących przed nim kartach.
     - Więc dlaczego?
     - Znajdziemy go. Prędzej czy później.
     W pokoju obok zadzwonił telefon. Kłótnia na ulicy stawała się coraz głośniejsza. Po chwili rozległ się dźwięk rozbijanej gdzieś szyby.
     - Cholera, przecież od czasu wprowadzenia rozliczeń przez konta, w sklepach są tylko drobne. Żeby przynajmniej zaatakował jakiś supermarket, a tu...
     - Tak cię to męczy, Irvin? Seager spojrzał mu w oczy.
     - Interesuje mnie człowiek, który w czasach kiedy inni defraudują miliony przyciskając klawisze, ryzykuje dwadzieścia lat dla kilku Bolców. Cholerny kowboj. I
    
     ***
    
     Murray po nocy spędzonej na dworcu metra nie czuł się najlepiej. Szedł wolno przepełnioną w porannym szczycie ulicą, marząc o porządnym śniadaniu. Z dokuczliwym skurczem w brzuchu patrzył w okna luksusowych restauracji. Brzęczący w kieszeni bilon pozwalał jednak na wstąpienie najwyżej do małego baru. Poczuł, że ma dreszcze na myśl o zapachu nigdy nie zmienianego oleju, rozgotowanych parówek z tektury czy gnijących w zlewach resztek. Myśl o napadzie nie pojawiła się od razu. Wczorajszy incydent uporczywie spychany na krańce świadomości zdążył się już skurczyć do rangi chuligańskiego wybryku. Czegoś, co robi się pod wpływem silnych wzruszeń, ale równie szybko zapomina. Głód jednak i organiczna wprost niechęć do przełykania w pośpiechu obrzydliwych resztek sprawiła, że myśl o rabunku powróciła ze zdwojoną mocą. Uśmiechnął się na widok elewacji jakiegoś banku. Tam mógłby ukraść jedynie zwoje magnetycznej taśmy. Dotknął spoczywających w kieszeni monet, potem podniósł głowę. Nie sądził, że rozwiązanie okaże się aż tak proste. Zawrócił nagłe, a po kilkunastu krokach skręcił w boczną ulicę. Prawie biegł, jakby bojąc się, że strach czy niepewność zdążą złamać dopiero co powziętą decyzję. Zdyszany stanął przed wejściem do salonu gier. Powoli uspokajał oddech.
     - No, wchodzi pan czy nie?
     Jakiś wyrostek pchnął drzwi pod jego ramieniem.
     - Wchodzę.
     Murray znalazł się nagle w gąszczu rozpalonych grą ciał. Jakieś automaty popiskiwały, strzelały i wyły, co w połączeniu z głosami i okrzykami ludzi sprawiało, że trudno było się porozumieć.
     - Gdzie jest kasa?
     - Co?
     - Gdzie jest kasa? Potrzebuję pieniędzy!
     Chłopak wskazał przeciwległą ścianę. Tłum ludzi nie sprzyjał co prawda szybkiej ucieczce, ale Murray nie wahał się. Dziwił się swojej determinacji. Kiwnął ręką chłopakowi i zaczął się przepychać w kierunku pomalowanej jaskrawo budki.
     - I gdzie pan się tak spieszy? - usłyszał jeszcze z tyłu. - Chce pan stracić całą forsę?
     - Nie. Chcę zyskać.
     - Naiwniak. Ma pan system na "jednorękiego bandytę"?
     - Mam coś lepszego.
     Murray zatrzymał się przed małym okienkiem.
     - Ile pan ma pieniędzy? - spytał.
     -Dla pana wystarczy. Proszę o legitymację - mężczyzna w środku wyjął worek z bilonem. - lle pan chce?
     - Wszystko.
     - Co?
     Murray wyjął rewolwer.
     - Wszystko - powtórzył. - To jest napad!
     Któryś z podnieconych grą gości podszedł z boku.
     - Hej, to jakaś nowa gra? Chcę się przyłączyć. Ile płacę?
     - Ty też dawaj wszystko!
     - Jasne. A kiedy będzie moja kolej?
     - Co?
     - Kiedy ja będę napadał?
     - Psiakrew! - zdenerwował się Murray. - To nie jest żadna zabawa.
     Mężczyzna w kasie wychylił się na zewnątrz.
     - Pan zwariował?
     Murray podniósł rewolwer i ściągnął spust. Zwielokrotniony w zamkniętym pomieszczeniu huk zagłuszył wycie automatów i wszelkie inne odgłosy. Kilka najbliższych osób uskoczyło przed spadającymi z góry fragmentami sufitu.
     - Szybciej!
     Mężczyzna w kasie drżącymi rękami układał woreczki na ladzie. W zapadłej ciszy słychać było brzęk monet.
     - Patrz, Luke - krzyknął ktoś z tyłu. - Jakiś facet obrabia kasę!
     - Szybciej!
     Mężczyzna pakował worki do wyciągniętej skądś torby.
     - Hej, człowieku... Zabierz im wszystko!
     - Nareszcie ktoś się wziął za tych złodziei.
     Powoli narastał szum głosów. Murray chwycił torbę.
     - No jazda, gapie! - ryknął jakiś schrypnięty bas. - Przejście dla bohatera narodowego!
     Goniony gwizdami i coraz głośniejszym śmiechem, Murray wybiegł na ulicę.
    
