Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 19>|>

Tropy w cieniach

 

 

(opowiadanie nadesłane na konkurs „Fantastyczna zagadka”)

 

„Lecz niestety, cienie zaczęły wkrótce zalegać ścieżkę ich życia.”

Ania Shirley

 

1. Cień opiumowych sentencji

 

Pobudzony do życia rozwartymi szeroko drzwiami przeciąg kołysał delikatnie nieszczęśnikiem zwisającym na podwieszonym u sufitu sznurze. Wisielec miał siną twarz i odpowiednio wybałuszone oczy – prawie wszystko było w nim jak należy. Sierżant Cobbs spoglądał na nieboraka sponad jego pożegnalnego listu i wzdychał ciężko. Miał już swoje lata i mógł sobie pozwolić na podobne manifestacje uczuć. Trudno byłoby go posądzić o przesadne wzruszenie lub zadumę nad kruchością ludzkiego żywota. Smutek ogarniał sierżanta, ilekroć ten spotykał się z przejawami ludzkiej głupoty, ona to bowiem, pomimo upływu lat, nieustannie stanowiła dla niego przyczynę trosk i bulwersacji.

Głównie dlatego, że stanowczo zbyt często dostarczała mu zajęcia.

– Jak jest, sierżancie?

Inspektor Numann, olbrzymi, zaczynający już tyć ponad miarę mężczyzna nieco powyżej lat czterdziestu, o czujnych, cokolwiek skośnych oczach ukrytych pod gęstymi brwiami, przybył na miejsce jak zwykle nieco spóźniony i lekko zaspany. Numann nie wysypiał się nigdy. Problem nie leżał jednak w godzinie, o której wstawał, lecz w tej, o której kładł się spać. Czasami zaczynało wtedy już świtać.

– Żona, pani Zuzanna Tweent, trzydzieści lat, niebrzydka – zameldował smutno Cobbs głosem człowieka myślącego o wszystkich straconych bezpowrotnie okazjach na przedpołudniowe lenistwo. – Dwa dni temu wyjechała do siostry na wieś, gdy wróciła, pan mąż, Edward Tweent, pięćdziesiąt osiem lat, właściciel sklepu z winem, tu, zaraz, na rogu, już tak wisiał. Zostawił list.

– Co w liście?

– Jest mi źle, bla bla bla, bardzo cię kocham, bla bla, bla, zdradziłem cię, dręczą mnie wyrzuty sumienia, bla bla bla...

– Facet zabił się, bo zdradził żonę? – Takie postępowanie nie mieściło się w wyobrażeniach Numanna o małżeństwie. On, gdyby miał żonę, zdradzałby ją przynajmniej raz w tygodniu i ani by mu powieka drgnęła. Tym bardziej że, jak podejrzewał, żona odpłacałaby mu pięknym za nadobne. Właściwie, jak się nad tym zastanowić, to mogłaby być jej wina. Tak, z pewnością, to ona by zaczęła...

Pospiesznie odpędził od siebie te myśli. Kto jak kto, ale on doskonale zdawał sobie sprawę, że niebezpiecznie jest popuszczać wodzy wyobraźni.

– Taaa – mlasnął Cobbs. – Zabił się. Powiesił się ze związanymi rękami.

Trącił wisielca tak, by ten obrócił się, ukazując inspektorowi ręce spętane na plecach.

– A! Czyj to teren?

– Giętkiego Jacka.

– Niech ktoś go sprawdzi.

– Giętki podrzyna gardła, sir – przypomniał sierżant. – I raczej nie w domach ofiar.

– Wiem. Ale niech ktoś go sprawdzi dla świętego spokoju, zanim zamkniemy żonę. Przy okazji, gdzie ona jest?

– Szlocha w sypialni, sir. W szoku, biedactwo.

Inspektor ominął ostrożnie wisielca i wychylił się na tyle, by zerknąć przez lekko tylko przymknięte drzwi sypialni.

– Aha. Rzeczywiście ładna. A ten bęcwał, który głaszcze ją po włosach, to kto? Sąsiad, pracownik wisielca, kuzyn?

– Sąsiad, sir. Pan Webster, pracuje jako sekretarz pana Bigginsa, handlarza przyprawami. Pan Tweent i pan Webster byli zaprzyjaźnieni. Gdy pani Tweent znalazła męża, dostała szoku i pobiegła do pana Webstera. To on wysłał umyślnego, żeby nas wezwać.

– Aha. Zaprzyjaźnieni, sierżancie?

– Tak jest, sir.

– Rzekłbym, że bardzo zaprzyjaźnieni.

– Sir?

– On, ona czy oboje, Cobbs?

– Oboje, sir.

Zajmując strategiczną pozycję w mieszkaniu, Numann mógł zerknąć w lewo i przyjrzeć się wisielcowi, a potem raz jeszcze zajrzeć do sypialni. Na jego oko młody pan Webster znacznie bardziej pasował do pani Tweent, niż podstarzały, pulchny handlarz winem. Inspektor pozwolił sobie na lekki uśmiech, najwyraźniej trafiła mu się kolejna banalna sprawa. Zamknie ją do wieczora.

– Ten... Webster, mówił coś?

– Jest bardzo zmartwiony, sir. Jeszcze wczoraj był ze zmarłym na piwie, rozmawiali. Pan Tweent sprawiał wrażenie przygnębionego.

– Gdzie byli?

– U Truposza, sir.

– Ach! – nareszcie jakaś dobra wieść z samego rana. Teraz już Numann uśmiechnął się szeroko.

– Dobrze, Cobbs. Skoczę do Truposza porozmawiać z nim o parze przyjaciół. Ty zabierz naszą nieutuloną w żalu parkę na posterunek, a posterunkowy... eee...

– Coney, sir. To jego pierwszy dzień na służbie.

– Coney – powtórzył Numann. – Cóż, mógł trafić gorzej. To tak, wdowę i tego jej...

– Webstera, sir.

– Webstera na posterunek. Byle osobno. Do wieczora chcę mieć sprawę zamkniętą, żeby ucieszyć starego. Ja przepytam Plumcknera na okoliczność wizyty tych dwóch u Truposza, przyślij mi tam później tego tam...

– Coneya, sir.

– Coneya, jak już wybada, co na ten temat mają do powiedzenia chłopcy Giętkiego Jacka.

Wystarczyło przejść przez ulicę, by odnaleźć knajpkę starego Plumcknera wciśniętą między sklepik Toole’a oraz warsztat stolarski przybyłego z Austro-Węgier Magielickiego. Plumckner zaczynał działalność od zakładu pogrzebowego, który niewątpliwie był bardziej dochodowy niż knajpa, jednak z jakichś przyczyn postanowił się przebranżowić. Historie związane z tą zmianą były dziwne, przerażające i – podobno – co do jednej zmyślone. Numann próbował nawet przeprowadzić własne śledztwo, przerwał je jednak, gdy Plumckner zaproponował mu wieczny otwarty kredyt, jeśli tylko opanuje ciekawość.

Plumckner, choć postanowił zerwać z przeszłością, pozostał człowiekiem skrupulatnym i oszczędnym. Dlatego, zamiast szukać nowych mebli, kazał Magielickiemu przerobić niepotrzebne mu już trumny na stoły i ławy. W ten sposób jego szynk dorobił się nazwy, która przyjęła się w całej okolicy na przekór wymalowanemu nad drzwiami jaskrawymi literami „U Plumcknera”.

W ciemnym, ciasnym wnętrzu knajpy za barem stał sam właściciel. Stali bywalcy namawiali go, by zatrudnił jakąś młodą, ładną dziewczynę, a nawet i niekoniecznie młodą i niekoniecznie najpiękniejszą, byleby dobrze wyposażoną i byleby kobietę. Plumckner, sknera i dusigrosz, odpowiadał jednak niezmiennie, że nie zamierza na stare lata zajmować się stręczycielstwem i odsyłał ich do wszystkich diabłów. Na groźby wieszczących mu rychłe bankructwo nie reagował. Za sprawą Magielnickiego posiadał bowiem wabik, jakim nie dysponował żaden z jego konkurentów. Choć więc okoliczne bary kusiły wyprężonymi biustami mniej lub bardzie atrakcyjnych niewiast, zmarszczki i siwizna Plumcknera mogły liczyć na stałe powodzenie. A to za sprawą napitku dostępnego tylko „U Truposza”. Co bardziej wykształceni nazywali go cykutą, ci, którzy znali jej pochodzenie, sikami stolarza, dla snobów przywdziewała niemal eleganckie miano „specjału Plumcknera”. Numann zarezerwował dla niej własne określenie – nazywał ją „tym, co zwykle”.

– To co zwykle, Plumckner – zażądał i staruszek posłusznie sięgnął pod ladę po butelkę nielegalnego bimbru smakującego jak coś, co prawie może człowieka zabić. Być może właśnie tu kryła się tajemnica jego sukcesu – ludzie lubili ryzyko.

Numann opróżnił kieliszek jednym haustem i wykrzywił się paskudnie, choć wyłącznie dla dochowania wierności tradycji. Skinął głową i Plumckner napełnił kieliszek ponownie.

– Podobno było tu wczoraj takich dwóch, może ich znasz – jeden młody elegancik nazwiskiem Webster i drugi, starszy brzuchacz, Tweent...

– Miał sklep z winem, a teraz wisi w swoim małym mieszkanku – wpadł mu w słowo Plumckner, kiwając z zaangażowaniem siwiuteńką głową. – Załatwiła go ta durna ladacznica o wielkich cyckach i jeszcze większym tyłku, którą nazywał żoną. Powiadam panu, inspektorze, kobiety doprowadzą ten świat do zguby! Ten Webster mógłby nawet wyjść na ludzi, wie pan? Ale nie – baba! Baba zamachała mu cyckami, rozłożyła nogi...

Numann opróżnił pospiesznie kieliszek i podsunął go wymownie Plumcknerowi, by przerwać tyradę. Świat jest mały, maleńki, wszyscy wszystkich znają i wiedzą wszystko o sobie nawzajem, pomyślał. I najgłupszy kundel z ulicy pewnie też zna odpowiedź na pytanie kto, jak i dlaczego zamordował starego Tweenta. Morderstwo. Obrócił w myślach to słowo, dotknął go wyobrażonym językiem, by zakosztować smaku. Morderstwo, jakże to brzmi – groźnie i krwawo! Mogło przywołać mroczne skojarzenia, zimny dreszcz na plecach, skojarzenia z tropami w mroku, pościgami i pojedynkami intelektów. Numannowi zdarzało się czytać historie detektywistyczne Conan Doyle’a czy Poego. Nie wyśmiewał ich. Kiedyś, dawno temu, próbował nawet posługiwać się dedukcją, choć nie tak fantastyczną jak powieściowi detektywi. Umysł stępiał mu jednak z upływem spraw i kompletnie zardzewiał od spotkań z rozpłakanymi kobietami oraz powodzi kłamstw, przez które należało się mozolnie przebijać. Co gorsza, wysublimowana metoda dochodzenia prawdy w zwyczajnym życiu była zupełnie niepotrzebna. Złodziejami okazywali się wciąż ci sami mężczyźni. Numann zatrzymywał w kółko tych samych oszustów i naciągaczy, zbirów i alfonsów. Mordercami nieodmiennie bywali sąsiedzi, żony, synowie, mężowie i wujkowie, ewentualnie koledzy od kieliszka. Najbardziej widowiskowy i pełen zwrotów akcji pościg przydarzył mu się, gdy obiecał starusieńkiej sąsiadce złapać kota.

Wspominając sukcesy zawodowe, uplastycznił słowo „morderstwo” i ulepił z niego „banał”. Wyzwania nie istniały. Kolejne ofiary i złoczyńcy przestawali różnić się od siebie, jakby starając upodobnić do powszedniości zbrodni. Na pracę policjanta składało się mozolne użeranie z tłumem identycznych postaci popełniających identyczne zbrodnie. Wszystko było brudne, nudne i banalne. I bardzo mu się takie podobało. Gdyby zachwyt nie był zbyt mocnym, pobudzającym zmysły uczuciem, Numann czułby go na myśl o tym, że kolejny dzień nie będzie się różnił od innych. Że po prostu przyjdzie do pracy, odbierze meldunki, pogada z paroma typami zamieszkującymi okoliczne rynsztoki, może da komuś w mordę, dwa, trzy razy wrzaśnie, zamknie kogoś albo nie i wróci do domu. Zapewne będzie znużony pracą, ale zadowolony z jej zwyczajności. Gdyby istniała jakaś pani Numann, mógłby ją wtedy klepnąć w tyłek. Zamiast tego wypijał piwo i drapał się po brzuchu. Czasem czytał o dalekich krajach, a czasem tylko kładł się na łóżku i gapił w sufit wyobrażając sobie, że to mapa skutej lodem krainy. Już dawno temu odkrył, że urodził się leniem. Zaakceptował to i potrafił czerpać nawet coś na kształt satysfakcji ze swego bezbarwnego żywota, wolnego od przygód i cudów. Gdyby istniała jakaś pani Numann, musiałaby okazać się osobą równie pozbawioną jakichkolwiek pretensji do lepszego życia jak on. Ale żadna pani Numann nie pojawiła się nigdy w jego życiu, być może właśnie dlatego, że nie zaryzykował ożywienia, jakie mogłaby w nie wnieść. Może i dobrze? Pewnie przeszkadzałoby jej, że on lubi odwiedzać szynkarzy i wypytywać ich o drobiazgi pomocne w utrzymaniu porządku na ulicach. A taki Plumckner, łypiąc na niego zza lady, znajdowałby radość w plotkowaniu o małżeńskich kłopotach inspektora. Sprytny, pokurczony człowieczek, który wiedział wszystko o wszystkich.

– Znałeś ich? Byli tu czy nie?

– Ja wszystkich znam, panie inspektorze! Wszystkich! Tu wszyscy wszystkich znają, ale ja znam ich jeszcze lepiej. Bo ja...

– Byli tu?

– Wczoraj wieczorem? Byli, panie inspektorze! Rozmawiali! Krótko. Webster coś tam Tweentowi powiedział, trochę się razem pośmiali. Webster wypił dwa piwa, a Tweent cztery. Po mojemu, Webster namawiał Tweenta na dziwki. Ja znam ten typ, inspektorze, oba te typy! Stary i młody dziwkarz. Młody patrzy na starego i myśli, że nie będzie taki jak on, choć wie, że właśnie taki będzie. I jeszcze bierze sobie jego żonę, kiedy starego nie ma w domu. Wszystko się kręci wokół dup i kutasów, panie inspektorze, wszystko!

– Bywali tu wcześniej?

– Razem? Raz, dwa dni wcześniej. Też się na coś namawiali i też młody upijał starego.

– Upijał?

– A bo to nie wiem, jak to jest? Mnie się wydawało, że ten młody to się bawi starym. Upija go i wypuszcza na dziwki, żeby móc potem zabawiać się z jego żoną, spokojny, że stary też moczy kijek gdzie popadnie. Ja znam ludzkie charaktery, inspektorze, napatrzyłem się na nie przez całe życie!

– Wystarczy. Czyli tak: spotkali się tu dwa razy, stary pił więcej, młody mniej, sprawiali wrażenie zaprzyjaźnionych. Wypijali po dwa do czterech piw. Tak?

– Tak jest, panie inspektorze. A ten młodziak to do pana pewnie?

Młodziak? Numann odwrócił się, by ujrzeć bladego posterunkowego Coneya. Żółtodziób stanął przed nim na baczność i wyrecytował:

– No więc, sir, Giętki Jack przysięga na wszystkie świętości, własne klejnoty i... eee... cycki swojej najświętszej mamusi, przepraszam sir, tak powiedział.

– Nie przejmuj się, chłopcze, Giętki Jack zyskał swój przydomek dzięki sprawności języka. Wprawdzie nadały mu go kurwy, ale gadać też potrafi.

– Te suki, inspektorze! – Pokiwał głową Plumckner. – One zawsze potrafią mężczyznę tak urządzić, że... – cmoknął wymownie.

– Plumckner, zamiast utrudniać funkcjonariuszowi śledztwo, nalej mu kielicha, przecież widzisz, że biały jak ściana.

– Pan mnie zrujnuje, inspektorze! Ja panu zawsze naleję, ale żeby pan jeszcze stawiał wszystkim kumplom...

– To nie ja mu stawiam, tylko ty, Plumckner. Z okazji pierwszego dnia służby.

– Aha. Chyba że tak – poddał się Plumckner, Numannowi wydawało się jednak, że szynkarz pod nosem mruczy coś brzmiącego jak „gorzej niż z babami”.

– Kontynuuj, chłopcze.

– No więc, sir, Giętki Jack przysięga, że nie i że może dostarczyć świadków. Jakąś... – zerknął do notesu – pannę Galudini i...

– Wystarczy, Coney. Walnij sobie kielicha, to ci pomoże.

– Sir...!

– Walnij, to rozkaz. Walnij albo mi tu zaraz zemdlejesz.

