Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje (3)

 

 


Biblia fantastów

 

okladka

Tej książki nie da się zrecenzować. To znaczy: niby można wymieniać jej zalety i ewentualne wady, ale tak naprawdę nie warto. Dlaczego? Jakby to powiedzieć – widzieliście kiedykolwiek recenzję Biblii? No właśnie. Ale mimo to spróbuję.

Może i porównanie do Biblii jest lekko przesadzone; tytuł jakby mniej znany poza naszym fantastycznym światkiem, a i nakłady niezbyt wysokie. Z drugiej strony, mało kto wywarł tak ogromny wpływ na science fiction, jak bracia Strugaccy.

Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, w miejscowości Harmont. Mieścina owa stała się miejscem lądowania obcych. Obcy, jak to obcy: poniszczyli, pozabijali i zostawili trochę śmieci. Zupełnie jakby przybyli tu nie w jakimś konkretnym celu, tylko zrobili sobie piknik. W kilka lat po ich wizycie wokół Harmont (i paru innych miast) powstają ośrodki badawcze. W jednym z nich spotykamy Reda „Rudego” Shoeharta, dwudziestotrzylatka oficjalnie pracującego w charakterze laboranta. A nieoficjalnie? Nieoficjalnie jest stalkerem – wyprawia się do Strefy Lądowania, aby wynosić stamtąd co ciekawsze artefakty.

Tych, którzy ostrzą sobie zęby na krwawe jatki, porachunki pomiędzy stalkerami i ogólną rozpierduchę, lojalnie ostrzegam: to nie tutaj. Tutaj najważniejsi są ludzie. Wraz z Shoehartem widzimy, jak zmieniają się, upadają i podnoszą tylko po to, by znowu upaść. Akcja toczy się leniwie, fabuła dryfuje w rozmaitych kierunkach, bujnie rozwijającego się świata też raczej nie uświadczysz. To w gruncie rzeczy bardziej powieść głównego nurtu niż fantastyka. Nie, wróć. „Piknik...” to przede wszystkim realizm, okraszony niewielką ilością fantastycznych gadżetów. I mimo to – a może właśnie dlatego? – dzieło braci Strugackich czyta się świetnie. Wszystko jest idealnie zbalansowane.

Szkoda tylko, że tak znakomita książka nie doczekała się równie znakomitego wydania. I nie chodzi mi o brak twardej oprawy (chociaż nie obraziłbym się, gdyby taka się pojawiła) ani jakiekolwiek bajery graficzne. Irytowała mnie wyłącznie koślawa korekta i – w kilku momentach – redakcja. Sprawia to wrażenie, jakby „Piknik...” został wydany wyłącznie jako element kampanii promocyjnej dla gry „S.T.A.L.K.E.R”.

Cóż mogę jeszcze rzec? Chyba jedynie tyle, że po tę książkę powinien sięgnąć każdy, kto nie boi się ruszyć szarą komórką, kto nie oczekuje prostych pytań i jeszcze prostszych odpowiedzi. I przede wszystkim – miłośnicy dobrej literatury.

 

Marcin Kamiński

 

Arkadij i Borys Strugaccy

Piknik na skraju drogi

Tłum. Irena Lewandowska

Prószyński i S-ka, 2007

Stron: 176

Cena: 19,90

 


Ambiwalencja stosowana

 

okladkaokladkaokladka

Zawsze mi się wydawało, że podstawą recenzji jest stwierdzenie: „ta książka mi (recenzentowi) się podoba/nie podoba”. Otóż nie. Trafiła kosa na kamień, przyszła kryska na Matyska itd. Nie wiem, czy mi się książki z cyklu barokowego Stephensona podobają czy nie, ba, niekiedy mam wrażenie, że ich szczerze nie znoszę, a niekiedy się nimi zachwycam. Pełne spektrum – i do tego zdanie potrafię zmienić parę razy podczas lektury jednego z tomów pierwszego tomu...

Po pierwsze, to nie jest łatwa lektura. Miejscami to jest wręcz lektura koszmarna i wymagająca samozaparcia w przebijaniu się przez kolejne strony, a dla równowagi są fragmenty, które czyta się łatwo, przyjemnie i z rosnącym zapałem. Jedne z drugimi dokładnie wymieszane. Już z samego początku zniechęcił mnie do lektury język – wyrafinowany, bogaty – jednym słowem barokowy, niewątpliwie kunsztowny, ale trudny w odbiorze. Na szczęście nie całe „Żywe Srebro” kipi tą kunsztownością i czytelnik ma szansę na chwilę oddechu.