     ***
    
     Seager rozejrzał się niepewnie po ogromnym hallu Centralnego Banku. Minns już z daleka machał ręką.
     - Przepraszam za to nagłe wezwanie - powiedział odpinając kołnierzyk. - Ale zwaliło się naraz tyle spraw...
     - Mam nadzieję, że nie jechałem niepotrzebnie.
     - Oczywiście, Irvin. Umówiłem cię z dyrektorem Van Burenem. To na najwyższym piętrze - Minns otworzył drzwi windy.
     - Nasz kowboj dokonał kolejnego napadu - podjął, kiedy kabina ruszyła w górę. - Tym razem na salon gier.
     - Facet musiał już całkiem zgłupieć. Ile zwinął?
     - Około pięciuset dolarów - Minns uśmiechnął się zjadliwie. - w dwudziestopięciocentówkach.
     - Cholera.
     Seager zamyślił się nad czymś.
     - Spryciarz. Płacąc gotówką uniknie identyfikacji - powiedział po chwili. - Co prawda na długo mu nie starczy.
     - Będzie zwracał powszechną uwagę. A poza tym... Już go prawie mamy. To Paul Murray , inżynier.
     - Skąd wiesz? Listy gończe?
     Minns skinął głową. Winda wypuściła ich od razu do przestronnego sekretariatu.
     - Jesteśmy...
     - Tak, wiem - przerwała mu sekretarka. - Proszę.
     Zajęli miejsca w pustym gabinecie.
     - Pan dyrektor zaraz przyjdzie. Czy zamknąć drzwi?
     - Jeśli można.
     Seager odwrócił głowę.
     - Kto go rozpoznał?
     - Lawrence Boyd. Sprzedawca w sklepie z bronią.
     - Kupował tam coś?
     -Tak. W dniu pierwszego napadu nabył Whirlwinda. To niezła broń dla amatorów. Duża.
     - Dobra też dla czołgistów... Zamiast działa.
     - Boyd zaktualizował jego program osobowościowy. Widziałem wydruk.
     - Dziwne. Program nie wykazał jego zamiarów?
     - Nie.
     Minus podsunął Seagerowi paczkę papierosów.
     - Ale to jeszcze nie wszystko - zaciągnął się dymem. - W parku Murray chciał chyba popełnić samobójstwo. Facet ze służby parkowej twierdzi co prawda, że chciano go zamordować, ale sądzę, że była to tylko przerwana próba samobójstwa.
     -Dlaczego? - Seager strzepnął popiół, końcem palca zbierając to co nie wpadło do popielniczki.
     - Dotarłem do jego żony. Murray stracił pracę i poszukiwał jej od miesiąca. Jego były szef, Weickert sprawił, że nie miał żadnych szans.
     - Myślisz, że ostatniego dnia ktoś mu to uświadomił?
     - Wiem, że tak było. Zrobił to LeBas, prezes...
     Przerwało mu gwałtowne otwarcie drzwi.
     - Wybaczcie panowie spóźnienie - zwalista sylwetka Van Burena dosłownie wypełniła ogromny fotel za biurkiem.
     Seager nie sądził, że dyrektor ogromnego przedsiębiorstwa może być aż tak młody. Ich oczy spotkały się.
     - Przedstawił mi pan przez telefon cały problem i...
     - Ja jestem Seager. To on dzwonił.
     - Przepraszam - Van Buren uśmiechnął się lekko. Jego twarz zachowała jednak jakiś nieobecny wyraz. - Właśnie sprawdzaliśmy program Murraya.
     - Z jakim skutkiem?
     - Z zerowym.
     Seager zgasił dopiero co napoczętego papierosa.
     - To chyba nie jest możliwe...
     - Dotychczas sądziłem tak samo - dłoń dyrektora przesunęła się po klapie marynarki. - Przez cały czas wyświetlany jest idiotyczny napis. "Obywatel o nieskazitelnej opinii..." i tak dalej.
     - Czy coś takiego miało już kiedyś miejsce?
     - Nie. Ale przewidywaliśmy podobną możliwość.
     - A więc jest jakieś wytłumaczenie?
     - Wytłumaczenie jest zawsze - Van Buren rozprostował ręce. Teraz dopiero stało się jasne, dlaczego w pobliżu biurka nie było żadnych łatwo tłukących się przedmiotów. - Jednak dopiero czas pokaże, czy jest prawdziwe. Szczególnie...
     - Czy moglibyśmy je usłyszeć? - wpadł mu w słowo Minns.
     - Cóż, Murray jest szaleńcem. Jego podświadomość wiedziała o zamiarze popełnienia zbrodni, on sam jednak był święcie przekonany o czystości swoich intencji i to spowodowało fałszywą weryfikację programu.
     - To wszystko?
     - Chce pan godzinnego wykładu z naukowymi terminami?
     - Nie, nie - Minns zasłonił się odruchowo. - Ale w takim ra-zie ten program nie pomoże nam w przewidzeniu jego przyszłych działań?
     - Nie.
     Seager wstał i podszedł do okna. Przez chwilę spoglądał w dół na konkurujące ze słonecznymi odblaskami w szybach światła reklam.
     - Bez przesady - powiedział cicho. - Szaleniec czy nie, na pewno zdaje sobie sprawę, że nie uda mu się zbyt długo żyć w ten sposób. Nie może być aż tak głupi.
     - Dobrze, ale jak przewidzieć co zrobi w najbliższym czasie?
     - To bardzo proste. Zemści się na Weickertcie.
    