Coney posłusznie wychylił podsunięty mu przez Plumcknera kieliszek. Zaraz też jego twarz nabrała żywszych, wręcz bardzo żywych kolorów, oczy urosły do niemożebnych rozmiarów, a usta wykrzywiły się w grymasie sugerującym, że ich właściciel przeżywa właśnie wizję o skali porównywalnej co najmniej z objawieniem św. Jana.

– Pierwszy raz widziałeś trupa, co, Coney?

Ogromne oczy spojrzały na inspektora z wyrzutem. Z gardła posterunkowego wydobył się charkot.

– Żadna przyjemność. Musisz sobie z tym jakoś poradzić, chłopcze. Kiedy zaczynałem, po każdym trupie przychodziłem walnąć sobie kielicha. No, ale nie był to najlepszy sposób, bo kiedyś musiałem zbierać to, co pozostało z dwóch tuzinów Chinoli... No, nieważne. To już lepiej nazywaj ich jak Cobbs. On nie nazwie zwłok inaczej jak „trupek”. Tak ich zdrabnia. „Znalazłem tam dwa trupki” – powiada i jakoś mu to pomaga. Bo „trupek” to już nie zamordowany mężczyzna, z którym mogłeś pić dzień wcześniej, tylko takie jakieś coś. Rozumiesz, Coney?

Posterunkowy skinął głową na znak, że rozumie.

– Nic nie rozumiesz – trafnie ocenił Numann. – Ale nauczysz się i coś sobie znajdziesz. Co jest?

Coney nabrał powietrza w płuca i z wyraźnym wysiłkiem artykułując każdą głoskę, wytłumaczył ochryple przełożonemu, że Pułkownik wyraził chęć spotkania go w swoim gabinecie.

– A! – nie ucieszył się Numann. – No, trudno. To idę do starego. A ty, chłopcze, jak już dojdziesz do siebie, zamelduj się sierżantowi i zamknijcie mi tę sprawę.

Skinął Plumcknerowi, poświęcił spojrzenie nieznajomemu mężczyźnie rozpartemu na krześle przy stoliku pod oknem. Nie przypominał sobie, by widział go tu wcześniej. Zanotował w pamięci, by wypytać Plumcknera o wszystkich nowych klientów. Czasami trafiały się tu świry. Przybysze bardzo odmienni od zwyczajnych, znających swoje miejsce bandytów. Tacy potrafili poderżnąć gardło choćby i dziecku albo policjantowi, albo komukolwiek. Ot, tak.

Numann nie przepadał za świrami i zawsze starał się ich podrzucać do cudzych rewirów, zanim zdążyli narozrabiać.

Nadłożył drogi, by wstąpić do księgarenki przy Church Street. Odwiedzał ją przynajmniej raz w miesiącu, szukając co ciekawszych pozycji, o jakie daremnie by pytać gdzie indziej. Prowadzący interes staruszek, siwy i mocno przygarbiony, sprowadzał czasem książki specjalnie dla niego. Tak było i tym razem.

– Szanowny pan inspektor! – Księgarz rozpromienił się na jego widok. – Witam pana, witam serdecznie! Już sądziłem, że zapomniał pan o mnie, a ja przecież mam coś dla pana! Czeka już drugi tydzień!

Zmarszczył brwi i Numann poczuł się w obowiązku choć udać zakłopotanie.

– Niestety! – zawołał, unosząc ręce. – Ten miesiąc zaczął się dla mnie wyjątkowo ponuro, ledwie na jedzenie starczyło mi czasu!

– Ech, znam ja was, policjantów. – Pokiwał głową księgarz. – Wiecznie zagonieni, wiecznie na służbie! Tracicie z oczu to, co najważniejsze w tym swoim zabieganiu i umiłowaniu dla szczegółów! Pamiętam inspektora... Abberline’a? Przychodził tu czasem, ale przed kilku laty...

– Ma pan coś dla mnie? – Numann przeciął nić wspomnień staruszka, nim dobrała się do jego pamięci policjanta i dotarła do rosnącej kałuży krwi w korytarzu o pożółkłych ścianach.

– Ach! Prawda! – Księgarz sięgnął na jedną z półek i wyjął książkę owiniętą w szary papier. Uniósł triumfalnie pakunek. – Czy domyśla się pan, co to jest?

Zdając sobie sprawę, że oczekuje się od niego, by wykazał podstawowe zdolności dedukcyjne, Numann uniósł w zdziwieniu brwi, burząc spokój czoła falami sugerujących wysiłek umysłowy zmarszczek.

– Chyba nie powie mi pan, że udało mu się sprowadzić... – zawiesił głos – ...Sigursona?

– Tak! – ucieszył się staruszek. – Ech, wy, policjanci, i te wasze śledcze nosy! Tak, po dziesięciokroć tak! Oto zbiór jego relacji z Mekki i Chartumu, o które pan prosił!

Numann odebrał książkę, zapłacił, pożegnał się i pospieszył na spotkanie z Victoria Street, gdzie przeprowadził się nie tak dawno wraz ze znaczną częścią londyńskiej policji. Stary nie był zwierzchnikiem przywykłym do czekania i na pewno mocno już się niecierpliwił.

Pułkownik zabijał czas, czytając w prasie wypowiedzi weteranów niezwyciężonej armii brytyjskiej na temat powołania Związku Południowej Afryki. Numann podejrzewał, że stary rzuciłby chętnie w diabły całą tę policyjną robotę i pognał na afrykańskie bezdroża, by raz jeszcze wpoić tubylcom miłość do królowej przy pomocy szabli i karabinu. Oczywiście, pod warunkiem, że odrosłyby mu noga i oko, utracone w Afganistanie. I gdyby nie wpajane przez lata poczucie obowiązku.

– Pułkowniku! – zameldował się.

– A, Numann! Jak tam wasza poranna sprawa?

– Żona i kochanek, sir. Sierżant Cobbs ściąga ich do nas. Przesłuchamy ich osobno, jemu powiemy, że ona się załamała, jej, że on. Któreś pęknie i do wieczora sprawa będzie zamknięta.

– Kogo pan obstawia, inspektorze?

– Dysponuję zeznaniem, z którego wynika, że Webster, czyli kochanek, znał dobrze panienki...

– Ulicznice?

– Tak jest, sir. Zasugerujemy wdowie, że nie jest jego jedyną miłością. A jemu, że ma więcej do stracenia. I wtedy...

– Wiem, do wieczora sprawa będzie zamknięta. Znakomicie, inspektorze. Rozumiem, że nie wymaga ona już pańskiej uwagi? Sierżant Cobbs poradzi sobie z nią sam?

– Z całą pewnością, sir – odparł Numann o tyle niechętnie, że słowa starego oznaczały, iż będzie chciał wpakować go w coś jeszcze. A to wieszczyło wieczór spędzony w towarzystwie jakiegoś nudnego zabójcy zamiast ciekawej książki.

– Znakomicie. Bo mam, inspektorze, coś specjalnie dla pana.

To nie zabrzmiało dobrze. Numann mógłby sobie wyobrazić, co szef miał na myśli, rzecz w tym, że nie chciał. Zaplanował już sobie ten dzień i nie przewidywał żadnych nadzwyczajnych spraw. Niestety! Nie sądził, by przełożony odciągał go od uroczo zwyczajnego mordu, by pogawędzić o charakterach niewiernych żon.

– Sir?

– Wiem, że lubi pan zwykłe, powszednie sprawy, inspektorze. Zdradzane żony w atakach furii i udzielający bolesnych lekcji stręczyciele to pańskie życie. Czasem jednak zdarza się coś... mniej zwyczajnego. Och, wiem. – Uniósł dłoń, nim Numann zdążył cokolwiek powiedzieć. – „Nie ma nic bardziej niezwykłego, niż zwykłe zdarzenia”I, jak mawiał nieodżałowany Abberline. Znam te jego sentencje, którymi przerzucają się moi inspektorzy. Czasem mam wrażenie, że to on wami dowodzi, a nie ja. A przecież za życia nie był szczególnie lubiany, prawda?

Numann nie odpowiedział. Zastanawiał się, czy fakt, że dwa razy przypomniano przy nim niegdysiejszego przełożonego, może coś oznaczać. Różnili się tak, jak tylko może różnić się dwóch policjantów. Tamten był elegancki, wrażliwy i – do pewnego momentu – pełen zapału. W porównaniu z Numannem wychodził też na ekscentryka. Abberline wierzył w znaki, a Numann nie. Numann wierzył jedynie w tropy.

– Był raczej typem indywidualisty, sir. Ale zapamiętali go wszyscy.

– Nie da się nie zauważyć. – Uśmiechy Pułkownika także sprawiały wrażenie okaleczonych. Jakby w Afganistanie szrapnel odciął mu także spory kawał mózgu odpowiadający za ludzkie odruchy i odpowiedniość skojarzeń. Numanna gnębiło wrażenie, że ilekroć twarz przełożonego przyoblekała uśmiech, jego myśli wypełniać musiały wspomnienia krwi i śmierci. – Nie ma dnia, żeby ktoś nie poczęstował mnie którąś z jego złotych myśli. To musiał być niezwykły człowiek. A jednak w tamtej sprawie to pan ruszył dobrym tropem, a on pobłądził.

Numann wcale nie był tego taki pewny. Niemniej Abberline umarł w jakiejś podłej spelunie palaczy opium, a on awansował. Choć nie myślał o awansie, gdy leżał w brudnym korytarzu i patrzył, jak wyciekające z niego życie przybiera kształt kałuży krwi. Omal go wtedy nie dostała ta... kobieta.

– „Rzeczywistość jest o wiele dziwniejsza niż wszystko, co człowiek może wymyślić”II – powiedział, nim zdążył ugryźć się w język.

– Tak, to też znam. Jak szło dalej?

– „Są sprawy, w których prawdziwość trudno uwierzyć, choć zdarzają się one co dnia. Gdybyśmy mogli wyfrunąć przez okno, wzlecieć ponad to ogromne miasto, ostrożnie podnieść dachy i spojrzeć na zdumiewające wydarzenia, dziwaczne zbiegi okoliczności, zwalczające się pragnienia i cudowne łańcuchy zjawiska splatające się przez całe pokolenia i prowadzące do najbardziej niesłychanych wyników – uczyniłoby to całą fantazję ludzką, wraz z jej umownościami i łatwymi do przewidzenia wnioskami, zupełnie bezwartościową.”III– wyrecytował.

– Mój Boże! Jest pan prawdziwą skarbnicą wiedzy na jego temat!

– Bynajmniej, sir. Powinien pan porozmawiać z Godleyem, pracowali razem.

– Godley... Tak. No nic, inspektorze, wróćmy do naszej sprawy. Mam dla pana morderstwo.

– Tak jest, sir. Gdzie i kiedy?

– Wczoraj, jak rozumiem wieczorem. Zawiadomiono nas jednak o tym dopiero dziś. Proszę porozmawiać z doktorem Crampem, obejrzał zwłoki, na pewno powie panu o nich coś ciekawego. Potem proszę udać się na miejsce zbrodni. Zna pan to miejsce i zna pan może część osób zamieszanych w sprawę, dlatego wysyłam pana.

– A gdzie to jest? – zapytał Numann, czując, że odpowiedź mu się nie spodoba.

– Zamordowano pielęgniarza w Bedlam, inspektorze. Proszę zająć się tą sprawą.

Numann przymknął oczy.

Bedlam.

„Konieczny jest pewien zasób zdrowego rozsądku i dokonanie wyboru, jeśli chce się uzyskać realistyczny efekt”IV – poszukał uspokojenia w kolejnej sentencji.

Cień olbrzymiej, uzbrojonej w nóż kobiety przegonił jakiekolwiek dobre myśli.

Jezu Chryste, Bedlam!

 

 

2. Rozmowa w cieniu słów

 

Jakkolwiek szpitalny oddział dla przestępców przeniesiono do Broadmoor, Numannowi szpital nadal kojarzył się ze zbrodnią. Miejsce to stało się dla londyńczyków inspiracją dla mrocznych i ponurych opowieści, a powtarzane legendy zazwyczaj były krwawe i przerażające. Do dziś londyńczycy wypatrywali szaleńców żebrzących na ulicach, choć taki sposób utrzymywania pensjonariuszy porzucono dwa wieki wcześniej. Niemniej legendy niechętnie umierały.

Niewielką, boczną furtą wpuścił go zdumiewająco maleńki stróż. Siwy i przygarbiony, obrzucił przybysza spojrzeniem przypominającym ptasie, skinął dwukrotnie głową własnym myślom i oznajmił piskliwie:

– A ja pana znam, chyba? Pan już tu był, co? W dziewięćdziesiątym pierwszym? W święta?

Padał wtedy śnieg, gazowe lampy uliczne zapalano wcześniej, a w korytarzu o pożółkłych ścianach było zimno, z każdą kroplą krwi coraz zimniej. Nie były to święta, które Numanna wspominałby najchętniej.

Nie przypominał sobie tego małego mężczyzny. Spróbował zignorować jego ciekawość.

– Inspektor Numann do doktora Crippena – przedstawił się.

– Tak, tak! Wiem, inaczej bym przecież pana nie wpuścił, nie? – Stary mrugnął – A-ale, pan byłeś wtedy sierżantem? Wtedy, jakżeś pan zabił tę jędzę, żonę tego...

– Tak – przerwał pospiesznie policjant, nim wspomnienie krwi i chłodu zdominowało jego myśli. – Proszę mnie zaprowadzić do doktora.

– Jasne! Za mną pan pójdziesz! Prosimy, prosimy! Aleś pan wyrósł! To wszyscy inspektorowie mają obowiązkowo takie brzuchy? – zachichotał człowieczek. – No, nie gniewajżesz się pan na starego Crowleya! Nie poznajesz mnie pan, co?

Crowley? Nazwisko nie pasowało zupełnie do tamtego młodego i pełnego życia mężczyzny, którego pamiętał Numann.

– Pan był... pielęgniarzem? – upewnił się. Musiał stawiać długie kroki, niemal susy za niespodziewanie szybkim przewodnikiem. Jeszcze trochę takiego tempa i dostanie zadyszki.

– A-ha! Poznałżeś mnie pan! Poznał, ha! Tak, to ja! Niepodobny, co?

Zatrzymał się, odwrócił i spojrzał na policjanta, przechylając głowę na zdecydowanie ptasi sposób. Znów mrugnął.

– Minęło kilka lat...

– Taaak! Nie poznałżeś pan! A i nie dziwota, tu ludzie się zmieniają!

Podjął wędrówkę. Minęli główny budynek, przechodząc na jego tyły.

– To miejsce wysysa ludzi, panie pan! – zawołał Crowley – Wysysa! Tu się starzeje szybciej. Albo i nie. Jedni starzeją, inni nie starzeją – nie tyle wzruszył, co zamachał ramionami. – Uważaj pan, bo pan tu lubisz wracać, jak widzę, ha!

– Dokąd mnie pan prowadzi? Nie znam tego miejsca...

– No nie znasz pan, nie znasz! To nowe. Południowo-wschodnie skrzydło odcięte od pozostałych korytarzy, nie dojdziesz pan tu inaczej jak tamtą furtą i tą ścieżką. No, dojdziesz albo nie dojdziesz, jakbyś pan wiedział, to może byś i doszedł? Ale pan nie wiesz!

Numann wysłuchiwał zeznań nie takich cwaniaków. Kiedy człowiek pracuje w policji, musi mieć swoisty talent językowy.

– Czyli jest jakieś przejście między budynkiem głównym a tym nowym skrzydłem?

– Myśliszżeś pan? – Crowley zerknął na niego przez ramię, mrugnął i zachichotał. – Ano jest, ja panu powiem, bo pan żeś policjant, pan żeś prawo, nie?

Zatrzymał się.

– Papierosa pan masz?

Pan miał. Crowley zaciągnął i natychmiast zakaszlał.

– Postoimy, co? – zaproponował. – Bo to już tuż, pan wiesz. A mnie tam nie pozwalają. Powiadają, rozumiesz pan, płuca! Płuca! Że niby to sam siebie zżeram od środka!

– Przejście – przypomniał mu Numann.

– Tak, tak! Niecierpliwe prawo! Jest, nawet dwa są, widzisz pan! Choć tak starali się odciąć nas od zwykłych wariatów! Ale nie! – Zatrzepotał dłońmi, by zaraz spleść je za plecami. Papieros drżał mu w ustach. – Jedno takie dla lekarzy, jakby co, rozumiesz pan! Klucze mają do niego tylko doktorzy. Ale jest i drugie, pod samym dachem, gdzie je sobie zrobili robotnicy, żeby im się łatwiej przechodziło. No i zostało, choć niby to je deskami zabili, ale przejście jest, bo deski się chwieją.

– A ten zabity. Co o nim pan wie?

– „Król” Barker? O-oo! No, to był ciekawy, ciekawy typ, wiesz pan! Nudziarz, mruk, ponurak, ale ciekawy, a wiesz pan czemu?