Po drugie, książki porażają. Nieważne, czy trafi się akurat na łatwy czy na trudny fragment, poraża ogrom wiedzy, jaką musiał zdobyć autor i z jaką musieli się zmagać tłumacz i redaktorka polskiego wydania (na marginesie, szczere wyrazy podziwu dla obojga). Nie da się do cyklu barokowego podchodzić jak do łatwej, przyjemnej lektury, mamy raczej do czynienia z panoramiczną powieścią historyczną, trudną i wymagającą od czytelnika cierpliwości i koncentracji.

Po trzecie, biorąc pod uwagę ogrom dzieła – trzy tomy w kolejnych tomach... – zachwyca dopracowanie wielowątkowej fabuły, przez którą przemykają, odciskając mniejszy lub większy ślad, postacie historyczne. Stephenson przypomina mistrza marionetek, który sięgnął w głąb historii i osadził w niej swoją własną opowieść, splatając ją z faktami historycznymi tak, by na ich tle wypadła jak najbardziej prawdopodobnie.

Po czwarte, zainteresowanie budzą główni bohaterowie – naukowiec, awanturnik i turecka branka, obdarzona przymiotami ciała i ducha. Tu nadszedł czas na osobistą dygresję – postać Elizy irytowała mnie niepomiernie z bardzo prostego powodu – jak coś (ktoś) jest do wszystkiego, to jest do niczego. A owa urodziwa dama jest i błyskotliwa, i z największymi umysłami rozmawia jak równy z równym, i zna się na finansach, i szpieguje, i jak trzeba, to komuś obciągnie... Dużo za dużo. O wiele większą sympatię budzili we mnie Daniel i Jack, być może właśnie ze względu na to, że nie byli tacy idealni.

Po piąte – i znowu osobista dygresja – jeśli ktoś nie przepada za epistolografią, to lepiej niech nie sięga po te książki. Ja należę do takich osób i ze względu na ilość obszernych listów zawartych w trzecim tomie pierwszego tomu przy jego lekturze męczyłam się najbardziej. Doceniam możliwości, jakie niesie ze sobą umieszczenie w treści książki wielostronicowych, pierwszoosobowych narracji – ale ze względu na moje upodobania wybitnie nie przypadło mi to do gustu.

Na zakończenie tej listy drobna uwaga – wydawca umieścił spis bohaterów, w tym przewijających się przez karty książki obficie postaci historycznych, na końcu trzeciego tomu „Żywego Srebra”. Zabieg ten jest z jednej strony dobry – unika się tzw. spoilerów, ale z drugiej... Przy lekturze pierwszych dwóch tomów też się łatwo pogubić, zwłaszcza że mamy do czynienia z kuzynami czy braćmi, noszącymi to samo nazwisko, i niekiedy trzeba przerwać lekturę, aby zastanowić się, o którym z nich teraz czytamy. Ze względu na ogromną ilość drugoplanowych bohaterów łatwo się wśród nich zgubić.

Teraz pojawia się pytanie: no i co z tą książką zrobić? Usłyszałam od kogoś, że przeczytanie czy też może przebrnięcie przez tomy cyklu barokowego daje ogromną satysfakcję. Niewątpliwie coś w tym jest. To nie jest książka, którą poleciłabym osobom chcącym miło spędzić czas przy lekturze, to książka, która potrafi zamęczyć. Potrafi też zachwycić, zdenerwować i zniechęcić do siebie. Jeśli ktoś jest skłonny zgodzić się na wymianę „coś za coś” i poświęcić trochę swoich sił, nerwów oraz cierpliwości – to sądzę, że satysfakcja z pokonania tej lektury powinna mu wynagrodzić poniesione trudy. Ale jeśli ktoś nie jest na to gotów – odradzam. Do „ogromu baroku” lepiej przystępować, wiedząc, w co się człowiek pakuje.