     ***
    
     Paul Murray siedział na murku otaczającym niewielki skwerek. Uśmiechnął się, kiedy przypomniał sobie minę kelnera w wykwintnej restauracji, skrzętnie przeliczającego dwudziestopięciocentówki. Mimo to jednak nie czuł się najlepiej. Perspektywa kolejnej nocy na stacji, brak spokoj u i poczucia bezpieczeństwa, a przede wszystkim brak możliwości wzięcia kąpieli nie nastrajały go optymistycznie. Poza tym nie miał złudzeń. Zdawał sobie sprawę, że przy obecnym stylu życia policja złapie go w przeciągu tygodnia. Chyba, że w tej instytucji pracują wyłącznie głupcy - wtedy miał szansę na miesiąc. Nie widział przed sobą żadnych perspektyw. Nie chciał uciekać na prowincję, nie chciał porywać samolotu, nie miał pojęcia jak zabrać się do którejkolwiek z tych rzeczy. Nie chciał też dobrowolnie oddawać się w ręce policji. Wiedział, że go złapią, ale miał nadzieję, że przynajmniej to będzie ciekawe. Skrzywił się na myśl o strzelaninie jak z łat trzydziestych.
     Spojrzał na zegarek. Mimo wszystko był to pięknie rozpoczęty dzień i należało go dobrze skończyć. Pójść do Joan? Bzdura. Do kogoś ze znajomych? Po co? Miał już dość współczujących spojrzeń i ciągle tych samych słów pocieszeń. Chciał zrobić coś naprawdę mocnego. A więc zemsta? Zamknął oczy. Obraz zasztyletowanego, powieszonego i przepuszczonego przez maszynkę do mięsa Weickerta pojawił się natychmiast. Zastrzelić go? Nie, nie chciał tego. Być może nawet w decydującej chwili nie zdołałby przycisnąć spustu. Ale Weickert upokorzony i klęczący w strachu pod lufą rewolweru wart był każdego ryzyka. Uśmiechnął się znowu. Pozostawała tylko kwestia przedostania się na teren zakładu. Legitymacja tym razem nie wchodziła w rachubę. Musiał wymyślić coś innego.
     Zerknął na kalendarz - a jednak miał szczęście. Dzisiaj jest wtorek, a we wtorki na portierni był Kinch -jedyny człowiek, z którym Murray zaprzyjaźnił się w zakładzie.
     Wstał i zszedł do ukrytej pod ziemią toalety. Tam w jednej z kabin włożył do bębna nowy nabój w miejsce zużytej łuski. Schował rewolwer z powrotem za pasek i przykrył go płaszczem. Potem wyszedł na zewnątrz. Zdawał sobie sprawę, że pomysł, który zaczął realizować nie był najlepszym rozwiązaniem jego sytuacji. Czuł jednak, że w czasach, które nadejdą nie będzie dla niego nic co usprawiedliwiałoby mądrzejsze postępowanie.
     Stacja metra była o kilkadziesiąt metrów stąd.
    