Numann chciał wiedzieć.

– On coś widział, panie pan! Widział coś! Niektórzy aż myśleli, żeby on się bardziej nadawał na pacjenta niż pielęgniarza. Niektórzy, ale nie ja!

– Pan też coś widział?

– O nie! Ja nie! Ale ja widziałem, że on widział! – Przekrzywił głowę, jak lubił, i długo wpatrywał się w inspektora, czekając na jego reakcję. Wreszcie zniecierpliwił się i zawołał: – On widział, którzy z nich są szaleni, a którzy nie!

Zgasił papierosa między palcami, wcisnął niedopałek do kieszeni i odwrócił się, machając tylko na policjanta, by szedł za nim. Milczał już do samych drzwi, dwuskrzydłowych i solidnych. Otworzył je, przepuszczając gościa przodem.

– Ja sobie jeszcze pospaceruję, wiesz pan – pożegnał się. – Zdrowia panu życzę!

– Chwileczkę! – powstrzymał go Numann. – Jakiś pomysł, kto mógł go zabić?

– Morderca! – Wyszczerzył się w odpowiedzi bez krzty kpiny Crowley. – Pytaj pan o piszącą po ścianach! „Król” Barker lubił ją szczególnie, wiesz pan?

– A ona jest szalona czy nie? – spróbował Numann.

– Ona jest... – zawahał się Crowley. Potrząsnął głową, zatarł ręce. – Dużo rozmawiali, panie pan! Dużo rozmawiali, rozumiesz pan!

Odwrócił się i odszedł, mamrocząc coś do siebie i zostawiając inspektora w przekonaniu, że w szpitalach psychiatrycznych personel od pacjentów różni się jedynie tym, że jedni dostają pensje, a drudzy wyłącznie posiłki.

 

Doktor Crippen, przybysz z Ameryki, na widok inspektora poderwał się gwałtownie zza biurka i uścisnął jego dłoń, kilkukrotnie nią potrząsając. Wydał nadspodziewaną ilość powitalnych okrzyków, wskazał Numannowi wcale wygodne krzesło i czym prędzej schował się na powrót za biurkiem. Chwycił przy tym z wyraźną ulgą zapalone cygaro, prędko wzbogacając swą osłonę chmurą aromatycznego dymu.

Numann nie podzielał kolonialnych sentymentów, właściwych choćby Pułkownikowi, jednak wobec Jankesów czuł dziwną mieszaninę nieufności i tkliwości. Niemniej ten konkretny osobnik nie wzbudził w nim zaufania. Nie podobały się Numannowi ani wąskie, przekrwione oczy lekarza, ani jego małe, suche usta. Mógłby być trucicielem lub dusicielem – ocenił. – Ciekawe, ilu pacjentów nie udało mu się wyleczyć?

– Pan nie jest psychiatrą? – upewnił się, zerkając do notatek.

– Skądże! – zawołał Crippen, machając przy tym energicznie uzbrojoną w cygaro ręką. Ognik zakreślił w powietrzu serię łuków, pozostawiających po sobie błękitno-szare tropy dymu przyciągające inspektorskie spojrzenie. – To znaczy, niezupełnie. Prawie nie jestem.

– Mógłby mi pan to wyjaśnić?

– Uczę się! – oznajmił lekarz – Uczę się, inspektorze! Odbywam praktyki! Zresztą... – Pochylił się ku Numannowi i obniżył nieco głos, co oznaczało mniej więcej tyle, że przestał nareszcie krzyczeć. Zapewne w jego mniemaniu miało to oznaczać konspiracyjny szept. – Tu wcale nie potrzeba psychiatry!

– O, doprawdy? To nie jest szpital psychiatryczny?

Crippen roześmiał się głośno i omal nie zakrztusił dymem.

– Skądże! – zawołał. – To znaczy, oczywiście! W pewien sposób... Do pewnego stopnia... Rzeczywiście, jesteśmy częścią szpitala psychiatrycznego, jednak nasze skrzydło nie do końca do niego należy. Widzi pan, inspektorze, kilka lat temu część profesorów uznała, że warto udostępnić osobne skrzydło dla chorych pochodzących z wyższych sfer. Oczywiście, już wcześniej taki, powiedzmy, syn hrabiego nie trafiał do tych samych... sal... co byle żebrak. Jednak różniło się to nieco od naszej... kliniki. Szacowni profesorowie uruchomili więc osobne, zamknięte skrzydło dla specjalnych gości. Jest to ich prywatna inicjatywa i przedsięwzięcie.

– Czy to legalne? – zapytał odruchowo Numann. – Wydawało mi się, że Bedlam jest instytucją państwową.

– Och, tak, tak, tak! Oczywiście, ufundował je wasz dobry król i tak dalej! Jednak widzi pan, inspektorze, szpital to także koszty, a nakłady nigdy nie są zbyt duże. Dlatego nikt nie widzi nic złego w wzbogacaniu kasy szpitalnej dodatkowym dochodem.

– Kasy szpitalnej czy kiesy profesorskiej?

– Trochę tu, trochę tu... – Crippen przymrużył porozumiewawczo oko i utrzymał je przymkniętym z teatralną przesadą. Zdaniem Numanna oznaczało to, że dochodzi do nielegalnych operacji finansowych. Jednak przyszedł tu, żeby rozwiązać sprawę morderstwa, a nie zamknąć cały interes za fałszywe rachunki.

– Rozumiem – powiedział więc, by skończyć sprawę. – Leczycie tu ludzi bogatych.

– Od razu leczymy! – Wzruszył ramionami Crippen. – To znaczy, oczywiście! Leczymy ich dusze i umysły! Jednak przeważnie, rozumie pan, inspektorze, to nie są jacyś toczący pianę z ust furiaci. Raczej ludzie zmęczeni światem, potrzebujący odpoczynku w spokojnych warunkach. Im wystarczy opieka wykwalifikowanych pielęgniarzy, oczywiście, zawsze pod kontrolą lekarza, takiego jak ja. Raz na tydzień odbywają tu inspekcję najlepsi psychiatrzy z szpitala. Oczywiście, przychodzą też w razie potrzeby, mamy tu połączenie ze szpitalem!

– Zamknięte – wtrącił Numann.

– Ależ oczywiście! Nie chcielibyśmy, żeby zaglądał tu ciekawski nieupoważniony personel! Jednak mam klucz.

– I kto jeszcze?

– A! Policyjne pytanie! Są dwa klucze dla dyżurujących lekarzy, takich jak ja. Jeden ma stale przy sobie lekarz odbywający dyżur, drugi pozostaje zamknięty w szufladzie tego biurka – Poklepał blat. – Ponadto każdy z zajmujących się naszą kliniką profesorów ma klucz własny.

– A ilu jest tych profesorów?

– Trzech.

– Otrzymam od pana ich nazwiska?

– Wolałbym...

– O, to tajne?

– Nie, skądże! Oczywiście, przygotuję dla pana listę!

– Dziękuję. Wracając do sprawy, pan miał dyżur, kiedy zginął... – zerknął do notatek – ... Barker?

– Tak, niestety! Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, niestety. Wyobrazi pan sobie, inspektorze, że zasnąłem!

Numann spróbował to sobie wyobrazić. Wspomógł wyobraźnię notatkami z notesu. Barker, potężnie zbudowany mężczyzna, lat trzydzieści cztery, zginął w jedynej pustej sali. Rozpruto mu gardło, wyrwano część twarzy, a kiedy konał, rozpruto jeszcze i brzuch. Minęły trzy godziny nim go znaleziono, w tym czasie bowiem wszyscy spali. Czy można zamordować człowieka tak brutalnie i tak cicho? To nie stało się w Whitechapell, ale na szpitalnym korytarzu, tu wszyscy powinni być wyczuleni na niezwyczajne odgłosy. Gdy dodać do tego, że ofiara widziała mordercę, nie wydaje się możliwe, by zachowywała się cicho.. A doktor Cramp, który badał denata, wykluczył możliwość, by rany zadano mu od tyłu. Nie przypuszczał też, by jakiś pomocnik mordercy przytrzymywał go, żadne ślady na to nie wskazywały. Ciało człowieka brutalnie mordowanego zmienia się w prawdziwą mapę sińców i odcisków. A tu nic. Ktoś ciął ofiarę od przodu jakimś wyjątkowo dziwnym narzędziem, zadając głęboką, szarpaną ranę. I nikt nic nie widział ani nie słyszał. W szpitalu.

Nie, wyobraźnia Numanna nie chciała mu pomóc w tej sytuacji.

– Spał pan?

– Może wydaje się panu, że nie powinienem. Ale widzi pan, inspektorze, oprócz pracy tutaj prowadzę normalną praktykę, nie mam wielu okazji do odpoczynku! A tu, może mi pan wierzyć, wiele się zwykle nie dzieje. Zazwyczaj ucinam sobie drzemkę, w razie potrzeby nadzwyczaj szybko dochodzę do siebie. To zawodowa umiejętność.

– A drugi pielęgniarz też spał?

– Chapman? Tak, to trochę dziwne. Z drugiej strony, to nie na niego przypadał obchód. Wie pan, oni dzielą się obchodami, które zobowiązani są odbywać co godzinę. Barker wyruszył na swój obchód i długo z niego nie wracał, ale nie wzywał pomocy. No i Chapman też się zdrzemnął. Zresztą to on, znalazł później zwłoki.

Numann nie sądził, by zamordowany nie wzywał pomocy. A może? Może jeden z pacjentów, znany i sprawiający wrażenie niegroźnego, zaatakował go, a potem przeciągnął ciało do pustego pomieszczenia? I uprzątnął ślady krwi? W ciągu dwóch godzin? Nikogo nie budząc? Dziwne.

– Chciałbym porozmawiać z tym Chapmanem.

– Oczywiście, czeka na pana w dyżurce.

– Dziękuję. Może mi pan jeszcze powiedzieć, czy wśród pacjentów znajdywali się tacy, z którymi Barker był... bliżej?

– Obawiam się, że nie rozumiem pana. – Kolejny kłąb dymu przesłonił twarz lekarza. – Staramy się tu bardzo uważać, by nie dochodziło do żadnych... zbliżeń między pacjentami a personelem.

– Rozumiem. Ale będę mógł porozmawiać z pacjentami?

– Jeśli to konieczne. – Crippen wzruszył ramionami. – Proszę jednak informować mnie o każdej takiej rozmowie, nim ją pan przeprowadzi. Musimy ocenić, czy stan zdrowia pacjenta pozwala na nią.

– Oczywiście. Proszę mi jeszcze powiedzieć coś o Barkerze. Jak dobrze pan go znał, jak go pan oceniał. Cokolwiek przyjdzie panu do głowy.

Crippen wygłosił pełne wykrzykników przemówienie na cześć własnej pracy i zaangażowania, zaznaczając, że nie miał czasu na przesadne zajmowanie się personelem. Jego zdaniem Barker był taki sam jak wszyscy, czyli ani dobry, ani zły. Swoją pracę wykonywał z odpowiednim zaangażowaniem, by nikt na niego nie narzekał, bez entuzjazmu jednak. Ot, zwyczajny facet. Jeśli miał jakieś życie prywatne, zachowywał je dla siebie.

Numann podziękował raz jeszcze i zostawiając doktora sam na sam z gęstniejącą chmurą dymu przeszedł do dyżurki. Chapman oczekiwał go w towarzystwie jeszcze jednego pielęgniarza i jakiejś kobiety, o której można było powiedzieć wszystko, oprócz tego, że jej twarz pełna jest życzliwości wobec świata. Przybycie inspektora przerwało umiarkowanie ożywioną rozmowę. Kobieta i nieznany Numannowi pielęgniarz wyszli pospiesznie.

– Pan z policji? – zapytał Chapman głosem, w którym nie pojawił choćby ślad życzliwości. Nic nie wskazywało, by przybysz mógł liczyć na jakiekolwiek inne powitanie. Inspektor zajął krzesło opuszczone przez kobietę, przedstawił się i wyjął notatnik.

– Chapman? – odezwał się jakby sam do siebie. – Znajome nazwisko...V

Rumiana, okrągła twarz pielęgniarza poczerwieniała.

– Nie mam nic wspólnego z tamtym! – zawołał gniewnie. – Nic! Wiem, co pan sobie myśli, wy wszyscy jesteście tacy sami! – Jego małe, ciemne oczka rozbłysły wściekle pod zmarszczonymi brwiami. – Znajdujecie trupa z bebechami na wierzchu i drugiego o nazwisku mordercy i wszystko wam się kojarzy, co? Ale ja nie mam z tamtym gościem nic wspólnego. Nic a nic! To żaden mój krewny nawet! Nie jestem jakimś kuzynem Kuby Rozpruwacza!

– O! – Numann uniósł brwi, udając zdziwienie. – To tamten był Kubą? Ciekawe.

– Różnie mówili – mruknął Chapman ciszej, jakby uznał, że powiedział zbyt wiele. – Nie mam nic z nim wspólnego!

– Naturalnie, on nawet nie nazywał się Chapman. – Uśmiechnął się Numann, który uczestniczył w aresztowaniu owego pielęgniarza specjalizującego się w szybkim odsyłaniu małżonek do lepszego świata. – Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Kłosowski. I nigdy nie znaleziono dowodów na to, że mógł być Kubą. Niechże się pan uspokoi. Nie zamierzam pana o nic oskarżać. Chciałbym się dowiedzieć czegoś o Barkerze.

– To po co pan zaczął od tego Chapmana? – zapytał z wyrzutem pielęgniarz. – Panie, ile ja się musiałem o nim nasłuchać! Ale! Pan się, inspektorze, nazywa Numann? Pan jesteś ten Numann? – uśmiechnął się zuchwale, wietrząc okazję do rewanżu. – Ten od Jakubiny?

– Ten sam – przyznał znużony Numann, poddając się zupełnie. Nie liczył na to, by w tym miejscu zapomniano mu starą historię.

– Ha! Jak był ze mnie smyk, to śpiewałem o panu z chłopakami na ulicy!

„Jakubina od kuli padła już,

Lecz ciągle w łapie ściska nóż.

I inspektora krwawy los,

Nad nimi Jack się śmieje w głos!” – zanucił.

– Wtedyśmy wszyscy to śpiewali, wie pan, inspektor? Smyk był ze mnie, ale o wszystkim pamiętam! I proszę, nasz bohater teraz przyszedł mnie przesłuchać! A niech mnie pyta pan inspektor, niech pyta! Wszystko powiem, bom niewinny.

– Dobrze znał pan tego Barkera?

– Czy dobrze? Jak innych. Wie pan inspektor, siedzi się tu po całych nocach czasem, to się gra w karty, czasem przysypia, czasem gada i przez pół nocy. To się człowieka poznaje.

– I...?

– Swój chłop był. Mieszkał przy Parfett, dość niedaleko stąd...

– To już Whitechapel, prawda?

– Prawda! – Chapman łypnął na niego wrogo. – Pan inspektor, widzę, ciągle o jednym!

– Nie, nie! Chodzi mi o to, że niedrogo.

– Ano tanio. Myśli pan inspektor, że my tu nie wiadomo ile zarabiamy? Na tyle nas stać, co jeden pokój, on go zresztą wynajmował z taką jedną... Mary.

– A nazwisko?

– Mary z Parfett Street, tyle wiem. Ruda. On ciągle o tych jej kłakach... No, tyle wiem.

– A tutaj przyjaźnił się z kimś?

– Jak wszyscy. Tyle co karty, czasem kieliszek po robocie.

– A z pacjentów?

– Ja tam nic nie wiem! – O ile to możliwe, Chapman zachmurzył się jeszcze bardziej. – Tu się takie rzeczy nie dzieją! W Bedlam, tam, między wariatami, to może i tak, ale nie w naszym skrzydle! Tu są, wie pan inspektor, lepsi!

– A czemu go nazywali „Król Barker”?

– Aaaa, to! – Chapman roześmiał się niespodziewanie. – Bo go króle lubiły! Znaczy, w kartach. Trzymały się go jak zaczarowane. Ale nie był szuler, co to, to nie, porządny chłop! Tylko te króle... – Potrząsnął z niedowierzaniem głową. – Nie uwierzyłby pan inspektor, jak do niego lgnęły!

– Czyli często wygrywał w karty? Graliście o pieniądze?

– No a jak! Ale – pielęgniarz zmrużył chytrze oczy – ja wiem, co pan inspektor myśli! Że ktoś go zabił za te karty, za długi, co? Ale nie, tu wszystkim szło w miarę równo, choć wiadomo, że zawsze są tacy, co mają mniej szczęścia, i tacy, co mają go więcej. Ale on wcale nie był taki as, ten Barker. Tylko że jak już wygrywał, to zawsze w króle.

– I co, wszyscy go kochali, nie miał wrogów, nikomu nie zalazł za skórę, tak? – zirytował się Numann. – Święty był z niego człowiek, co? Jak wy wszyscy tutaj!