 

Milena Wójtowicz

 

Neal Stephenson

Żywe srebro. Część 1-3 Trylogii Barokowej, Tom 1

Tłum. Wojciech Szypuła

MAG, 2005

Stron: 398, 303, 352

Cena: 25,00 za każdą część

 


O produktach wash & go

 

okladka

Fantastyka to zjawisko przedziwne. W pewnym sensie zawiera wszystkie gatunki, jakie tylko można sobie wymarzyć. W zależności od inwencji autora możemy sobie poczytać fantastyczny romans, fantastyczny epos bohaterski, fantastyczny poemat – czasem nawet, o zgrozo, filozoficzny. A jeśli weźmiemy do ręki zbiór opowiadań fantastycznych, może się nam trafić, że dostaniemy to wszystko w jednym. I właśnie tak ze mną się stało za sprawą antologii fantastyki zza naszej wschodniej granicy, o zapładniającym wyobraźnię tytule „Czarna msza”.

Władimir Wasiliew upodobał sobie pewnego wiedźmina. Tfu, wróć, upodobał sobie wariacje na temat pewnego wiedźmina. W opowiadaniu „Niańka” rzeczony stechnicyzowany wiedźmin w równie stechnicyzowanym świecie przyszłości zostaje – cóż za niespodzianka – opiekunem swawolnej nastolatki o wątpliwym pochodzeniu. To, że nastolatka jest zdrowo po trzydziestce, nie ma nic do rzeczy. Owo dziewczę mocno, namiętnie i gwałtownie pragnie zostać wiedźminem, a jej perceptor, niechętnie, bo niechętnie, zobowiązuje się ją w wiedźmińskim fachu nieco podszkolić. Znacie? Ja też znałam. Podczas czytania moje wrażenia oscylowały między niesmakiem a podziwem. Niesmakiem – bo wolę twórczość własną, a nie wariacje na temat. Podziwem – bo zamiana Wiedźminlandu w świat urban fantasy wychodzi Wasiliewowi zdumiewająco dobrze.

Kolejnym opowiadaniem jest przygodowa strzelanka Olega Diwowa „Dynks Billy’ego”. Jest w niej dwóch superhipermegaherosów, którzy nagle przybywają do sennego, zapyziałego miasteczka, bardziej amerykańskiego niż prawdziwa Ameryka. Początkowo oddają się typowym rozrywkom, jakim zwykli oddawać się Prawdziwi Mężczyźni – upijają się do nieprzytomności, zadzierają z miejscowymi glinami, jeden z nich próbuje nawet pomacać po zgrabnym tyłeczku miejscową Barbie. Potem jednak okazuje się, że okolice miasteczka kryją w sobie Ponurą Tajemnicę. Nasi supermeni obwieszają się ściśle tajną bronią, uruchamiają swoje niezwykłe paranormalne zmysły, zawieszają sobie na szyi tytułowy dynks (a właściwie dynksy, bo okazuje się, że każdy ma swój) i ruszają zmierzyć się z Nieznanym, które siedzi w bagnie. W krótkim czasie udaje im się wyjaśnić zagadkę zniknięcia małej dziewczynki, a także uratować dobre imię rasy ludzkiej. Co niezmiennie prowadzi do tego, że wzmiankowana miejscowa Barbie daje się jednemu z walecznych wojowników poklepać po tyłeczku, zaś aby drugi mu nie zazdrościł, otrzymuje od losu przywilej pocieszenia cudzej żony, sfrustrowanej i stłamszonej przez bezdusznego męża. Opowiadanie jest napisane nieźle i na tyle nieprzewidywalnie, że trudno się od niego oderwać. A że nazwałam je strzelanką? Bo nią jest – ale to niezła strzelanka. Pisać niezłe strzelanki też trzeba umieć.

Przejdźmy do kolejnego tekstu – jest nim „Płomień Eterny” Wiery Kamszy. To opowiadanie dla odmiany ze strzelanką nie ma nic wspólnego. Jest w nim otóż stara monarchia, następca tronu, jego bracia i paskudna, brudna polityka. Jest męska zdrada i kobieca niewierność. I jest wszechobecna racja stanu, w imię której niewinnego człowieka można skazać na śmierć i pogardę, byle tylko przetrwało królestwo. Można się w głębi ducha zastanawiać, czym ludzie predestynowani do władzy dzięki swemu urodzeniu różnią się od innych i co daje im prawo do wybaczania sobie postępków, za które inni zostaną potępieni. Temat bardzo ciekawy, lecz moim zdaniem potraktowany zbyt powierzchownie albo nazbyt dogłębnie. „Płomień Eterny” powinien być albo krótkim opowiadaniem o zdradzie, albo wielowątkową powieścią o mechanizmach władzy i o połączeniach między światami. W takiej formie, w jakiej został przedstawiony czytelnikowi, jest w nim albo czegoś za dużo, albo czegoś stanowczo za mało.