     ***
    
     - To absolutnie niemożliwe - krzyknął Weickert. - Nie zgadzam się.
     - Panie dyrektorze... - zaczął Minns, ale Seager powstrzymał go ruchem ręki.
     -Przykro mi - powiedział stanowczo. - Nie ma innego wyjścia.
     - Ale dlaczego ja muszę się narażać?
     Weickert osłaniając dłońmi płomień zapalił papierosa. Ręce wyrażnie mu drżały.
     - Dlaczego ja? - powtórzył.
     - Myślałem, że już to sobie wyjaśniliśmy.
     - Nie wystarczy wam posadzenie go za napady? Dlaczego ja muszę służyć za żywy cel?
     - Proszę zrozumieć, że to niebezpieczny szaleniec. Za napady z bronią w ręku dostanie jakieś dwadzieścia lat. Ale brukowa prasa zrobi z niego bohatera. Ostatniego rewolwerowca broniącego się przed terrorem informatyki.
     Seager uderzył pięścią w blat.
     - Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży swoich pamiętników znajdzie adwokata, który wyciągnie go z więzienia już po dwóch, trzech latach - powiedział trochę ciszej. - My musimy zamknąć Murraya za usiłowanie zabójstwa.
     - A wie pan jaki on ma teraz program osobowościowy? - dodał Minns. - Sam chciałbym mieć taki.
     - Właśnie. Nie możemy dopuścić, żeby za kilka lat jakiś szaleniec pętał się wolny po ulicach!
     Popiół z papierosa Weickerta rozsypał się po jego marynarce.
     - Czego ode mnie chcecie? - spytał ochryple.
     - Plan jest taki - Seager rozłożył na biurku rzut budynku. - Wpuścimy Murraya na teren zakładu i zaraz zamkniemy wejście. Na szczęście wszystko otoczone jest murem.
     - Czy pańscy ludzie będą uzbrojeni?
     - Oczywiście - palec Seagera przesunął się wzdłuż cienkiej linii. - Potem wpuścimy go do wnętrza budynku. Tu również wejście zostanie zablokowane przez grupę operacyjną chwilę później. Murray wjedzie windą na górę i skieruje się do pańskiego gabinetu. Tu będziemy czekać razem z moimi ludźmi.
     - A jeśli zdąży do mnie strzelić?
     - To będą komandosi - powiedział Minns.
     - Nie ma ryzyka. Aresztujemy go zaraz po otworzeniu drzwi. Jeśli zrobi jakikolwiek szybki ruch, zostanie od razu za-strzelony.
     - Ale dlaczego ja tu muszę być? - Weickert załamał ręce. - Nie możecie czekać sami?
     - Jeśli pana nie będzie, to w jaki sposób udowodnimy mu usiłowanie zabójstwa?
     - Po prostu, on myślał, że będę w gabinecie, a...
     - To obali nawet podrzędny adwokat - przerwał mu Seager. - Musimy działać razem.
     Weickert osuszył chustką czoło.
     - Dobrze - powiedział łamiącym się głosem. - Dobrze. Ale jest pan pewien, że nic mi nie grozi?
     - Tak, jestem.
     - A Murray nie zdąży uciec?
     - Panie dyrektorze - Seager wstał i przyciśnięciem guzika otworzył automatyczne drzwi. - Za pół godziny nie wyjdzie stąd nawet pojedyncza bakteria.
    
     ***
    
     - Tak, rozumiem. Oczywiście-Kinch był wyraźnie zdenerwowany. - Przecież to całkiem jasne.
     - Przy tym dziesiejszym pośpiechu człowiek zapomina już wszystkiego.
     Murray mimo uśmiechu uważnie obserwował twarz portiera. Miał niejasne uczucie, że tamten chce mu coś powiedzieć.
     - Przypomniałem sobie o tym dopiero dzisiaj. Te materiały muszą tu gdzieś leżeć...
     - Jeśli pan chce, proszę pójść i sprawdzić.
     Murray kiwnął głową.
     - Pamiętam gdzie je zostawiłem.
     - Proszę... - Kinch zrobił gest jakby chciał go zatrzymać, ale zaraz opuścił rękę.
     Wielkie, otoczone murem podwórko zapchane zwykle samochodami przywożącymi materiały, dzisiaj było puste. Tylko dwie ciężarówki stały pod prowadzącą do piwnic rampą.
     Murray obejrzał się do tyłu. Zauważył, że Kirach opuszcza powoli głowę, a potem ukrywa twarz w dłoniach. Nie mógł widzieć jednak kilkunastu ludzi w kuloodpornych kamizelkach, podchodzących do portierni od strony ulicy. Z pewnym wahaniem pchnął drzwi wejściowe, ale w hallu panował idealny spokój. Rozluźniony wszedł do windy i przycisnął guzik z numerem najwyższego piętra. Potem rozpiął płaszcz.
    
     ***
    
     - Idzie - powiedział Seager.
     Stłoczeni w ciasnym gabinecie ludzie zarepetowali automatyczne karabinki. Weickert rozluźnił krawat.
     - Wyszedł z windy - Minns poruszył pokrętłem zainstalowanej na zewnątrz kamery. - Jest na korytarzu.
     - Absolutna cisza! - warknął Seager.
     Widoczna na ekranie mała postać zbliżała się szybko.
     - Uwaga - szepnął nagle Minns. - Wyjął rewolwer.
     - Psiakrew. Zamierza strzelać od razu.
     - Co robimy?
     - Trudno. Zastrzelcie go, jak tylko otworzy drzwi.
    
     ***
    
     Murray sprawdził położenie bezpiecznika. Przez chwilę uspokajał oddech potem podniósł rewolwer. Uznał, że tylko w ten sposób przestraszy Weickerta naprawdę. Przełknął ślinę i rozejrzał się wokół. Powoli położył rękę na przycisku otwierającym drzwi. Nic się nie stało. Nacisnął jeszcze raz. Znowu żadnej reakcji.
     Co jest do cholery? Zacięły się? Uderzył z całej siły. Przecież to niemożliwe...
     Zorientował się, że zastawiono na niego pułapkę dopiero w chwili, kiedy ktoś wewnątrz kopnął we framugę. Weickert nie postąpiłby tak nigdy. Rzucił się w kierunku windy słysząc jak skoncentrowane serie pocisków dosłownie rozrywają zamek. Kątem oka zauważył składających się do strzału policjantów. Odruchowo runął na podłogę windy. Wiedział, że w ten sposób nie dosięgnie już przycisków z numerami pięter, ale chciał odwieść chwilę egzekucji choć o chwilę.
     Drzwi jednak zasunęły się bezszelestnie. Ktoś musiał wezwać kabinę z dołu. Olśniony tą myślą Murray zerwał się na nogi. Domyślał się, że hall jest już obstawiony. Musi wysiąść wcześniej - winda jednak nie chciała się zatrzymać. Stanął w rozkroku unosząc broń. Kabina gładko minęła parter wypuszczając go dopiero w piwnicy. Wokół nie było nikogo. Murray nie znał rozkładu pomieszczeń, a mimo to nie błądził. Niektóre z automatycznych drzwi były zamknięte na głucho, inne otwarte. Wybiegł wprost na rampę prowadzącą do ogromnej ciężarówki.
    