– Ja was znam, policjanci! – odpowiedział mu z oburzeniem Chapman. – Od słowa do słowa, niby nic, ale zawsze tylko, żeby człowieka za gardło złapać! Ale nic z tego, panie inspektor! Bo tu mu nikt źle nie życzył! A wiesz pan dlaczego? Bo my tu żyjemy z ciszy, z tego, że się nic nie dzieje. Jak się rozniesie, że tu mordują ludzi, to nikt tu już swoich krewnych nie przywiezie i stracimy robotę. A to dobra robota, panie inspektor! Tu nie ma takich wariatów, co to gryzą i kopią, sikają do łóżek...

– A ta pisząca po ścianach? – przypomniał sobie Numann.

– No, ona trochę – zgodził się Chapman. – Ale tylko na początku, teraz to już spokojna dziewuszka.

– Długo tu już jest?

– Będzie ze trzy lata. Doktora pan pytaj. Mnie się już te dni i lata mieszają. Ja to liczę od dyżuru do dyżuru.

– Barker często z nią rozmawiał? Częściej niż z innymi?

– Co się pan pytasz, jak wiesz? – zdenerwował się Chapman, ale zaraz równie szybko uspokoił. – A, tak, wasza policyjna robota, wy zawsze tak, od słowa do słowa... Ano rozmawiał. Ona coś mu tak gadała, swoje głupoty. Oni czasem gadają, ale się tego nie słucha. Nawet jak obiecują pieniądze. – Łypnął, czy policjant mu wierzy. – No i on też zwykle nie słuchał. Ale jej tak.

– Czemu, co mówiła?

– Ja nie wiem, ja nie słuchałem! Jakieś bzdury, coś o jakiejś kobiecie.

– Kobiecie?

– Ja nic nie wiem – burknął Chapman. – Niech pan z nią pogada, ona chętnie mówi. Bardzo chętnie mówi. Jak... – zawahał się. – Jak nie śpi.

– No dobra. Niech mi pan teraz opowie o tamtej nocy, co to pan spał i nic nie słyszał, a potem znalazł zwłoki.

I Chapman opowiedział, wzdychając, wyłamując palce i przeklinając policyjną ciekawość. Najpierw grali, potem tamten poszedł i już nie wrócił. W tym czasie Chapman spał, nic nie słyszał i niczemu się nie dziwił, póki nie pokusiła go obowiązkowość i nie wybrał się na obchód, by znaleźć zwłoki Króla. Paskudnie wyglądały, prawda. Naokoło wszystkie drzwi były zamknięte, Królowi nie brakowało od nich kluczy, pacjenci spali. Czy Król miał wrogów? Ano pewnie miał, ale co Chapmanowi do tego.

Numann kiwał głową i właściwie nie słuchał. Przyglądał się tylko przesłuchiwanemu, jak wodzi oczami to w lewą, to w prawą stronę, jak maltretuje dłonie, wyginając i załamując palce, jak trzęsą mu się usta i czerwienieją policzki, ilekroć się denerwuje. Zbudowana wysiłkiem lat doświadczenia maszynka przyczajona w mózgu inspektora poddawała to wszystko surowej ocenie i w końcu wydała werdykt: niewinny! Numann westchnął, podziękował i wyszedł. Poczłapał z powrotem do gabinetu Crippena. Tam jednak zastał niewielką, chudą jak cień głodu staruszkę. Posłała mu karcące spojrzenie, przeprosił więc dziwnie onieśmielony i wrócił pospacerować po korytarzu. Przypominała mu jedną z ciotek, wściekłą, starą wiedźmę, która starała się wspomóc jego matkę w wychowaniu krnąbrnego syna. Za najlepszą metodę wychowawczą uznawała sprawianie dzieciakowi regularnych cięgów. Maszynka w głowie inspektora dodała dwa do dwóch i oceniła, że to wspomnienia z dzieciństwa wywarły na nim niezatarte piętno i do końca życia będzie się już obawiał niewielkich i suchych jak wiór starych babsk.

Gdy drzwi od lekarskiego gabinetu wyskrzypiały ostrzeżenie, Numann posiłował się sam ze sobą, wygrał i spojrzał na zmierzającą ku wyjściu staruszkę. Zatrzymała się, obróciła ku inspektorowi i zmiażdżyła go w błyskawicznym pojedynku na spojrzenia.

– Inspektorze? – Crippen obserwował jego klęskę, opierając się o futrynę drzwi. Nieodłączny dym z cygara unosił się nad jego głową, przywodząc skojarzenie z aureolą. – Pan znów do mnie?

Głos stawił Numannowi pewien opór, pokonał go jednak, odchrząkując i odkasłując.

– Pisząca po ścianach – rzucił. – Chciałbym z nią porozmawiać.

– Ha! Jakżeby inaczej! – zawołał ze śmiechem lekarz. – Ma pan szczęście inspektorze! Panna Montmorency jest dziś... dostępna. Dość dostępna, powiedziałbym. A w dodatku odwiedziny hrabiny de Verte zazwyczaj niepomiernie ją ożywiają! Proszę zaczekać chwileczkę, wezmę klucz od jej pokoju.

– Hrabiny? – zapytał Numann, gdy szli już korytarzem.

– Urocza starsza pani, którą miał pan niewątpliwą przyjemność ujrzeć w moim gabinecie.

– Przyjemność...

– Niezwykła osoba, zapewniam pana! Opiekuje się tą nieszczęsną dziewczyną, choć przecież nic ich nie łączy, prócz osoby zmarłego syna pani hrabiny.

– Byli zaręczeni?

– Ach, gdybyż! Ale nie! Nasza droga Kornelia była zaledwie przyjaciółką narzeczonej młodego de Verte! A mimo to hrabina uznała za stosowne zaopiekować się biedną dziewczyną. Doprawdy, niezwykła osoba!

– Co oznacza jej opieka?

– Utrzymanie, oczywiście! A musi pan wiedzieć, inspektorze, że nie jesteśmy tani! No i odwiedza dziewczynę dwa razy w miesiącu. Spędza z nią całe godziny! No i dotarliśmy! Zanim jednak pana wpuszczę, muszę wezwać jakiegoś pielęgniarza, proszę poczekać...

– Chwileczkę! Kim jest ta dziewczyna? Jak tu trafiła?

– Biedna mała! Nazywa się Kornelia Montmorency, pochodzi z Kanady. Przyjaźniła się z narzeczoną młodego hrabiego i była świadkiem gwałtownej śmierci tych obojga. W tamtej chwili nieszczęsna dziewczyna postradała z rozpaczy zmysły. Ponieważ była sierotą, pani hrabina postanowiła zaopiekować się nią. Ot, i cała historia. Teraz pozwoli pan, że przyprowadzę pielęgniarza.

– Jeszcze moment. Jak zginęła tamta dwójka?

– Zawsze policjant! Utonęli. Oberwał się pod nimi brzeg czy coś takiego. Zdaje się, że młody hrabia chciał uratować ukochaną, tylko zapomniał jak się pływa. Albo może prąd go porwał? Ogromnie smutna, romantyczna historia! Czy mogę już iść? Dziękuję. Pozwoli pan, że już do niego nie wrócę. Proszę, w miarę możliwości, nie wzburzać pacjentki.

Zastanawiając się, jak wyjść naprzeciw lekarskiemu życzeniu, Numann pozwolił poprowadzić się pielęgniarzowi o nazwisku Steer do sali, w której przebywała nieszczęsna Kornelia.

Przyglądając się od tyłu, jak oparta o ścianę starannie pisze coś nadzwyczaj drobnym, niełatwym do odczytania pismem, uznał ową wysoką brunetkę za osobę dojrzałą, starszą niż była w rzeczywistości. Dopiero gdy na wezwanie pielęgniarza odwróciła się, zobaczył jej dziwnie delikatną, poważną twarz. Dziewczyna sprawiała wrażenie z lekka przestraszonej, a Numann przyznał, że ma do czynienia z osobą młodą, choć niepokojąco odmienioną. Gdy pielęgniarz tłumaczył dziewczynie, kim jest jej niespodziewany gość, Numann, nie bawiąc się w konwenanse, podszedł bliżej i spojrzał Kornelii głęboko w ciemne oczy. Nie spodobały mu się ślady, które w nich dostrzegł. Nie powiedział jednak nic, zapisując sobie jedynie w pamięci, by zadać doktorowi Crippenowi jeszcze jedno, być może kłopotliwe pytanie.

Kornelia nie cofnęła się przed natarciem inspektora, choć zdziwiony pielęgniarz przerwał wpół słowa. Widząc, że dziewczyna się nie boi, Numann odprawił go gestem.

– Proszę, niech pan raczy usiąść. – Kornelia w mgnieniu oka zmieniła się w usłużną gospodynię. – Proszę wybaczyć, że nie przyjmuję pana w elegantszym pomieszczeniu, mamy tu takie, przeznaczone dla gości, lecz dziś, z jakichś powodów, uniemożliwiono nam poruszanie się na zewnątrz. Czy wie pan może dlaczego?

Mówiła cicho, spokojnie i powoli, nie sprawiała jednak wrażenia zamroczonej, jak znani inspektorowi nałogowi opiumiści.

– To rzeczywiście, poniekąd, moja wina – przyznał, siadając na jednym z dwóch krzeseł, w jakie wyposażony został pokoik pacjentki. – Jestem, jak już poinformowano panią, policjantem. Badam wypadek, do jakiego doszło minionej nocy.

Usiadła naprzeciw niego i skinęła głową na znak, że słucha go uważnie.

– Czy wiadomo pani coś o tym?

Potrząsnęła głową. Nim zdążył zadać następne pytanie, westchnęła głęboko i powiedziała:

– Przepraszam pana najmocniej! W istocie wiem coś o tym, choć jedynie na mocy przeczucia, nie zaś wiadomości, jakie mogłyby wydać się interesujące komuś o niewątpliwe ścisłym umyśle. Bo jako policjant, człowiek rozwiązujący tajemnicze sprawy musi pan niewątpliwie szczycić się takim, prawda? Ach, proszę mi wybaczyć! Od czasu do czasu zapominam o dobrym wychowaniu i daję się ponieść własnej wyobraźni. A pan z pewnością chciał wypytać mnie dokładnie o szczegóły i fakty. Słucham pana uważnie i zapewniam, że będę starała się zapanować nad sobą, choć, muszę panu to wyznać, nie będzie to proste, miewam bowiem tak niewielu gości!

Numann zapytał ją prędko o zamordowanego, nim zdążyła dokładnie opowiedzieć o swoim życiu.

– O tak! – odpowiedziała szybko. – Pan Barker był tak miły, że chętnie dotrzymywał mi towarzystwa. Opowiadał o tym, jak świat wygląda na zewnątrz, jak żyje miasto, jak zachowują się w nim ludzie i jakie spotykają go przypadki. Musi pan wiedzieć, inspektorze, że był to człowiek obdarzony ogromną, choć nieco mroczną wyobraźnią! Myślę, że to zasługa jego babci albo też jednej z ciotek. Otóż opowiadały mu one, gdy był jeszcze mały, niespotykane, niespokojne i przerażające historie o duchach i dzikich ludziach, o diabłach, sprytnych złodziejach, czarownicach i mordercach. I sądzę, że wyrobił sobie w ten sposób, a właściwie one w nim wyrobiły, wrażliwość na takie właśnie opowieści. Toteż gdy dorósł, sam odnajdywał je i gromadził, a potem opowiadał tym, którzy chcieli go słuchać. A potrafił, może mi pan wierzyć, opowiadać wspaniale, plastycznie i niezwykle! Czasem wydawało mi się, że widzę te stworzenia, o których mówi...

Jej słowa brzmiały żywo i barwnie. Tym bardziej niepokojąco wyglądała spokojna, niemal martwa twarz. Jakby nie miała nic wspólnego z tym dziwnym zeznaniem, należała do kogoś innego, milczącego, może nawet śpiącego.

Numann przywykł do tego, że żywemu sposobowi przemawiania towarzyszy też ekspresyjna gestykulacja i mimika. Ich brak zdumiał go i przypomniał, że ma do czynienia z osobą chorą psychicznie.

– Coś mu się stało, prawda? – zapytała, kończąc opowieść o mrocznych historiach. – Nie przyszedł dziś do mnie.

– Istotnie – przyznał. – A czy wie pani coś o tym?

– Och, nie, nie, choć chciałabym. Pan się dziwi? Pan Barker był tu moim jedynym przyjacielem. Przychodził do mnie, gdy byłam... spokojniejsza i snuł swoje opowieści. Sądzę, że nie wysłuchiwał ich nikt poza mną. Jakże musiał być samotny! Myślę, że równie jak ja, a może nawet bardziej samotny ode mnie! I jak ja jego, tak on wysłuchiwał mnie, gdy dopadały mnie te chwile jak dziś, kiedy czuję potrzebę, by dużo mówić. Czy dla pana to przykre? Czy nie narzucam się panu? Nie chciałabym, bardzo bym nie chciała, by pan pomyślał o mnie jako osobie nieczułej na cudze wrażliwości i narzucającej się!

– Policjanci muszą mieć dar słuchania. – Uśmiechnął się uspokajająco. – W innym razie nie mogliby zostać policjantami.

– Ach, jak dobrze! Bo nie chciałabym pana zagniewać ani znudzić! Proszę mi powiedzieć, co dzieje się z panem Barkerem? Bo od nocy targa mną straszne przeczucie, niepokój związany właśnie z mym przyjacielem!

Numann zawahał się. Przypomniał sobie prośbę lekarza i dumał, jak odpowiedzieć dziewczynie w możliwie delikatny sposób. Ona czekała zaskakująco cierpliwie, ofiarując mu czas na zebranie możliwie najodpowiedniejszych słów.

„Kto dużo czyta, potrafi lepiej się wysławiać” – tłumaczył mu dawno temu wuj. Numann czytał więc dużo, także i po to, by zawsze móc odnajdywać właściwe wyrażenia. Okazało się jednak, że co czas jakiś stawał wobec wyzwania, któremu sprostać nie potrafił, i nie znajdował natchnienia lub pomocy ani w księgach myślicieli, ani poezji czy powieściach. Zwykł informować o śmierci szybko i konkretnie, obciążając informację nic nieznaczącymi, zwykłymi wyrazami żalu – jeśli było trzeba. Ale jak miał, u licha, powiedzieć to tej nieszczęsnej dziewczynie, dla której tamten człowiek był najlepszym, a możliwe, że jedynym przyjacielem?

Odnosił przy tym nieprzyjemne wrażenie, że nie tylko ona czeka na jego odpowiedź. Jakby ściany nachylały się nad nim i wpatrywały owymi tysiącami oczu, którymi stały się starannie wypisane, drobne litery.

– On nie żyje, prawda? – wybawiła go z kłopotu. – O mój Boże, przeczuwałam to, przeczuwałam! Jak to się stało, panie inspektorze? Czy to był wypadek, czy może...

Urwała w pół słowa.

Nacisk tysięcy literek stał się intensywniejszy. Numann uciekł od nich i od oczekiwania w ciemnych oczach dziewczyny we wspomnienie jednego z swych pierwszych policyjnych doświadczeń. Stał wtedy, drżący i przestraszony, przed starszym, siwiuteńkim, maleńkim mężczyzną, którego musiał poinformować o śmierci jedynego syna. W porównaniu z tamtą chwilą niewiele późniejszych wydawało się naprawdę trudnymi. Nawet oczekiwanie na śmierć w szpitalnym korytarzu nie było aż tak intensywne.

– Nie żyje – oznajmił więc dziewczynie i znakom na ścianach. – Istotnie, przeczucie nie myliło pani. Zaś okoliczności jego śmierci wydają się na tyle podejrzane, by sprowadzić tutaj mnie.

Nie dostała ataku histerii. Skinęła tylko głową i zapytała, czy jest podejrzana.

– Skąd taka myśl? – zaprzeczył żywo i szczerze. – Rozmawiam z panią, ponieważ wedle posiadanych przeze mnie informacji pozostawała pani w przyjaźni z zamordowanym.

– To prawda – zgodziła się. – Ale wie pan, ja już raz byłam podejrzana i tak po prostu... pomyślałam.

– Tamta sprawa? – domyślił się natychmiast i zganił w myślach. Miał jej nie denerwować.

– Wie pan? Och, oczywiście! Tak, tamta sprawa! Wie pan, inspektorze – ściszyła konspiracyjnie głos, a Numann odniósł wrażenie, że jakiś cień przesłonił jej twarz. – Słusznie mnie podejrzewali, bo to ja, rzeczywiście, zabiłam ich oboje. Och, nie chciałam tego, nie chciałam go zabić, ale on... Tak, zdecydowanie jestem winna jego śmierci! Popchnęłam biedną Geraldinę, wiedziałam, że nie umie pływać, ale nie wiedziałam, że nie umie i on. A on skoczył za nią prosto w tę morderczą wodę, w zabójczy wir!