I na zakończenie króciutka „Czarna msza Arkanaru” Jeleny Pierwuszyny. Jak już wspomniałam przy okazji opowiadania Wasiliewa, wolę oryginały niż kopie. Tu dostajemy Strugackich w pigułce – i don Rumatę, i Wędrowców, i detonatory, i wspomnienie o Rudolfie Sikorskim. Autorka próbowała napisać o ludziach, którzy w rzeczywistości nie do końca są ludźmi – i chyba jej się to trochę nie udało. Próbowała napisać o zasadności upowszechniania misji cywilizacyjnej – ale to też chyba nie ze wszystkim jej wyszło. Może jest coś w stwierdzeniu, że styl to człowiek – i tylko Strugaccy potrafili swój styl utrzymać.

Jako bonus antologię kończą dwa artykuły publicystyczne autorstwa Pawła Amnuela i Jewgienija Łukina. Dowcip polega na tym, że dotyczą one opowiadania, którego w tej antologii nie ma. Jest nim mianowicie „Mnich na skraju ziemi” Siergieja Siniakina, który w Polsce ukazał się w zupełnie innym zbiorze, wydanym pięć lat temu. Nasi rodzimi miłośnicy fantastyki albo zdołali do niego dotrzeć, albo nie. Dlatego umieszczenie tutaj polemiki na jego temat jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Tak, jak niezrozumiałe byłoby umieszczenie – na przykład – dyskusji polskich publicystów na temat polskiego opowiadania, które w Rosji ukazało się dawno temu i może być rosyjskiemu czytelnikowi znane, lecz wcale nie musi.

Lubię antologie. Lubię różnorodność – stylu, tematów, podejścia, języka. Lubię mnogość fantastycznych światów i zawsze podziwiałam nieskończoną wyobraźnię autorów. „Czarna msza” mnie nie zawiodła. Nawet jeśli dwa spośród tych światów nie są tak do końca autorskie. Nawet jeśli zbiór z uwagi na różnorodność elementów przypomina produkt 2 w 1, a właściwie 4 w 1.

 

Hanna Fronczak

 

Antologia Czarna msza

Tłum. Ewa i Eugeniusz Dębscy, Jerzy Rossienik

Fabryka Słów, 2007

Stron: 512

Cena: 29,99

 


Młodzież to ma przegwizdane

 

okladkaokladka

A co? Nieprawda może? Prawda, i to najprawdziwsza. Spytajcie, kogo chcecie, byleby tylko miał, hm... naście lat. Potwierdzi bez wahania. W dodatku szczerze, bo nie ma i nie może być większej tragedii niż całkiem świeży płomienny pryszcz w miejscu widocznym, zbliżająca się klasówka z... (wstawcie sobie zgodnie z preferencjami) lub przechodzący obok, niezaszczycający nas nawet pogardliwym spojrzeniem obiekt westchnień. Możecie wierzyć lub nie (choć może zanim prychniecie lekceważąco pod nosem, przypomnijcie sobie najpierw co nieco z własnej młodości), ale to faktycznie są tragedie. Takie na miarę zatonięcia Titanica albo i sławetnej erupcji Wezuwiusza

Nie jest lekko być nastolatkiem, szczególnie obarczonym – jakby tych normalnych było mało – dodatkowymi nieszczęściami. Wiadomo, w takiej sytuacji trudno utrzymać kręgosłup moralny w pionie. Tym bardziej że do tego pionu nie ma tak właściwie kto ustawić, bo: rodzice zginęli w wypadku, a niedoprecyzowane wyrzuty sumienia gryzą i spać nie dają; bo: ciotka, która przyjęła cię pod swój dach, nadaje się na opiekunkę jak wirus na baletnicę; bo: koledzy ze szkoły gnębią i szykanują, a ten jeden jedyny, który tego nie robi, sprowadza nas na tak zwaną złą drogę, która notabene kończy się w objęciach stróżów prawa. Milusio.