     ***
    
     W korytarzu na najwyższym piętrze Seager rozbił dużą szybę. Razem z Minnsem i Weickertem wychylili się przez okno.
     - Gdzie on jest? Dlaczego nie słychać strzałów z hallu?
     - Tam - Minns wyciągnął rękę. - Uruchamia ciężarówkę.
     - Panie kapitanie, chyba obstawił pan główną bramę? - Weickert z trudem panował nad głosem.
     - Jasne. Ale on nie będzie aż tak głupi, żeby jechać tamtędy. Przebije się przez mur.
     - Nie - głos dyrektora wyraźnie okrzepł.
     - Co?
     - Być może będzie chciał, ale nie przebije się.
     - Dlaczego?
     Weickert uśmiechnął się lekko.
     - Byłem tam dziś rano. Za murem jest pryzma cegieł. Co najmniej kilkadziesiąt ton.
    
     ***
    
     Murray szarpnął dźwignię biegów, potem ostrożnie puścił sprzęgło. Ciężki drogowy ciągnik drgnął i ruszył powoli, coraz bardziej nabierając rozpędu. Głuchy łoskot dieslowskiego silnika zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Z wysokości szoferki widać było jednak wyraźnie, że brama nie jest przejezdna. Murray wykręcił ostro, uciekając spod luf ustawionych za kolczastą przegrodą strzelców. Rozpaczliwie rozejrzał się wokół. Mur! Z czasów kiedy tu pracował pamiętał, że w miejscu, gdzie nie wzmacniały go ściany otaczających budynków, był bardzo cienki. Odruchowo skierował się w tę stronę. Lewą ręką zapiął i podciągnął pasy. Potem ostro dodał gazu. Potężna maszyna, ciągnąc za sobą gęsty pióropusz spalin zaczęła przyspieszać coraz bardziej. Widząc zbliżającą się szarą powierzchnię Murray zamknął oczy. Ciężarówka wbiła się w mur druzgocąc go i obalając prawie w połowie długości. Wyjąc przeciążonym silnikiem przetoczyła się przez pusty plac z roz-biegającymi się na wszystkie strony ludźmi i dotarła do wylotu ulicy.
    
     ***
    
     Pierwszy na dole był Seager.
     -Wywołaj centralę - krzyknął do jednego ze swoich ludzi. -Niech go łapią!
     Przebiegł przez ciągle jeszcze wypełnioną wapiennym kurzem ogromną wyrwę.
     - Co tu się dzieje? - wpadł między dyskutujących żywo ludzi. Po charakterystycznych kombinezonach rozpoznał robotników z firm budowlanych. - Gdzie jest wasz szef?
     - Ja jestem majstrem - odezwał się niski, rudowłosy mężczyzna. - O co chodzi?
     - Tu miały być cegły! Gdzie one są?
     - Jak to gdzie? Wywieźliśmy.
     - Kilkadziesiąt ton? W jeden dzień?
     Majster roześmiał się chrapliwie.
     - Sami byliśmy zdziwieni. Kilka godzin temu nasza firma dostała kontrakt na wywiezienie tego gruzu jak najszybciej. Kiedy przybyliśmy na miejsce, pracowały już tutaj trzy inne firmy.
     - I zgodziliście się robić razem z konkurencją?
     - Panie... Pan wie, co to za kontrakt? W przeliczeniu wy-chodzi po kilka dolarów za jedną cegłę. To się opłaca w rękach nosić...
     - Kto to zlecił?
     - Nie wiem. Trzeba spytać w dziale administracji.
     - Spytam.
     - A widział pan tego wariata w ciężarówce? Chłopcy zastanawiają się czy nie zebrać również cegieł z rozbitego muru. Może za nie też zapłacą?
     Seager zrezygnowany machnął ręką. Z głową nabitą ciężkimi myślami wrócił na górę. Jednak atmosfera w gabinecie Weickerta również nie była przyjemna.
     - Co się stało?
     Micns podał mu wystukany przez dalekopis tekst.
     "Niniejszym uznaje się Ralpha Weickerta winnym wszelkich niedociągnięć na terenie kierowanego przez siebie zakładu. Ze skutkiem natychmiastowym zwalnia się go z zajmowanego stanowiska oddalając z opinią nieodpowiedzialnego pracownika. Powyższa decyzja jest nieodwołalna."
     - Kto to wysłał?
     - Nie wiem - Weickert drżał na całym ciele. - Przecież prezes korporacji jest na wakacjach w Szwajcarii.
     - Rada Nadzorcza?
     - Już dzwoniłem. Podpisali po przedstawieniu im obciążających materiałów. Nie wiedzą kto je dostarczył.
     - Dziwne - Seager spojrzał na Minnsa. - Przecież pracowników Pierwszej Grupy nie zwalnia się bez kwartalnego wypowiedzenia.
     - Ale ja jestem niewinny! - krzyknął nagle Weickert. - Jeszcze wczoraj chwalono mnie na zebraniu akcjonariuszy. Jestem niewinny!
    