Szalona! – pomyślał Numann. A ja, idiota, jednak ją zdenerwowałem. No, brawo, stary, teraz już niczego więcej się nie dowiesz.

– Niech się pan nie martwi, inspektorze. – Uśmiechnęła się niespodziewanie, jakby chcąc go pocieszyć. – Tutaj wszyscy, wszyscy o tym wiedzą. Jak ona. Dlatego odbywam swoją karę. Ale niezasłużenie, bo przecież nie jestem winna tym dwóm śmierciom, ja to wiem i ona też to wie, a jednak dręczy mnie, nie wiem czemu! Czy może mnie pan już zostawić, inspektorze? Chciałabym już wrócić do swoich zajęć.

– Do pisania po ścianach? – palnął.

– Och, to, to! Moja droga ucieczki! Ale ćśśśś! – Położyła palec na ustach. – Pan jest dobrym człowiekiem, inspektorze, widzę to. Pan mnie nie zdradzi, dobrze? Może jeszcze panu pomogę nawet? Niech pan o mnie myśli, proszę. Do widzenia, inspektorze.

Wstała i powróciła do niedokończonego zdania na ścianie.

– Mam jeszcze jedno pytanie – odezwał się, wstając. – Czy słyszała pani coś tej nocy?

– Śniłam, że krzyczał – odpowiedziała. – Śniłam jego koszmary i opowieści.

 

 

3. Zwyczajne cienie

 

Szalona! – dumał inspektor odmawiając zarobku woźnicom i pokonując swoją codzienną drogę szybkim, sprzyjającym rozmyślaniom, spacerem. Bezsprzecznie szalona! Ale, czy tym bardziej nie mogła zabić tego pielęgniarza? Dlaczego i jak? Pomyślmy nad pierwszym. Ba, ale czy jest jakieś pierwsze? Skoro jest szalona, mogła go zabić, bo wiatr zawiał. A jednak nie wydaje mi się skora do wybuchów gniewu. Lekarz twierdzi, że fakt, iż obwinia się o śmierć tamtych dwojga, to część jej choroby, kochała ich oboje i ciężko przeżyła wypadek, którego była świadkiem. Nie mogła im pomóc, wini się za to, a chory umysł ubiera to w kształt morderstwa. Hm, załóżmy. Co w takim razie mogło skłonić ją do zabicia Barkera? Byli ze sobą blisko, jak blisko? Może dureń zakochał się w niej, nie można wszak odmówić dziewczynie urodę. Zakochać się mógł, zdaje się, że sam też nie był zupełnie normalny. Może jej co powiedział? Coś, co ją wzburzyło? A może to on dostarczał jej opium? Doktorek trochę się zmieszał, gdy go o to spytałem. Nie zaprzeczył, nie miał się czego bać, lekarstwo jak lekarstwo, wolno im. Ale się zmieszał, choć nie powinien. Warto sprawdzić dlaczego. Więc może uzależniła się podczas kuracji, potem przestali jej podawać, a on jej przemycał? Ale co, zabijałaby swojego jedynego dostawcę? No tak, szalona. A może zabiła, bo powiedział jej, że to już koniec, że więcej nic od niego nie dostanie...? Ale dziw, żeby doktorek o tym nie wiedział. A może wiedział, ale miał to gdzieś? A teraz kryje sprawę. I sprawczynię, bo przecież to źródło dochodu. No dobra, powiedzmy, że mam wydumany motyw. To teraz – jak? Jak ta dziewczyna mogła zadać mu takie rany? W szale? Mogła w szale. Ale jak się wydostała? Przecież zamykają ich i wypuszczają tylko pod opieką pielęgniarza. Nigdy w nocy, chyba że zachodzi wyższa konieczność. Ale wtedy obecnych jest co najmniej dwóch pielęgniarzy, a zazwyczaj i lekarz. A tu był jeden. A może obaj w nosie mieli przepisy, a Barker jeszcze znał ją dobrze i ufał? No dobrze, znał ją, ufał, wypuścił, ona go zabiła i co? Zamknęła się od wewnątrz, a klucze same wróciły do kieszeni Barkera? Musiałaby mieć wspólnika, ale czy szaleńcy miewają wspólników? Szaleńcy są samotni, więc nie. Chyba że jest ktoś, kto jej pomógł, bo się jej opłacało. Na przykład... doktorek?

„Niech pan o mnie myśli, inspektorze.”

Oj tak, tak, myślę, mała.

Prosta sprawa? Barker zarabia, podrzucając jej opium, doktor przymyka na to oczy, więc kryje sprawę, żeby nie stracić pracy...

Boże, co za bzdura, po co Barker miałby dostarczać jej opium? Przecież ona nie ma pieniędzy!

Ale, zaraz... Może to nie chodziło o pieniądze? Ładna dziewczyna na łasce i niełasce pielęgniarza... Hm. Przecież sama mówiła, że zbliżyli się do siebie. Kto wie? Muszę jeszcze raz porozmawiać z Crowleyem, ten świr, jeśli coś wie, chętnie mi to wyśpiewa... na swój chory sposób.

Snując te mało przyjemne, ale zwyczajne dla niego rozważania i zgodnie ze swoim zwyczajem szukając sprawcy jak najbliżej ofiary, inspektor dotarł pod niewielką i niebogatą, lecz zadbaną kamieniczkę, ważną dla niego szczególnie spośród wszystkich kamienic Londynu. Ważniejszą nawet od domu, który to fakt odkrywał mozolnie i z mimowolnym oporem.

A jeśli ona naprawdę zabiła tamtych dwoje? – pomyślał jeszcze, nim wkroczył do zupełnie innego, jak mu się zdawało, świata.

Zastukał do drzwi znajdującego się na parterze mieszkania, niewielkiego, lecz schludnego i pełnego specyficznego ciepła.

– A wchodźże, wchodź, ty stary, nieznośny chłopcze! – przywitał go gniewny głos właścicielki lokum. – Drzwi są otwarte! Nie sądzisz chyba, że biegałabym je otwierać każdemu, na swoich biednych nogach? Wchodź!

Niejednokrotnie zwracał uwagę, że powinna jednak zamykać drzwi, nie słuchała go jednak.

– Co miało się zdarzyć złego, to już się zdarzyło! – powiadała – A jeśli jeszcze coś się zdarzy? To się zdarzy, mówię ci, nieznośny inspektorze!

Odnalazł ją jak zwykle w kuchni. Siedziała przy stoliku zarzuconym rozmaitymi kawałkami materiału, uważnie pracując igłą nad jednym z nich. Podniosła na chwilę wzrok, by przywitać inspektora, po czym na powrót oddała się pracy.

Nie musiała tego robić. Zamożni przyjaciele zapewnili jej stałą rentę wystarczającą na wcale dostatnie życie. Nie odrzucając ich pomocy, pozostała wierna swoim przyzwyczajeniom, przekonując, że gdyby nie pozwolono jej nadal zajmować się modniarstwem dla lalek, w jej życiu nie pozostałoby już nic do zrobienia i jedyne, co mogłaby uczynić, to umrzeć. Ponieważ zaś słynęła z uporu, nikt nie odważył się jej przeciwstawić, w związku z czym spędzała całe dnie mozoląc się nad sukniami i kapeluszami dla lalek.

– Czekała na pana gorąca kawa i ciasto – poskarżyła się niczym przykładna żona. – Jednak kawa wystygła, a większą część ciasta wyjadły dzieci, Karolina i Patryk. Wie pan dobrze, te, które włamują się tu do mnie, pomimo znanej im mojej niechęci do dzieci. Dziewczynka tylko rozprasza mnie, wytrzeszczając z przejęciem oczy na każdy ruch mojej igły, jestem pewna, że gdybym tylko jej pozwoliła, porwałaby wszystkie moje robótki i popsuła je, usiłując ulepszyć. Ale chłopak jest jeszcze gorszy! Wymyślił sobie, że uszyję dla niego mundur kawalerzysty! Ja miałabym uszyć coś dla prawdziwego chłopca! Ech, niech je licho porwie, nie cierpię dzieci! Znam wszystkie ich psoty i figle! Pogoniłabym je, ale krzyż mam słaby i nogi jakieś dziwne...

Potulnie podszedł do pieca i nalał sobie wcale nie takiej zimnej kawy, a na talerz odkroił wcale nie taki znów mały kawałek ciasta.

– I co też u pana, Jakubie? Jakież to straszliwe zbrodnie stały się tym razem pańskim udziałem?

Poznał ją, prowadząc śledztwo w sprawie zamordowania jej męża, zaledwie dwa lata wcześniej. Sprawę rozwiązał, jak zwykle szybko, po zaledwie trzech dniach Schwytał wędrowną szajkę zajmującą się każdym rodzajem zbrodni, jaki tylko prędko przynieść mógł zysk. Przecenili oni majątek zaprzyjaźnionego z arystokracją stolarza i zabili go bardziej z rozczarowania i złości niż chęci zysku. Szukając motywu i podejrzewając przede wszystkim ludzi z najbliższej okolicy, Numann poświęcił sporą część poświęconego śledztwu czasu na rozmowy z wdową, a im lepiej ją poznawał, tym większą wzbudzała w nim ciekawość i sympatię. Gdy więc wreszcie pojmał zabójców, nie zaprzestał odwiedzin, ciesząc się znajomością z osobą, która chętnie wysłuchiwała jego najbłahszych opowieści. Jenny Wren, jak kazała się nazywać po śmierci męża, choć wielokrotnie temu zaprzeczała, ciekawa była świata, a i polubiła inspektora, mając go w gruncie rzeczy za osobę pocieszną i nieco zagubioną. Choć rzeczywisty wiek nie dawał podstaw, traktowała Numanna jak młodszego brata. Gdy uważała za stosowne, nie szczędziła mu połajanek, nie skąpiąc przy tym, trzeba przyznać, także rad, a od czasu do czasu i pochwał.

Zamiast o świecie zbrodni wolał opowiadać jej o podróżach, o których czytał nocami. Spróbował postąpić tak i tym razem, jednak przerwała mu wpół słowa.

– Doprawdy, szanowny panie, gdybym chciała znać przygody Duńczyków czy też innych Norwegów, poprosiłabym pana, byś przyniósł mi do poczytania ich relacje! Ale ja zupełnie nie jestem ciekawa, co też przytrafiało się im na pustyniach, na które diabli jacyś ich ponieśli, bo nikt normalny nie będzie przecież sam pchał się w tak niedostępne, wrogie nam kraje, lecz interesują mnie losy pańskie! Pańskie, inspektorze! Proszę więc nie wymigiwać się historiami wykraczającymi poza granice Londynu! Tym bardziej że dziś, niemądry chłopcze, masz na to szczególną ochotę, widzę to dobrze! O, znam ja twoje figle i psoty i wiem, kiedy chcesz ukryć coś przede mną! Coś się stało, coś, co wywołało wzburzenie na tej kamiennej twarzy!

Niechętnie opowiedział jej więc wszystko o minionym dniu, poczynając od banalnego morderstwa, od którego rozpoczął dzień, a kończąc na dziwnej sprawie z Bedlam. Nie omieszkał podzielić się także i swoimi przemyśleniami na temat całej sprawy.

Słuchała go, opierając podbródek na drobnych dłoniach, całym niemal ciężarem ciała obarczając spoczywające na stole ręce, oszczędzając tym sposobem słaby krzyż i nogi „jakieś dziwne”. Dostrzegał w jej oczach ogniki pytań i buntów, cierpliwie czekała jednak, aż skończy mówić.

– Och, co za głupia! Nieszczęsna pani Tweent! – zawołała, gdy tylko zakończył opowieść. – Wyobrażam sobie wprawdzie, jak wyglądało jej życie w ciągłym oczekiwaniu na nudnego męża, który nie poświęcał jej uwagi więcej niż swoim towarom i opowiadał o buchalterii, kiedy ona marzyła o teatrze! Och, znam ja wszystkie ich psoty i sprawki! Ale gdyby spróbowała pojąć swój los inaczej, zrozumieć, że ma coś, czego inni nie mają, może uniknęłaby tej zbrodni! Nie – potrząsnęła głową – nie pochwalam jej ani nie tłumaczę, nawet rozumiejąc jej marzenia o kimś dobrym, kochającym i szlachetnym, kto przyszedłby do niej i poprowadził ją w inne życie... Głupia pani Tweent! A pan, zdaje się, nie poświęcił jej ani jednej myśli poza analizą jej postępku?

Jak zwykle w takich sytuacjach, poczuł zakłopotanie. Nie rozumiał wprawdzie, czemu miałby rozważać losy zbrodniarzy od ich urodzenia do chwili popełnienia zbrodni, ilekroć jednak modniarka lalek wspominała o tym, odnosił wrażenie, jakby wytykała mu błąd. Jakby czyniła mu zarzut, że poza motywami i okazjami przestępstw ludzie nie istnieją już dla niego. A przecież nie była to prawda, wszak – dla przykładu – przychodził tu do niej...

– Znam ja pana! Zajmijmy się i drugą sprawą, przeczuwam, że ona burzy pański spokój.

„Niech pan o mnie myśli, inspektorze!”

– Ciekawam, kogo ona się boi, ta pańska podejrzana, kolejna dziwna postać! Czy zdaje pan sobie sprawę, inspektorze, jak dziwnych ludzi pan spotyka?

Dziwnych? Jemu wydawali się najzwyczajniejsi na świecie.

– A oczywiście, biedny chłopcze! Przebywa pan wyłącznie pośród kalek, dlatego, gdyby spotkał pan kogoś normalnego, zdumiałby się jak na widok jakiegoś cudaka! Wszak nawet przyjaciółkę i powierniczkę znalazłeś pan sobie pośród ludzi dziwnych. Nie, proszę nie zaprzeczać! – powstrzymała go. – Przecież nie twierdzę, że robi pan to celowo. Znam pana, znam lepiej niż pan zna siebie! Powiadam panu, siedząc tu i myśląc o ludziach, o hałasach, jakie czynią, biegając po schodach, o ich krzykach na ulicy, poznaję ich doskonale! Dlatego zapytam o to, co panu umknęło, niecierpliwy, pospieszny chłopcze! Kogo ona się boi, ta dziewczyna?

– Boi się? – powtórzył. – Może ten Barker naopowiadał jej jakichś głupot? Tych koszmarów...

– Nie, nie! Zły trop, zły! – powstrzymała go. – Wszak wymienił pan słowo „ona”! Kornelia, owa piękność, która zrobiła na panu takie wrażenie...

– Ależ... – spróbował wtrącić słówko na własną obronę, ale nie pozwoliła mu.

– Niech pan nie zaprzecza! A więc Kornelia boi się jakiejś „Onej”! Przegapił pan to, prawda?

– Nie wiem, skąd myśl, że szalona dziewczyna mi się podoba – bąknął. – A kogo się boi? Tam nie ma kobiet, chyba że jakaś inna więźniarka, to jest, pacjentka... Albo...

Obraz chudej starszej pani o ostrym profilu i spojrzeniu przemknął mu przez myśli.

– Hrabina! – szepnął.

– Hrabina! – zawołała ucieszona. – Tak mi się wydawało, że umknął pan z jej tematem. Ona jej się boi! Hrabina nie pomaga jej, drogi inspektorze, ona ją więzi!

Pomyślał, że jej przyjaciółkę ponosi romantyczna wyobraźnia. Cóż za interes mogłaby mieć starsza pani w trzymaniu dziewczyny uwięzionej? Zresztą, podejrzana była niewątpliwie obłąkana. To pisanie po ścianach, obwinianie siebie o śmierć tamtych dwojga...

– A jeżeli ona naprawdę ich zabiła? – Wdowa jakby czytała mu w myślach. – I stara mści się teraz, trzymając dziewczynę w uwięzieniu? O, znam ja takie staruchy, mściwe i zajadłe. I chciwe! Mogłaby podać tamtą do sądu, ale nawet zemstę chce zostawić całą dla siebie!

Jakby nie było, ocenił Numann, umykając od rozhulanej wdowiej wyobraźni, starsza pani z pewnością nie rozerwała piersi pielęgniarzowi.

Powróciwszy do domu, z ulgą uciekł w opowieści o gorących, piaszczystych krainach.

 

Czytał do późna w nocy, nic więc dziwnego, że zaspał. Obudziło go natarczywe dobijanie do drzwi. Jęknął, wstając z fotela, na którym dopadł go sen, bolały go wszystkie mięśnie. Z trudem przekonując krzyż, by pozwolił ciału przyjąć pozycję pionową, dotarł jakoś do drzwi i powitał Coneya, najwyraźniej zakłopotanego faktem, że drugi dzień pracy przyszło mu zaczynać od naprzykrzania się przełożonemu.

– Pułkownik pana szuka! – usprawiedliwił się pospiesznie. – Sierżant Cobbs zameldował, że prowadzi pan działania terenowe, i kazał mi...

– W porządku, Coney, nie przejmuj się. To zwyczajne cienie cudownego policyjnego życia, czasem trzeba kopnąć nawet niedosypiającego inspektora. Kawy?