Przechlapane? Ba! I to jak. Jednak w sukurs Mattowi Freemanowi, bo o nim tutaj mowa, przychodzi Program. No nie, niestety, muszę zmartwić wielbicieli SF, nie komputerowy. Program resocjalizacyjny. Matt, miast trafić do poprawczaka, ląduje w położonej na totalnym zadupiu farmie pani Deverill w celu resocjalizacji przez pracę, albowiem, jak wiadomo, nic tak nie uszlachetnia, jak przerzucanie ton obornika. I od tego momentu nic nie wygląda tak, jak powinno. Okolica jest dziwna, farma jest dziwna, parobek pani Devrill jest dziwny, pani Devrill również. Matt w miarę rozwoju akcji także okazuje się być dziwnym. Jest bowiem... no, kim? Wybrańcem oczywiście. Jednym z Pięciorga!

Czyżbym słyszała jakieś pochrząkiwania, znaczące i z wyżyn intelektualnych płynące? Że niby co? Że znamy? Że Harry Potter, Pendragon, że u Nixa, że ba! u Lucy Maud Montgomery niemalże, to było? A było. U Szklarskiego też, bo jakby nie patrzeć, Tomek Wilmowski jest idealnym materiałem na bohatera fantasy dla młodzieży, tylko Szklarski na to jakoś nie wpadł. Sienkiewicz ze Stasiem Tarkowskim też nie, a szkoda, może dałoby się to czytać. Schemat? A schemat! Jak w większości książek dla młodego czytelnika, które do dziś wspominamy rzewnie i nie raz, nie dwa, czasem chyłkiem do nich wracamy. Ależ czemu? Przecież to taka sztampa? No, sztampa. Może młodzież znane historie przyswaja po prostu lepiej. Podobnie jak dorośli.

Tak sobie myślę, że to, czy schemat czy nie, nie jest aż tak istotne, grunt, żeby autor pokusił się o odrobinę wiarygodności. Żeby bohaterowie nie zachowywali się jak pewien przyszły gubernator w roli pewnego barbarzyńcy, tylko jak ten sam przyszły gubernator w roli pewnego robota. Żeby chłopak z takimi czy innymi problemami był równie przekonujący jak syn Sary Connor, a nie jak Miś Uszatek. Tak na marginesie, bardziej niż Miś Uszatek irytuje mnie chyba tylko Miś Colargol, a ja jestem wyjątkowej spokojności człowiek. Może istotą sprawy jest wiarygodność otoczenia, nieważne Hogwarts School of Witchcraft and Wizards, będąca niczym innym niż zwykłą brytyjską szkołą, czy właśnie farma na angielskim zadupiu, w której wylądował Matt.

PRAW-DO-PO-DO-BIEŃ-STWO – tylko tyle i aż tyle. W przypadku literatury dla młodego czytelnika nie mam większych wymagań. Jeśli tylko podczas lektury obiekt rozdziawi paszczę i nie dosłyszy pytania testowego: „Chcesz czekolady?”, to jest dobrze. A nawet bardzo dobrze. Wprawdzie mój osobisty egzemplarz testowy zepsuł się, to znaczy wyrósł i nie mogę przedstawić wyników badań: „Reakcje nastolatka czytającego cykl »Księga pięciorga« Anthony’ego Horowitza”, ale ja, jako zastępczy tester, mogę śmiało stwierdzić: „Spoko, można czytać”.

I, nie ukrywam, dwa pierwsze tomy pięcioksiągu Horowitza, to jest „Krucze Wrota” i „Mroczną Gwiazdę”, przeczytałam z przyjemnością. Może bez fajerwerków zachwytu, alem w końcu zblazowany czytelnik, co to z niejednej półki książki czytał. Myślę, że młody adept czytelniczej sztuki nie zawiedzie się i będzie oczekiwał na Nasz Ukochany Dalszy Ciąg.

Ja też poczekam.

 

Dorota Pacyńska

 

Anthony Horowitz

Krucze Wrota

Tłum. Beata Śmietana

Znak, 2007

Stron: 254

Cena: 28,00

 

Anthony Horowitz

Mroczna gwiazda

Tłum. Beata Śmietana

Znak, 2007

Stron: 312

Cena: 28,00

 


< 08 >