     ***
    
     Murray nachylił się nad kontuarem.
     - Wódkę. Całą butelkę proszę.
     Sprzedawca szybko przeliczył monety. - Coś jeszcze?
     - To wszystko.
     Murray owinął butelkę w gazetę i wyszedł na ulicę. Tam zerwał nakrętkę i pociągnął pierwszy łyk. Gryzący smak taniej whisky przywrócił mu przytomność. Cóż z tego? Nie miał dokąd iść. Skoro policja była już na jego tropie, miał przed sobą jeden, najwyżej dwa dni wolności. W dodatku podczas karkołomnej ucieczki ciężarówką zgubił gdzieś swój rewolwer. Pociągnął następny łyk. Właściwie sam powinien zgłosić się na komisariat. Drobne w kieszeni pobrzękiwały zachęcająco.
     "Trudno - pomyślał. - Wydam je i zgłoszę się dobrowolnie. Może choć trochę zmniejszą mi karę".
     Ponownie przechylił butelkę. Z jakimś płynącym z desperacji uśmiechem podszedł do automatu wróżbiarskiego. Wrzucił monetę i wyciągnął złoty kartonik.
     "Sytuacja nigdy nie jest tak zła, jak na pierwszy rzut oka wygląda. Wyjedź. Zmień klimat. I pamiętaj, że wszystko będzie dobrze." Jeszcze raz przeczytał wydrukowany ozdobnie tekst. Śmieszne. Wyrzucił kartonik do kosza.
    
     ***
    
     - Whisky? - Seager zręcznie napełnił małe szklaneczki. - Przepraszam, że znowu trudzimy pana, ale zaszły pewne fakty...
     - Nie jestem policjantem - przerwał mu Van Buren.
     Minns uśmiechnął się przebiegle.
     - Wiemy, że pracował pan nad sprawą Murraya.
     - Tak, ale to nie ma nic wspólnego z waszym śledztwem.
     - Pan musi... - Weickert łapczywie opróżnił swoją szklaneczkę. - Proszę...
     - Chętnie wysłucham panów, ale co do pomocy... Zresztą mniejsza z tym. Proszę mówić.
     Seager rozparł się w głębokim fotelu. Wyraz jego twarzy świadczył jednak, że jest spięty.
     - Nie chcę zanudzać pana szczegółami w rodzaju zablokowania drzwi, które uniemożliwiło aresztowanie Murraya, ani przez nikogo nie sprowokowanym zjechaniem windy wprost do podziemi - jedynego miejsca dającego jakąś możliwość ucieczki...
     Seager otworzył leżącą przed nim teczkę.
     - Ale dwie rzeczy zasługują na baczniejszą uwagę. Ktoś, płacąc nieprawdopodobną sumę, spowodował usunięcie zagradzającej drogę ucieczki pryzmy cegieł.
     Van Buren spojrzał na niego zamyślony.
     - Po drugie - ciągnął Seager - ktoś wywołał zamieszki w południowej części miasta, które uniemożliwiły ściganie Murraya. Spowodowali je opłaceni prowokatorzy.
     - Tak?
     - Ustaliłem, że obie sumy przelano z konta Centralnego Banku.
     - Chyba nie sądzi pan, że ja to zrobiłem?
     Seager roześmiał się głośno.
     - Moi pracownicy żartują ze mnie, że dzielę ludzi na dwie kategorie. Głupich i nie aż tak głupich. Pan należy do tej drugiej.
     - Wobec tego czego pan ode mnie żąda?
     - Chcę ustalić kto na górze sprzyja Murrayowi. Chciałbym, żeby mimo wszystko spróbował pan przewidzieć co zrobi...
     - Programu Murraya nie ma już w Banku - wpadł mu w słowo Van Buren.
     - A gdzie jest?
     - Nie wiem.
     - Pan żartuje?
     - Naprawdę nie wiem. Jeszcze dzisiaj pracowałem nad nim. W pewnej chwili przestał reagować na wezwania.
     - Sądzi pan, że ktoś manipuluje zbiorami?
     - Nie, to niemożliwe!
     - Przecież musi być jakieś rozwiązanie.
     Van Buren powoli obracał w rękach szklankę.
     - Mogę powiedzieć tylko, co ja sam o tym myślę.
     - Słucham.
     Szef Banku uśmiechnął się lekko.
     - Wszystkie programy są bardzo skomplikowane - powiedział cicho. - Mają też specjalne sprzężenia samozachowawcze. Myślę, że kiedy Murray w stanie silnej depresji uaktualniał swój program w sklepie z bronią, doszło do... - Van Buren zawahał się. - Myślę, że jego program zyskał samoświadomość. A raczej coś w rodzaju świadomości... Jakiś jej pozór.
     - Co? Pan oszalał?
     - Niekoniecznie. Przecież programy są najdokładniejszym, jak to tylko możliwe, odbiciem osobowości danych ludzi. Z całą ich złożonością, komplikacją psychiki, masą sprzecznych żądań... To elektryczne istoty i linia oddzielająca je od realnego życia, jest naprawdę bardzo cienka.
     - Ale...
     - To co tu usłyszałem tylko potwierdza moje przypuszczenia.
     - To stek bzdur.
     - Zaraz - wtrącił się Weickert. - Ale dlaczego ten program pomaga Murrayowi?
     - A pan nie pomógłby sam sobie?
     - Przecież to oznacza, że on ma władzę nad światem - powiedział Minns.
     - Tak.
     -Jak to? - Weickert spojrzał na niego przerażony. - Nie można go jakoś skasować?
     - Jak? Zresztą najpierw trzeba go znaleźć.
     - Przecież pan wie gdzie go szukać.
     - Nie mam pojęcia. Może ukrył się w komputerze supermarketu na Grenlandii, a może w tybetańskiej bibliotece? Poza tym mógł się powielić w setkach... co tam setkach, w milionach egzemplarzy. System jest połączony.
     - Czy sądzi pan, że to prawda? - spytał sucho Seager.
     - Czas pokaże.
     Van Buren spojrzał na trzymaną w ręku szklankę. Długo nad czymś myślał. Potem wylał whisky na podłogę.
     - Nie zamierzam żyć w czasach, które teraz nadejdą - powiedział głucho. - Uciekam.
     - A można uciec? - poderwał się Weickert.
     - W pewnym sensie.
    