– Dziękuję, sir.

– Kuchnia jest tam, zrób i mnie. Jak tam nasza zakochana parka?

– Sir?

– Wdowa Tweent i ten drugi...

– A, Webster, sir! Przyznali się oboje, sir!

– Doskonale. Teraz, synu, pomilcz trochę, a ja przyzwyczaję się do świata, w porządku?

Coney pokiwał głową, starając się dyskretnie rozejrzeć po mieszkaniu przełożonego. Zdumiała go ilość walających się wszędzie książek – na stoliku przy nieużywanym łóżku, na podłodze, a czasem i w biblioteczce. Takiego mieszkania mógłby się spodziewać po jakimś szalonym profesorze, ale nie policjancie.

– Bałagan, co? – Numann łypnął na niego znad kawy. – Brak kobiecej ręki, synu. Masz jakąś kobiecą rękę?

Coney, który poprzedniego dnia spisywał zeznania z wypadku w szwalni, pobladł w efekcie pierwszego skojarzenia.

– No, no! – spróbował uspokoić go Numann. – Nie trzeba bać się kobiet! Przydają się czasem. Gotowy? To idziemy do Pułkownika!

– Właściwie, sir, sierżant Cobbs kazał mi się zgłosić do siebie, jak tylko pana obudzę, i...

– W porządku. Co na mieście?

Coney otworzył notes i wyrecytował:

– Trzy zabójstwa, jedno podejrzenie o zabójstwo, dwóch samobójców, osiem napadów, w tym trzy pobicia...

– W porządku, wystarczy. Nic nadzwyczajnego, jak widzę.

– Tak jest, sir. Chociaż sierżant Cobbs polecił przekazać, że to podejrzenie o zabójstwo wygląda mu na zbrodnię doskonałą.

– Zbrodnię doskonałą, hę?

– Tak jest.

– W porządku, Coney. Wracaj do sierżanta i przekaż mu, że nie mogę teraz przyjrzeć się sprawie bliżej, wszystko w jego rękach.

– Tak jest, sir!

Zbrodnia doskonała! – mruczał, spiesząc na spotkanie z Pułkownikiem. Zbrodnia doskonała! Cholerny Cobbs, przesyła mi jeszcze taką wiadomość przez takiego żółtodzioba!

„Zbrodnią doskonałą” nazywali z Cobbsem sprawy, z których mogli wyciągnąć dla siebie dodatkowe korzyści. Przymykając oczy na drobniejsze lub wcale nie tak drobne przestępstwa, zyskiwali czasem narzędzie nacisku na kogoś, kto mógłby im przydać się w przyszłości. Mogli to być szeregowi informatorzy bądź szychy półświatka. Jednak tylko raz pozwolili w ten sposób wymknąć się zabójcy. Numann ogłosił wówczas Cobbsowi, a sobie obiecał, że nigdy więcej tak nie postąpi. Nie był jednak pewien, czy sierżant nie podjął już kilku decyzji i działań na własną rękę. Tak naprawdę brakowało mu pewności, czy aby Cobbs nie zaczął już zarabiać na „zbrodniach doskonałych”.

Pomstując na niefrasobliwość sierżanta i szykując się do odbycia z nim poważnej rozmowy, wpadł jak burza do gabinetu Pułkownika. W pierwszej chwili nie zauważył obcego mężczyzny siedzącego pod oknem. Dopiero gdy ten wstał i ukłonił mu się bez słowa, Numann zorientował się, że nie są z przełożonym sami.

– Jak tam sprawa, inspektorze?

– Sprawa, sir?

– Pozwolą panowie, że ich przedstawię: inspektor Jakub Numann, mój przyjaciel, pan Herbert George Wells. Inspektorze, może pan swobodnie mówić w towarzystwie mojego gościa. Wprowadziłem go wstępnie w zagadnienie. Chciałbym pana prosić, aby zgodził się pan na jego dalsze towarzystwo w śledztwie.

– Prosić, sir? – Numann nie ukrywał zdumienia.

– To prośba... osobista, Numann. Pan Wells jest moim... starym przyjacielem. Sprawa, którą się pan zajmuje, wielce go zainteresowała. Dlatego chciałbym, aby udzielił mu pan wszelkiej pomocy. Cokolwiek... nieformalnie.

Numann zerknął na „starego przyjaciela” Pułkownika. Ten wydawał się zakłopotany. Poruszył się niespokojnie na krześle, przygładził gęste wąsy, obciągnął rękawy nieco przydużej marynarki.

Nieformalna prośba Pułkownika nie mieściła się Numannowi w głowie, stary należał do najbardziej zasadniczych z znanych inspektorowi ludzi. „Nieformalność” była ostatnią rzeczą, jak przychodziła mu do głowy w związku z nim.

– Oczywiście, sir. – Spojrzał mu prosto w oczy, by upewnić się, że Pułkownik rozumie istotę właśnie zawieranego zobowiązania.

Krótko zreferował postępy, nie pomijając własnych podejrzeń, zachowując jednak dla siebie to, co usłyszał od wdowy.

– Znakomicie! Widzę, że odnajduje się pan w tej sprawie. Nie mam żadnych uwag, z jednym może wyjątkiem. Proszę, aby wziął pan pod uwagę to, co pan Wells może mieć panu do powiedzenia.

Spojrzenie Numanna powędrowało na powrót ku Wellsowi. Ten zasugerował, że może poczeka na korytarzu, wstał, pożegnał się z Pułkownikiem, Numanna obdarzył pełnym zaciekawienia spojrzeniem i wyszedł.

– Pułkowniku? Ten człowiek to pisarz, czytałem nawet jedną jego powieść. Nie była nawet detektywistyczna. Czy mógłby mi pan wyjaśnić...? Jeśli on chce napisać powieść o tej sprawie, jestem gotów służyć mu pomocą, ale słuchanie jego rad wydaje mi się... Nieco... Nie do końca...

– Proszę się nie plątać, Numann. Sprawa wydaje się panu dziwaczna, a zapewniam, że gdy porozmawia pan z Wellsem, uzna ją pan za jeszcze dziwaczniejszą. Proszę mi jednak wierzyć – Wells może panu pomóc. Jakkolwiek dziwne wydawałyby się panu jego słowa.

Numann dodał dwa do dwóch.

– Jest w to zamieszany, sir? Osobiście?

– Poniekąd. Oczywiście, nie muszę tego mówić...

– Oczywiście, sir. Słynę z małomówności.

– Bardzo panu dziękuję, Numann. Nie zapomnę o tym.

Inspektor ukłonił się i wyszedł.

Zaledwie znalazł się na korytarzu, dopadł go Wells i zapewnił o swoim zakłopotaniu całą sytuacją.

– Nie tutaj – syknął policjant. – Jeżeli chce pan porozmawiać ze mną o rzeczach, o których nie powinno wiedzieć zbyt wiele osób, niech pan poczeka, aż opuścimy budynek!

Pisarz przytaknął i nie odezwał się już ani słowem, póki nie przycupnęli „U Truposza”. Zamówiwszy jedno piwo i jedno „to co zwykle”, Numann schował się z Wellsem przy możliwie najbardziej odosobnionym stoliku i nie bawiąc się w konwenanse, zapytał wprost, w czym rzecz.

– Interesuje mnie pańska podejrzana, bo podejrzewa pan ją, prawda? Ta dziewczyna, nazywa się Kornelia Montmorency?

– Owszem. To jakaś pańska krewna?

– Rzecz jest bardziej skomplikowana. Pozwoli pan, że coś mu pokażę. – Pisarz wyjął z kieszeni zadrukowaną kartkę papieru i podał ją inspektorowi. – Proszę to przeczytać.

Numann podetknął kartkę pod świecę i mrużąc oczy, rozpoczął lekturę. Lokal zdecydowanie nie był stworzony jako czytelnia.

 

Napisałam je w zeszły poniedziałek wieczorem. Nosi tytuł „Zazdrosny rywal” albo „Śmierć ich nie rozłączyła”. Odczytałam je Maryli, która powiedziała, że jest głupie i nienaturalne, potem Mateuszowi, a on uznał, że jest bardzo piękne. Właśnie jego rodzaj krytyki lubię. Jest to smutna, słodka opowieść. Pisząc ją, płakałam jak dziecko. Bohaterkami są dwie piękne i młode dziewczyny, Kornelia Montmorency i Geraldina Seymour, mieszkające w tym samym miasteczku i ubóstwiające się wzajemnie. Kornelia była to słuszna brunetka o czole opasanym koroną włosów, ciemnych jak noc, i o czarnych, płomiennych oczach. Geraldina była to królewska blondynka z włosami jasnymi jak złota przędza i aksamitnymi purpurowymi oczami.

– Nie widziałam nigdy osoby o purpurowych oczach – rzekła Diana z powątpiewaniem.

– Ja również nie widziałam. Ale wyobraziłam ją sobie. Pragnęłam wymyślić coś niezwykłego. Geraldina miała oprócz tego alabastrowe czoło. Wreszcie dowiedziałam się, co to znaczy alabastrowe czoło. Z wiekiem nabywa się wiadomości. O wiele więcej umiemy mając lat trzynaście, niż kiedyśmy mieli dwanaście.

– No i cóż się stało z Kornelią i Geraldiną? – spytała Diana, którą losy tych dam zaczęły zajmować.

– Wzrastały piękne, jedna w pobliżu drugiej, aż skończyły lat szesnaście. Wtedy to do ich rodzinnego miasteczka przybył Bertram de Verte i zakochał się w czarującej Geraldine. Ocalił jej życie, kiedy pewnego razu konie u jej powozu poniosły. Zemdlona padła w jego objęcia, a on na rękach niósł ją do domu całe trzy mile, gdyż, jak się łatwo domyślisz, powóz został strzaskany w kawałki. Było mi bardzo trudno wymyślić jakiś sposób jego oświadczyn, gdyż nie mam żadnego doświadczenia w tych sprawach. Pytałam Ruby Gillis, czy wie coś o tym, jak mężczyźni starają się o narzeczone. Uważałam, że się zna na tym, bo ma tyle sióstr zamężnych. Ruby opowiedziała mi, że raz ukryła się w spiżarni, aby usłyszeć, jak Malcom Andrews będzie się oświadczał jej siostrze Zuzi. Malcom zwierzył się Zuzi, że ojciec jego podarował mu folwark na własność, a potem spytał: „I cóż ty, moje ukochanie, czybyśmy nie mogli oboje tam zamieszkać?” Zuzia zaś na to: „Tak...nie... nie wiem doprawdy... zobaczymy...” – i od razu byli już zaręczeni. Jednakże taki rodzaj oświadczyn nie wydał mi się wcale romantyczny, więc postanowiłam wyobrazić sobie co innego. Ułożyłam to bardzo kwieciście i poetycznie: Bertram padł na kolana, choć Ruby Gillis mówi, że dziś się tego robi. Geraldina przyjęła go, a odpowiedź jej zajęła mi cała stronicę. Muszę ci wyznać, że miałam dużo roboty z ułożeniem tej odpowiedzi. Przerabiałam i pisałam je pięć razy, lecz obecnie uważam, że jest to mistrzowska scena. Bertram ofiarował swej przyszłej pierścień z brylantem i naszyjnik z rubinów i obiecał jej podróż poślubną po Europie, gdyż był szalenie bogaty. Lecz niestety, cienie zaczęły wkrótce zalegać ścieżkę ich życia. Kornelia tajemnie kochała Bertrama i kiedy Geraldina opowiedziała jej o swych zaręczynach, wpadła we wściekłość, tym większą, że jednocześnie ujrzała pierścień i naszyjnik. Przywiązanie jej do Geraldiny przeszło w gorzką nienawiść i przysięgła, że nie zezwoli nigdy na jej związek z Bertramem. Ale pozornie udawała nadal przyjaźń dla Geraldiny. Pewnego wieczora, kiedy obie przyjaciółki stały na wąskiej kładce nad rwącym potokiem, Kornelia, przypuszczając, że są same, pchnęła Geraldinę do wody, śmiejąc się szyderczo: „Cha! Cha! Cha!” Tymczasem Bertram, znajdujący się w pobliżu, spostrzegł to i rzucił się w falę wołając: „Uratuję cię moja niezrównana Geraldino!” Niestety jednak zapomniał, że nie umiał pływać, i utonęli oboje, trzymając się mocno w objęciach. Wkrótce potem fale wyrzuciły ich ciała na brzeg. Zostali pochowani we wspólnym grobie, a pogrzeb ich był wyjątkowo wspaniały, Diano. Uważam, iż daleko romantyczniej jest zakończyć pogrzebem niż weselem. Co się tyczy Kornelii, wyrzuty sumienia przyprawiły ją o utratę zmysłów i została umieszczona w domu dla obłąkanych. Sądzę, że to było poetyczne zadośćuczynienie za jej zbrodnięVI.

 

– Interesujące – mruknął Numann. – To jakieś... zeznanie? Dość dziwaczne, przyznaję, sporządzone na kształt nieco egzaltowanej powieści... Ona to napisała?

– To jest fragment powieści. Ukazała się dwa lata temu w Kanadzie, fragment ten otrzymałem dzięki pomocy przyjaciela. Powieść napisała kobieta, Lucy Maud Montgomery.

– Nie znam, przyznaję. Panna Montmorency również pochodzi z Kanady. Rozumiem, że ta Montgomery opisała jej historię, wyrokując od razu o winie dziewczyny. Niezbyt to ładne, bo dowodów przeciw niej nie ma, choć ona sama...

– Tak, inspektorze?

Numann westchnął w duchu. Nie podobało mu się, że sprawa staje się cokolwiek dziwaczna, a jeszcze mniej zachwycony był faktem, że musi wprowadzać w nią jakiegoś pisarza. Niemniej wyświadczenie przysługi Pułkownikowi mogło być wiele warte.

– Ona sama przyznała mi się do popełnienia zbrodni, słyszał pan zresztą, jak mówiłem o tym u Pułkownika. Może... – zawahał się – ... może czytała tę książkę i uwierzyła w to, co w niej napisano? Dla adwokata mógłby to być nawet jakiś argument.

– Pozwoli pan, inspektorze, że zwrócę pańską uwagę na jeden fakt. Ta powieść, mianowicie, ukazała się w roku 1908. Panna Montmorency przebywa zaś w zakładzie dopiero od roku. Nawet jeśli przyjmiemy, że zajście, w wyniku którego postradała zmysły, miało miejsce pół roku, a choćby i rok wcześniej, to przecież i tak okaże się, że ów wypadek czy też zbrodnia nastąpił niemal dokładnie wtedy, gdy wydano książkę!

– A zatem książka opowiada o autentycznych wydarzeniach. – Wzruszył ramionami Numann. – Może to i nieładne, możliwe, że hrabina będzie miała kilka cierpkich słów do powiedzenia autorce, ale...

– Nie, nie rozumie pan! – przerwał mu gorączkowo Wells. – Ukazanie się powieści i ów wypadek miały miejsce niemal dokładnie w tym samym czasie! Ba, książka ukazała się nawet wcześniej! A przecież zanim książkę wydrukowano, autorka pisała ją przez czas jakiś. Potem należało rzecz całą poddać redakcji, składowi...

– Chyba rozumiem. – Inspektor zmarszczył brwi. – Sugeruje pan, że opis w powieści poprzedza rzeczywiste wydarzenie? To się wydaje mało prawdopodobne...

– Ba! A jednak!

– Cóż, eliminując rzeczy niemożliwe, dochodzimy do faktów... – mamrotał Numann, myśląc intensywnie. Wells mu nie przerywał. Wpatrywał się w policjanta tak intensywnie, jakby oczekiwał jakiegoś olśnienia czy objawienia, o którym wiedział, że nastąpić musi, i którego istotę znał, a ciekawiła go jedynie reakcja nowo nawróconego.

– Prowadzi to do wniosków tak dziwacznych, że niemal szalonych! – odezwał się wreszcie Numann. – Jeżeli powieść powstała przed wypadkiem, to albo ta dziewczyna, szalona już wcześniej, zasugerowała się nią... Zresztą, cała trójka mogła być szalona i zainscenizować własne samobójstwo! Zdarzało mi się to już, zwłaszcza wśród młodych i raz u Chińczyków... Tyle że to mało prawdopodobne, bo żeby akurat zebrały się trzy osoby o nazwiskach wymienionych w książce... Widzę dwa rozwiązania, panie Wells. Jedno – pisarka usłyszała o wypadku i dodała tę opowieść w ostatniej chwili, a wydawca jakoś to zamieścił. I drugie – ta pisarka musi być w całą sprawę zamieszana i zainscenizowała ów wypadek. Spotkałem już osoby o tak potężnej sile woli, że potrafiły naginać wolę innych dla własnych potrzeb!

– Ale po co by to robiła? I jeszcze potem pisała o tym?

– To jest pytanie! Może też jest niespełna rozumu? Nic więcej nie wymyślimy siedząc tutaj! Panie Wells, zapraszam pana do Bedlam! Sprawdzimy, czy pannie Montmorency powie coś nazwisko tej pisarki!