     ***
    
     Jeśli nie liczyć sennego urzędnika, Biuro Podróży było całkiem puste.
     - Przepraszam - Van Buren spojrzał na stos prospektów.
     - Chciałbym wyjechać na jakąś wyspę czy półwysep... Rekla-mowaliście to jako powrót do natury. Nie pamiętam nazwy, ale podobno nie ma tam elektroniki, łączności, komunikacji ani nawet elektryczności.
     - Tak. Wiem o co panu chodzi.
     - Czy są jeszcze miejsca?
     - Oczywiście. Ile tylko pan zechce.
     Van Buren wetknął legitymację w otwór automatu.
     - Na jaki okres starczy mi pieniędzy?
     - Słucham?
     - Chcę wykupić miejsce na tak długo, na ile mnie stać. Urzędnik zerknął na stan konta.
     - Za wszystkie pieniądze?
     - Tak.
     - To będzie jakieś sto sześćdziesiąt lat. Ma pan masę forsy.
     - Kupuję.
     - Ale...
     - Kupuję. Kiedy mogę tam jechać?
     - Choćby dzisiaj - urzędnik sprawnie przelał pieniądze.
     - Ja też chcę - Weickert wetknął w otwór swoją legitymację.
     - Proszę... Zaraz. Co jest z tym monitorem?
     Drgające pasy przebiegające przez ekran uspokoiły się.
     - Przykro mi, nie ma już miejsc.
     - Jak to? Przed chwilą mówił pan...
     - Ktoś musiał kupić wszystko w innym punkcie. Nasza firma ma dużo przedstawicielstw.
     - Ile było tych miejsc?!
     - Kilka tysięcy. Wiem, że to dziwne, ale...
     - Ja muszę tam jechać.
     - Proszę dać spokój - powiedział Van Buren. - On nie chce pana wypuścić!
     Weickert chwycił go za klapy marynarki. Van Buren jednak wyrwał się sprawnie.
     - Proszę się do mnie nie zbliżać! Bez pana może mi się udać, dopóki on nic do mnie nie ma.
     - Ale dlaczego ja...
     - Niech pan mnie nie dotyka! Pan... Pan jest gorzej niż zarażony!
     Van Buren wyskoczył na ulicę.
     Urzędnik przyglądał się temu z głupią miną. Właściwie powinien zadzwonić do szpitala, żeby zabrali tych ludzi, ale myśl o wysokości prowizji od uzyskanej przed chwilą sumy sprawiła, że zaniechał tego zamiaru.
    
     ***
    
     Koperta na biurku zawierała kartkę z bardzo krótkim tekstem. "Natychmiast wstrzymać dochodzenie przeciwko Paulowi Murrayowi". Niżej widniał zamaszysty podpis prezydenta. Być może kto inny na jego miejscu stanąłby na baczność. Irvin Seager był jednak najbardziej pedantycznym oficerem policji w tym kraju. Nie był całkiem przekonany do idei Van Burena, wiedział natomiast, że ktoś, kogo powinien aresztować, jakimś cudem wymyka mu się z rąk. W tej sytuacji uwięzienie go nie miało już sensu, Seager czuł jednak, że Murray mimo wszystko mu się nie wymknie. Wyszedł z gabinetu i odszukał Minnsa.
     - Sprowadź mi wszystkich wolnych ludzi z patroli do garażu. Tylko spokojnie.
     - Gdzie?
     - Do garażu. Tego pod ziemią.
     - Ale tam nic nie ma. Nie będzie nawet na czym usiąść.
     - Właśnie. I pamiętaj, każdemu będziesz szeptał do ucha. Żadnych telefonów!
     Minns spojrzał zdziwiony. Kilkuletnia współpraca z kapitanem nauczyła go jednak wykonywania każdych rozkazów.
     W niecałą godzinę później kilkadziesiąt osób stało w mrocznej, betonowej sali. Seager uciszył gwar ruchem ręki.
     - Mam dla was zadanie specjalne - powiedział cicho. - Na terenie tego miasta działa niezwykle niebezpieczny przestępca. Niebezpieczny, to nie znaczy jednak, że jest profesjonalistą. Myślę, że potrafię przewidzieć co zrobi.
     Minns podniósł głowę.
     - Sądzę, że będzie chciał wyjechać stąd jak najszybciej - kontynuował Seager. - Mimo wszystko to amator.
     - Na czym polega niebezpieczeństwo?
     - Ten człowiek opanował system informatyczny.
     Ktoś z tyłu jęknął.
     - Poza tym jest groźnym szaleńcem. Nie chcę, żebyście go aresztowali.
     - A co mamy robić?
     - Musicie go zastrzelić na miejscu. Bez ostrzeżenia.
     Kilka osób cofnęło się niepewnie.
     - Całą odpowiedzialność biorę na siebie.
     - Co mamy robić? - spytał Minns.
     - Obstawicie przejścia kontrolne w każdym porcie lotniczym. Żeby zabezpieczyć się przed rozpoznaniem ze strony sytemu, od tej chwili nie będziecie korzystać z żadnych terminali, z żadnych radiostacji ani telefonów. Na akcję pojedziecie po cywilnemu waszymi prywatnymi samochodami, nie mówiąc nikomu ani słowa. Czy wszystko jest zrozumiałe?
     Odpowiedziały mu szybkie skinięcia głowami.
     - Kiedy dostaniemy zdjęcia tego faceta? - spytał Wilbur, szef patroli.
     -Żeby mieć zdjęcia, musiałbym skorzystać z komputera. Załatwimy to inaczej. Weickert dał mi listę jego znajomych. Dyskretnie wyciągniecie ich z domów, zawieziecie na lotniska i każecie rozpoznać Murraya. Oczywiście ci ludzie nie mogą mieć pojęcia, że to aż tak poważna sprawa. Zasugerujcie im oszustwo podatkowe czy coś takiego.
     Seager potoczył wzrokiem po wszystkich twarzach.
     - I pamiętajcie. Strzelać bez ostrzeżenia!
    
     ***
    
     Murray zgubił gdzieś pustą butelkę. Zataczając się lekko przemierzył wielki hall dworca lotniczego. Jak każdemu pijakowi sprzyjało mu szczęście. Stanął wprost przed kasą z biletami.
     - Czy mógłbym zapłacić monetami? - spytał. Jego głos brzmiał trochę niewyraźnie.
     Kasjer wzruszył ramionami.
     - Proszę. Dokąd pan chce lecieć?
     - Na Hawaje!
     Murray opróżnił kieszenie. Kasjer szybko przeliczył bilon.
     - Brakuje trzech dolarów - powiedział.
     - Co?
     - Musi pan dopłacić.
     Murray odruchowo wyjął legitymację i włożył ją w otwór automatu. Miał niejasne przeczucie, że nie powinien tego robić, ale nie wiedział dlaczego. Kręciło mu się w głowie. Żeby nie upaść, kurczowo trzymał się lady.
     Kasjer nachylił się do koleżanki.
     - Sally, zobacz - szepnął.
     - Co?
     - Ten pijany facet ma na koncie miliard!
     - O Boże, nie wygląda na takiego, co ma tysiąc. - Ale on...
     Sally podniosła się lekko, obserwując zamroczonego mężczyznę.
     - Jasne. Leci tańszą klasą, płaci jakimiś drobniakami... Wiedziałam, że bogacze to największe sknery.
     - Ale on... On ma... - jąkał kasjer.
     - No, wykrztuś wreszcie!
     - On ma miliard w gotówce! Nie w papierach, nieruchomościach, czy przemyśle. To konto gotówkowe!
     Sally jak porażona opadła z powrotem na fotel.
     Kasjer oddał legitymację klientowi i pomógł schować ją do kieszeni.
     - Proszę iść w tamtą stronę - ręką wskazał kierunek. - Czy odprowadzić pana?
     - Nie.
     Murray potrząsnął głową.
     - Na Hawaje! - krzyknął nagle. -Jadę kąpać się w morzu!
     - Tak jest, proszę pana. Życzymy miłej podróży.
     Murray odbił się od kontuaru i pożeglował w stronę przejścia kontrolnego. Nie zauważył stojącego w głębi policjanta w cywilu. W ogóle nie widział nikogo.
    
     ***
    
     Czekający obok Neville Haverfield zauważył go jednak od razu. Ciągle nie mógł zapomnieć wyrządzonej mu krzywdy. Czując, że ma coraz silniejsze wypieki, opuścił głowę.
     - Czy coś się stało? - spytał policjant.
     - Nie, nie. Już w porządku... Czy sądzi pan, że Murray wybierze akurat to lotnisko?
    
    
     koniec.
    

na górę