 

 

4. Krew w cieniach

 

Crowley przywitał Numanna ochrypłym śmiechem. Pogroził mu palcem, najwyraźniej ostrzegając, by wizyty w Bedlam nie weszły policjantowi w nawyk. Wellsa obrzucił szybkim spojrzeniem, zupełnie pozbawionym zainteresowania. Zaprowadził ich do dyżurującego tego dnia doktora Sphersona, uprzedzonego już, że inspektor może wrócić i nawet domagać się widzenia z pacjentami.

– Montmorency? – Krótko ostrzyżony, zbudowany jak ochroniarz lekarz powtórzył nazwisko trzy razy. – Czy pan nie widział się z nią już wczoraj?

– Istotnie. A teraz chciałbym raz jeszcze.

– Mhm. A ten pan...

– Pomaga mi w śledztwie.

– Oczywiście, a jest...

– Człowiekiem pomagającym mi w śledztwie. Specjalistą.

– O! A od czego, jeśli można spytać?

– Od morderstw – warknął zniecierpliwiony Numann, któremu nie chciało się dłużej bawić w przepychanki z najwyraźniej znudzonym lekarzem. – Wchodzimy czy chce pan, żeby nasi przełożeni stracili trochę czasu na wymianę uprzejmych uwag?

– Przecież nie robię panu żadnych trudności! – bąknął Spherson. – A idź pan do niej! Pielęgniarz pana zaprowadzi! Tylko byłbym wdzięczny, gdyby uwinął się pan szybko, bo wkrótce pacjentkę czekają odwiedziny!

– O! A czyjeż?

– A jej znakomitości hrabiny de Verte.

– Tej staruszki? – zdziwił się Numann, czując, jak nieprzyjemny dreszcz przechodzi mu po plecach. – Mówiono mi, że odwiedza dziewczynę co dwa tygodnie, a widziałem tu ją wczoraj!

– A dziś zapragnęła odwiedzić raz jeszcze. – Wzruszył ramionami lekarz. – Płaci za opiekę nad dziewczyną, ma więc wszelkie prawa.

– Za faszerowanie jej opium też płaci? – spróbował Numann. Nie zrobił jednak żadnego wrażenia na znudzonym lekarzu.

– Pacjentka cierpi na stany lękowe i napady nerwowe, dostaje opium na uspokojenie. Pani hrabina wie o tym i nie zgłasza zastrzeżeń. Życzy pan sobie wiedzieć coś jeszcze, inspektorze?

No i tyle z moich pomysłów, złościł się Numann, idąc ku pokojowi piszącej po ścianach. Żadnego nielegalnego przemycania opium. Po co ja tu w ogóle przyszedłem? Co może mieć z tym wspólnego ta pisarka? Przecież nie przyjechała tutaj, żeby zamordować pielęgniarza i dręczyć tę małą. Ech, moja modniarka lalek zamotała mi w głowie historiami o tym, kogo to niby boi się szalona dziewczyna! I jeszcze ten ... protegowany Pułkownika i jego szalone teorie! Co ja tu robię?

– Wie pan może, ile lat ma ta pisarka? – zapytał tknięty przeczuciem.

– Przypadkiem wiem, trzydzieści sześć lat. Czemu to pana interesuje?

– A nic, tak tylko pytam – odburknął Numann, któremu przez moment wydawało się, że to hrabina mogła, kryjąc się pod pseudonimem, napisać powieść, w której przemyciła historię swego wnuka. I znowu pudło!

Kornelia, tym razem niepisząca po ścianie, a jedynie z uwagą przypatrująca się zapisanym przez siebie słowom, wyraźnie ucieszyła się na widok inspektora. Uśmiechnęła się niemal wesoło. Widok Wellsa natomiast cokolwiek ją zaniepokoił.

– To mój przyjaciel, pan Wells – przedstawił go Numann. – Zainteresował się pani historią.

– O, wielu ma pan przyjaciół? – zapytała. – Pewnie tak! Wy, ludzie, którzy chodzicie po ulicach, znacie się wszyscy z sobą nawzajem! Panie Wells, czy pan wie, że i ja miałam kiedyś przyjaciółkę? Niestety, zabiłam ją.

Wyznała to szczerze, niemal serdecznie, tonem, jakim opowiada się o miłych, acz niewiele znaczących wydarzeniach mających miejsce którejś z minionych wiosen lub jesieni. Zmieszała tym Wellsa, który najwyraźniej nie miał wielkiego doświadczenia w kontaktach z zabójcami i ludźmi szalonymi.

– Wspominała pani – odpowiedział spokojnie Numann. – Czy pani hrabina karze panią za to?

– Pani hrabina? Och, nie! Ona przychodzi, bo chciałaby... chciałaby... Jestem złą kobietą, panie inspektorze, nie spełniam pragnień pani hrabiny, choć bardzo się staram! Ale to tak trudno mi idzie!

– Co takiego?

Nie odpowiedziała.

– Myślał pan o mnie, inspektorze? Ja myślałam o panu i chciałabym wycofać swoją prośbę. Niech pan już o mnie nie myśli, proszę. Pan Barker myślał o mnie, był dla mnie dobry i...

– Numann! – zawołał podnieconym głosem Wells, który porzucił szybko zainteresowanie dziewczyną, przenosząc je na jej zapiski ścienne. – Niechże pan tu podejdzie, inspektorze!

– Lepiej nie – zaprotestowała słabo, nie zrobiła jednak nic, by go powstrzymać.

– To wszystko jest o tej pisarce, Montgomery! – referował szybko Wells. – Niech pan spojrzy! Tutaj! „Urodziła się w małym miasteczku Sycamore, w 1863 roku” – przeczytał. – Potem fragment się urywa i jest o sierocińcu prowadzonym przez jej rodziców, znów się urywa i zaraz o małżeństwie z jakimś... profesorem? Proszę spojrzeć, to wszystko biografia, tylko cała w strzępach! Ona pisze tu biografię Lucy Maud Montgomery, kobiety, która ją wymyśliła!

– Co pan powiedział? – zdumiał się Numann.

– Och, proszę mi wybaczyć, poniosło mnie! Chciałem oczywiście powiedzieć: która opisała jej historię! Pisze o tej, która o niej napisała!

Już ja wiem, co powiedziałeś! – pomyślał Numann, zachował jednak podejrzenia dla siebie. W tej chwili nie pasowało mu jeszcze co innego, nie wiedział tylko co.

– Inspektorze? – Przeszkodził mu w skupieniu wyraźnie przestraszony głos dziewczyny. – Inspektorze? Może lepiej byłoby, gdyby panowie już poszli... Przepraszam, nie chcę okazać się niegrzeczna, ale hrabina, jak mi się zdaje, przyjdzie lada chwila, a ona...

– Naturalnie, nie chcemy narzucać się pani – odpowiedział odruchowo. – Jeszcze tylko chwilkę...

Zmarszczył brwi. O co tu chodziło... Co zwróciło jego uwagę, jaki błąd, jaki niepasujący tu element? Nie wierzył w słynną policyjną intuicję, z biegiem lat nauczył się jednak, że dobry policjant od razu dostrzega podejrzane, niepasujące do całości elementy. Czasem były to drobiazgi, jakieś wykluczające się, sprzeczne informacje, czasem bzdurki. Ale z rodzaju takich, które potrafiły zaprowadzić człowieka na szafot.

Jak to sobie przypomnieć? „Kiedy próbujesz odnaleźć jakąś zagubioną myśl, nie skupiaj się na niej, bo ci ucieknie” – powtórzył ojcowską radę. „Pomyśl o czymkolwiek innym, a sama do ciebie wróci. Bo myśli są jak kobiety.” O czym tu myśleć? O czym...

– Mam! – zawołał. – Mówił pan, Wells, że ile ona ma lat?

– Trzydzieści sześć.

– W takim razie jedno z was się myli – oznajmił triumfalnie wskazując pierwszy przeczytany przez pisarza fragment. – Bo tu napisano, że urodziła się w 1863. A to daje jedenaście lat więcej.

– Tym lepiej! – Ku jego zdziwieniu Wells wydawał się usatysfakcjonowany. – Wszystko bardzo ładnie się układa, inspektorze! Powiadam panu, że jeszcze chwila, a rozwiążemy tę zagadkę!

Okazało się jednak, że chwila to stanowczo zbyt wiele. Odebrało im ją przybycie wyraźnie zdenerwowanej hrabiny. Na jej widok Numann aż cofnął się o krok. Tym razem jeszcze bardziej przypominała mu okrutną starą jędzę, która karciła go za wyimaginowane przewinienia, bijąc cienką wierzbową witką, zabierała zabawki i odcinała od wszystkich przyjemności świata, lecz przede wszystkim przeszywała go tym zimnym ptasim spojrzeniem.

– Dość! – wyskrzeczała. – Dosyć tego! Proszę natychmiast opuścić to pomieszczenie!

– Najmocniej przepraszam panią hrabinę – zebrał się na odwagę Numann – ale mamy pełne prawo tu przebywać. Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa i uzyskałem zezwolenie władz szpitala. Oczywiście, jeśli przeszkadzamy, jestem gotów...

– Precz! – krzyknęła na niego. – Wynoś się stąd ty utrapiony smarkaczu! Zakało mojego serca! Precz!

Zamarł. Hrabina na jego oczach przekształciła się we wściekłą ciotkę ze wspomnień, Wypowiedziała doskonale znane słowa powracającym niekiedy we wspomnieniach głosem. Zły na siebie za dziecięce lęki, przełknął ślinę, odchrząknął dla dodania sobie odwagi i zrobił krok w stronę starej kobiety, którą jego złośliwe skojarzenia przebrały w kostium potwora. Zdecydowany wygrać tę batalię tak ze starą wiedźmą (w tej chwili całkowicie wierzył modniarce lalek, że ta kobieta to dręcząca Kornelię Montmorency jędza), jak i z samym sobą, otwierał już usta, by powołać się na majestat prawa, gdy zza jego pleców wyjrzał skupiony dotąd na ściennych napisach Wells i wydał okrzyk przerażenia.

Numann odwrócił się ku niemu odruchowo, przekonany, że ktoś, najprawdopodobniej Kornelia, zaatakował pisarza. Ten jednak pobladły opierał się plecami o ścianę i wpatrywał w hrabinę. Niewyobrażalna groza malująca się na jego twarzy wstrząsnęła policjantem. Raz tylko w życiu widział podobnie patrzącego człowieka. Miało to miejsce także w Bedlam, a przyczyną przerażenia była także kobieta, lecz nie zrzędliwa staruszka, a prawdziwy potwór.

Odetchnął głęboko i zbliżył się do Wellsa, by uspokoić go jakoś, wtedy jednak zaczęła krzyczeć także Kornelia.

– Co do diabła? – rozzłoszczony głos pielęgniarza wtargnął pomiędzy wszystkie te krzyki. – Co tu się...

Rozległ się odgłos uderzenia, a potem ohydny dźwięk rozrywanego ciała i miażdżonych kości. Prawa dłoń inspektora sama, wiedziona wieloletnim odruchem, sięgnęła pod marynarkę ku zapewniającej poczucie bezpieczeństwa rękojeści rewolweru, gdy inspektor obracał się przestraszony nie na żarty.

Widok, który ukazał się jego oczom, omal nie odebrał mu zmysłów.

Przedziwne monstrum, w niewielkiej części ciągle jeszcze będące wcieleniem ponurych wspomnień Numanna z dzieciństwa, w jakiejś maleńkiej, zanikającej cząstce wciąż hrabiną de Verte, w przeważającej jednak części obrzydliwą plątaniną przekształcających się nieustannie tkanek skłaniających się ku przybraniu kształtu na poły ludzkiego, na poły zwierzęcego, mordowało pielęgniarza. Długa, porośnięta czarnym futrem łapa zakończona przypominającym ptasim szponem wbijała się w pierś mężczyzny. Szpon poruszał się w jego ciele, targając je wewnątrz i szarpiąc.

Numann wyciągał broń przeraźliwie powoli, nie potrafił jednak przyspieszyć, urzeczony tym krwawym obrazem. Zdawał sobie sprawę, że jeśli natychmiast nie zastrzeli tej dziwacznej bestii, rozprawi się ona z nim, gdy tylko skończy zamęczać pielęgniarza. Ciągle jednak nie mógł uwierzyć w to, co się działo.

Potwór skończył morfować. Skierował ku inspektorowi spojrzenie pozbawionych białek, przypominających kocie oczu i głosem, jaki nie mógłby się wydobyć z ludzkiej krtani, warknął:

– Dość, powiedziałam! Dość!

Jednym łapskiem wciąż dręczyła konającego pielęgniarza, drugie wyciągnęła ku policjantowi. Wydawało się nienormalnie długie i nie było wątpliwości, że zdoła go dosięgnąć.

– Zabij ją! – do pozostającej w szoku świadomości inspektora przedarł się głos Wellsa. – Zastrzel ją, człowieku, zanim wymorduje nas wszystkich!

– Najpierw on, potem ty, łowco! – roześmiał się stwór, patrząc na Wellsa. – Skończę z tobą! Skończę z wami wszystkimi!

Porzucił ofiarę i skoczył na Numanna.

Wtedy rewolwer wystrzelił. Jakby sam, kierując się własną wolą i naginając do niej palce zaciskające się na spuście i oczy skupione na celowaniu, bez udziału opierającemu się szaleństwu umysłu. Sześć pocisków odrzuciło stwora pod drzwi. Ignorując krzyki dziewczyny i niezrozumiałe słowa Wellsa, zdumiewająco spokojne dłonie Numanna wyrzuciły łuski z bębenka, zapełniły go kulami i oddały jeszcze sześć strzałów w drgające ciało stwora. I potem jeszcze raz. Przeładowywał po raz trzeci, gdy pisarz wyrwał mu wreszcie broń z ręki i odciągnął na bok.

– Już! – krzyknął, patrząc policjantowi w odmawiające wiary w rzeczywistość oczy. – Już! Nie żyje! Niech pan na nią spojrzy, człowieku!

Opierając się, Numann odwrócił głowę ku stworowi i aż wrzasnął.

U jego stóp leżało zmasakrowane ciało starej kobiety.

– Biedny, biedny człowiek! – szepnęła współczująco Kornelia Montmorercy. Wstała i ujęła twarz inspektora w wąskie, zimne dłonie. – Już dobrze, już po wszystkim. Już jej nie ma. Na razie.

Ostatnie słowa bynajmniej go nie uspokoiły. Przekonany, że oszalał, osunął się bez sił na usłużnie podsunięte przez Wellsa krzesło.

– Nie zwariował pan – powiedział drżącym głosem pisarz. – Jeśli pan nie wierzy, proszę spojrzeć na zwłoki pielęgniarza. Takich ran nie byłby w stanie zadać człowiek! Najmocniej pana przepraszam, to wszystko moja wina! – Otarł pot z czoła.

Numann spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc. Umysł powoli wychodzący z szoku podsunął mu jedyne możliwe rozwiązanie. Najwyraźniej wszyscy troje oszaleli.

Czyjś cień pojawił się w drzwiach. Przekonany, że to Spherson w towarzystwie grupy pielęgniarzy, Numann wstał, zbierając siły, by udzielić jakichkolwiek wyjaśnień.

– To tylko stary Crowley! – Przypominający ptaka mężczyzna uśmiechnął się szeroko, zupełnie nie zwracając uwagi na jatkę, w jaką przemienił się pokój chorej. – Jażem ogłuszył doktorka, panie Wells, żeby nie narobił zamieszania. Bo po co ma się pałętać?

Spojrzał na Numanna i uśmiechnął się życzliwie.

– No, tożeś się pan naoglądał, panie inspektor! Witaj pan w rodzinie!

I mrugnął do niego.

 

 

5. Poprzez cienie

 

Prowadzony przez Crowleya powóz mknął ulicami Londynu, niosąc krwawy łup. Wciąż jeszcze oszołomiony Numann siedział naprzeciw niepokojąco cichej Kornelii, obok której leżał zakrwawiony wór skrywający ciało hrabiny de Verte. Wells zajął miejsce obok woźnicy. Pojazd wraz z końmi Crowley ukradł z szpitalnej stajni, fakt popełnienia przestępstwa nie oburzył jednak inspektora. Oto, po raz pierwszy od prawie dwudziestu lat, brał udział w wydarzeniach prawdziwie intensywnych, wręcz szalonych. Od czasu spotkania z kobietą nazywaną przez prasę „Żoną Jakubową” ćwiczył co tydzień na policyjnej strzelnicy, rozumiejąc, że pewna ręka i celne oko mogą przydać się nawet policjantowi, który stara trzymać się jak najdalej od ekscytujących wydarzeń. Prawdopodobnie wyłącznie dlatego udało mu się przeżyć spotkanie z... tym czymś, w co zamieniła się hrabina. O ile nie oszalał. Analityczna część jego umysłu podpowiadała mu, że przecież wcześniej już wydawało mu się, iż kobieta przemienia się w coś innego, i że to jego pobudzona wyobraźnia ubierała ją w stroje koszmaru.

No dobrze, odpowiadał sam sobie. Skąd jednak ta wizja półludzkiego potwora? Przecież nie miałem takich wyobrażeń.

Była to prawda. Od czasu spotkania z Jakubiną starał się powściągać wodzy wyobraźni. To folgowanie fantazji – był o tym przekonany – doprowadziło ową kobietę do szaleństwa.

Podano ci coś. Jakiś narkotyk, podpowiedziała usadowiona w jego mózgu maszynka do przetwarzania danych.

To wiele by tłumaczyło. Ale nic w szpitalu nie jadł ani nie pił. Jak więc...?

Coś w powietrzu.

Odetchnął już spokojniej. Jeżeli działał pod wpływem narkotyku, nie był szalony. Ale Wells? Wells widział to samo co on i ta dziewczyna... No tak, mogli ulec temu samemu zatruciu.

Przypomniał sobie słowa modniarki lalek. Zwracała mu uwagę na starą hrabinę, na to, że kierować nią może chęć zemsty. To mogłoby wiele tłumaczyć. Może rzeczywiście przetrzymywała dziewczynę tylko po to, żeby dręczyć ją, narkotyzować i utrzymywać w poczuciu winy? Może – rzucił okiem na milczącą Kornelię – może ona wcale nie była szalona! Przynajmniej nie z początku, bo teraz, po Bóg wie jakim czasie maltretowania jej umysłu...

Straszna, mozolna zemsta! Wstrząsnął nim dreszcz. Rozumiał tych, którzy szukając pomsty, zabijali kogoś, niechby nawet i trochę pomęczyli ofiarę przed śmiercią. Ale taka, obliczona na lata dręczenia umysłu zemsta wydawała mu się czymś nieludzkim. Nawet gdyby – w co wątpił – dziewczyna była winna tamtych dwóch śmierci.

„Piękność, która zrobiła na panu wrażenie!” – przypomniał sobie jeszcze słowa wdowy. Czy... brzmiał w nich wyrzut? Nieważne, nie w tej chwili! Czy mogły być prawdziwe? Czy własne sympatie rzutowały na jego ocenę sytuacji? Znów spojrzał na Kornelię. Uśmiechnęła się nieśmiało. Odpowiedział równie nikłym uśmiechem, choć aż dreszcz nim wstrząsnął. Oto dwoje ludzi jadących nie wiadomo gdzie w towarzystwie trupa próbuje nieudolnie nawiązać romans.

Zaraz! Dokąd oni właściwie jadą!

Nareszcie! – analityczna maszynka posłała mu zjadliwy uśmiech. To teraz myśl dalej! Skoro to wszystko zemsta hrabiny i wpływ narkotyków, to dokąd wy właściwie jedziecie? I co w tym wszystkim robi Crowley?

Mógł mieć nadzieję, że zmierzają do Scotland Yardu. Został wyśmiany sam przez siebie.

I dlaczego hrabina nazwała Wellsa łowcą? – przypomniał sobie. A może nazwała tak mnie?

„Witaj pan w rodzinie!” – powiedział Crowley. W rodzinie szaleńców?

– Pan się teraz boi, jest niespokojny – niespodziewanie Kornelia odezwała się cicho. – Proszę się nie obawiać, jakkolwiek wszystko to wyda się panu dziwne.

– Mogłaby mi pani sporo wyjaśnić. – Maszynka odezwała się za niego, nim zdołał zebrać myśli.

Skinęła głową. Mimowolnie ocenił, że było to pełne uroku skinięcie. Kto wie, może gdyby nie ta pożółkła od opium cera, nie ta mgła zakrywająca oczy, mogłaby rzeczywiście być piękną dziewczyną.

– Tak bym chciała! – zapewniła go żarliwie. – Ale... sama tak niewiele wiem, niewiele rozumiem! Jestem wdzięczna panom za to, że wyrwali mnie panowie stamtąd. I że...

Zerknęła na ukrytego w worku, podskakującego przy każdym wyboju trupa. Dopiero teraz Numann uświadomił sobie, że dziewczyna obejmuje zwłoki, podtrzymując je, by nie spadły. Znów wstrząsnął nim dreszcz.

Jeśli to był narkotyk, to kto zabił pielęgniarzy? – dręczyła go nadal maszynka. W tak okrutny, dziki sposób!

Narkotyk może różne rzeczy robić z możliwościami ludzkiego ciała, przekonywał sam siebie. Ale po co miałaby to robić? Też z powodu narkotyku?

Powóz zatrzymał się. Poczuli, jak ktoś zeskakuje na ziemię i otwiera jakąś bramę. Zaledwie przejechali przez nią, drzwi powozu otworzyły się i oczom Numanna ukazała się twarz pisarza.

– Wysiądźcie, proszę.

– Gdzie jesteśmy? – W żadnym razie nie był to Scotland Yard.

– To dom jednego z moich przyjaciół – odparł Wells. – Wkrótce wyjaśnię panu wszystko. Crowley, pomóż mi z trupem!

Stary pielęgniarz przerzucił sobie ciało hrabiny przez ramię, jakby nic nie ważyło.

Numann pomógł wysiąść Kornelii i wspólnie udali się do domu, w którym Wells zaczął już zapalać lampy. Blade, martwe światło elektryczne nie przyniosło ukojenia Numannowi wychowanemu wśród świec i nafty i przyzwyczajonemu do ich blasków i zapachów.

Wells zaprowadził ich do elegancko, choć surowo urządzonego salonu. Numannem wstrząsnął widok ciała hrabiny, które Crowley wyjął z worka i usadził na jednym z foteli, jak jeszcze jednego gościa na przyjęciu.

– Niewiele czasu jej zostało – mruknął Wells, podążając za wzrokiem inspektora.

– Niewiele... czasu? – wyjąkał wzburzony Numann. – Ależ ona nie żyje!

– Oczywiście. Nawet bardziej, niż mógłby pan sobie wyobrazić – westchnął pisarz. – Ale prawda, dla pana to wszystko musi wydawać się szalone. Napije się pan czegoś inspektorze?

Numann opanował chęć, by potwierdzić. Nie chciał mieszać alkoholu z narkotykiem, który wciąż mógł krążyć mu we krwi.

– Jak pan chce. Ja napiję się z przyjemnością.

Napełnił szklankę whisky znalezioną w ukrytym w biblioteczce barku i wychylił ją duszkiem.

– Mój Boże, co ze mnie za człowiek! – zawołał niespodziewanie. – Zapomniałem o pani! Najmocniej przepraszam, to najwyraźniej wina wzburzenia!

Kornelia wybaczyła i poprosiła o odrobinę wina.

– Niech pan nie zapomina i o mnie! – przypomniał się Crowley.

Usiedli wokół niewielkiego, okrągłego stoliczka. Wells postawił na nim butelkę i na wszelki wypadek pustą szklankę przed inspektorem.

– Wiele muszę panu wyjaśnić – powiedział. – Nie było moim pragnieniem wciągać pana w sprawę aż tak głęboko, tym bardziej że nie spodziewałem się, by mi pan uwierzył. Niemniej po tym, co się stało... – Wzruszył ramionami. – Teraz nie mam innego wyjścia, jak opowiedzieć panu wszystko.

– Pułkownik uprzedzał mnie, że cała sprawa może być dziwna – wyznał Numann. – Choć nie mam pojęcia, jak się z tego wywiniemy. Zabicie hrabiny, trup pielęgniarza...

– Och, hrabiną nie musi się pan przejmować, zapewniam pana! Do rana nie pozostanie po niej ślad.

– Raczy pan żartować! – warknął Numann, powoli dochodząc do siebie. – Rozumiem, że posiada pan kontakty, dzięki którym usunięcie zwłok to betka. Do diabła, w tej sprawie sam mógłbym się sprawić! Ale nie da się ukryć zniknięcia hrabiny! Posiada majątek, znajomych...

– Doprawdy? – Wells sprawiał wrażenie, jakby bawiła go sytuacja, w której wie znacznie więcej od policjanta. – Co do zwłok, niechże pan spojrzy na hrabinę. Proces, hmmm, usuwania zwłok już się rozpoczął.

Numann obejrzał się za siebie i omal nie krzyknął. Trup... znikał! Ciało robiło się przezroczyste. Zerwał się z krzesła i podbiegł do zwłok. Chwycił je za rękę i tym razem naprawdę krzyknął – miał wrażenie, jakby próbował dotknąć mgły. Jego ręka przenikała przez ciało hrabiny, znikające dosłownie na jego oczach. Proces ten dotyczył nie tylko ciała, ale również całego ubrania zabitej, jej biżuterii – wszystkiego.

– Tak samo znika teraz cały majątek hrabiny wraz z pamięcią o niej u wszystkich, którzy nie byli świadkami dzisiejszych wydarzeń – odezwał się Wells, którego spokojny głos zaczynał doprowadzać Numanna do szału.

– Narkotyk! – krzyknął inspektor. – Wszyscy jesteśmy jeszcze pod wpływem narkotyku!

– To proste, logiczne wyjaśnienie – przyznał Wells. – I mylne. Proszę usiąść. Trupem pielęgniarza i zamieszaniem w szpitalu także proszę się nie przejmować. Crowley posłał już, w pańskim imieniu, umyślnego do Pułkownika. On wyśle ludzi na miejsce. Co do pana, posłaniec przekazał, że ściga pan zabójcę.

– Kogo? – spytał skołowany policjant. Sięgnął po butelkę whisky i nalał sobie do pełna. Do diabła z ryzykiem, jeśli zaraz się nie napije, oszaleje z pewnością!

– Mnie – wyszczerzył się Crowley. – Kompletnie zbzikowałem, panie inspektor, wśród tych wszystkich wariatów.

To mogłoby być proste, klarowne wyjaśnienie. W każdej innej sytuacji usatysfakcjonowałoby Numanna. Gdyby pośród innych wad nie miał i tej, która kazała mu dochodzić, w miarę możliwości, prawdy. Mógł, jeśli miało to przynieść pożytek, wypuścić przestępcę, byleby widział na pewno, kim on jest.

– Mamy więc trochę, choć wcale nie tak wiele czasu, by wyjaśnić sobie wszystko. Czy zechce mnie pan wysłuchać, inspektorze?

– Za moment, za pańskim pozwoleniem. – Whisky mile podrażniła gardło inspektora. Ściskając zwyczajną, zdecydowanie jednak rzeczywistą szklankę i czując w ustach znajomy smak, poczuł się znacznie pewniej. – Chciałbym zadać panu pytania.

– Oczywiście – uśmiechnął się Wells. – Ukształtował pana zawód. Jeśli więc tak będzie panu wygodniej, proszę pytać.

– Zacznę od początku. Zamordowano w brutalny sposób Barkera. Zapewne podobnie jak dziś tego...

– Nazywał się Powers – podpowiedział Crowley. – Powers Od Siedmiu Browarów – zachichotał.

– Dziękuję. Możemy więc przyjąć, że obu zbrodni dokonał ten sam zabójca. Z pewnością człowiek szalony. Z jakichś powodów sprawa ta przyciągnęła pańskie zainteresowanie, Wells...

– Zawiadomił mnie Crowley – wyjaśnił pisarz. – Przyjechałem, jak mogłem najszybciej, rozumiejąc, że wydarzenia nabrały tempa.

– Chwileczkę! Oznacza to, że pan i Crowley od początku byliście w zmowie?

– Potwierdzam, choć słowo „zmowa” brzmi jak początek oskarżenia.

– Proszę wybaczyć, odruch zawodowy. Kontynuujmy. Zaalarmowany przyjeżdża pan do Londynu i udaje się do Pułkownika, znanego panu skądinąd. Ma pan przy sobie fragment powieści tej kanadyjskiej pisarki, opisujący przypadek panny Montmorency. Wspólnie udajemy się do Bedlam, gdzie dzieją się te wszystkie szalone rzeczy, po czym lądujemy tutaj. Jest tu kilka niejasności.

– Och, nie wątpię, panie inspektor! – roześmiał się Crowley.

– Po pierwsze, na czym polegała współpraca pańska z Crowleyem, po drugie, o co chodzi z tą pisarką? I dlaczego w szpitalu powiedział pan, że wszystko to pańska wina? Oraz czemu hrabina – zerknął okiem na krzesło, na którym usadzono zwłoki. Zostało po nich już tylko coś na kształt cienia – nazwała pana łowcą? To chciałbym wiedzieć na początek.

– Od razu przechodzi pan do sedna! – zawołał z podziwem Wells. – Chciałby pan prostych, zapewne, odpowiedzi. Nie wiem, czy uda mi się ich panu udzielić, niemniej spróbuję. Wspólnie z panem Crowleyem, jak i pańskim przełożonym, Pułkownikiem, należymy do pewnej grupy ludzi, swego rodzaju klubu czy też stowarzyszenia, zajmującego się obserwowaniem specyficznej grupy zjawisk zachodzących na świecie.

– No, ja to nie tak bardzo należę, panie inspektor – wtrącił się Crowley. – To znaczy, należę i nie należę. Bo mnie to oni płacą. Ale całym sercem jestem z nimi!

– Dziękuję, Crowley. Byłbym jednak wdzięczny, gdyby był pan łaskaw mi nie przerywać. Wracając do sprawy. Otóż wypatrujemy na całym świecie pewnych rozpoznawalnych wyłącznie dla nas sygnałów, zdarzeń. Współpracuje z nami, świadomie lub nie, wielu ludzi, takich jak Crowley. On też zawiadomił mnie o pannie Montmorency niedługo po tym, jak umieszczono ją w szpitalu. Nie znaliśmy wtedy jej historii, nie wiedzieliśmy jeszcze o powieści, niemniej panna Montmorency oraz hrabina przyciągnęły uwagę Crowleya.

– Właściwie to zasługa Barkera – wtrącił się niepoprawny najwyraźniej Crowley. – Ten chłopak patrzył sercem, mówię wam! On pierwszy zauważył to wszystko w panience i tej starej jędzy! Szkoda, że zginął!

– Obawiam się, że i to moja wina. – Pokiwał smutno głową Wells. – Reagowałem zbyt wolno. Pogrążyłem się w badaniach, zbieraniu materiału, tymczasem hrabina była niecierpliwa, nie dała mi czasu. Gdy Crowley zawiadomił mnie o śmierci Barkera, przybyłem natychmiast do Londynu. Na szczęście sprawą zajmował się Pułkownik i powierzył ją panu. Prawdę mówiąc, gdyby nie moje gapiostwo, gdyby nie ta zwłoka, w ogóle nie byłoby żadnej sprawy. Ale czasem, proszę mi wierzyć, chciałbym zapomnieć o wszystkim i żyć tak, jak to sobie zamierzyłem... kiedyś.

Numann uśmiechnął się słabo. To rozumiał.

– Świat nas wyprzedza, Wells. Zawsze co najmniej o krok.

– O tak, słusznie. Tak więc, inspektorze, tak wygląda to płytkie dno sprawy.

– Czyli obu pielęgniarzy zabiła hrabina, której pan nie zdążył powstrzymać?

– Tak jest.

– Dobrze, ale co pana w sprawie zainteresowało? Po co cała ta konspiracja z Crowleyem? O jakim klubie pan mówi?

– Zaczynamy dochodzić do sedna sprawy. Będę musiał prosić pana o cierpliwość, ponieważ to, co panu opowiem, wyda się panu dziwaczne, kto wie, może i szalone?

– Po dzisiejszych wydarzeniach? Niewiele rzeczy mogłoby mnie zdziwić.

– A jednak, zapewniam pana, że tak będzie. Czy zna pan Biblię, inspektorze?

– Czy jestem człowiekiem wierzącym? Wie pan, szczerze mówiąc...

– Pańska wiara może być znacząca, ale o tym później. Czy zna pan ewangelię świętego Jana?

– Prawdę mówiąc, wolałbym...

– Zaczyna się tak: „Na początku było Słowo. A Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo”VII. Czysta poezja, nie sądzi pan? Ale do rzeczy. Ewangelista Jan powtórzył tu tylko i przetworzył dla chrześcijan koncepcję, która u Żydów funkcjonowała od dawna, od samego początku. Mówi ona, że świat stworzono przy pomocy słów, języka. Języka Boga, którego żydowscy mistycy poszukują od wieków. Istnieje nawet mówiący o tym mit, zna go pan z pewnością – mit o wieży Babel.

– Tak, to wtedy Bóg pomieszał ludziom języki. Za to, że chcieli zbudować wieżę sięgająca nieba – odpowiedział zdumiony, ale dziwnie spokojny Numann. Wplatanie Boga w historię zabójstwa w domu wariatów wydało mu się nawet w pewien absurdalny sposób logiczne. Nie protestował jednak, głównie dlatego, że rozmowa o Bogu i żydowskich mitach pomagała mu uciec od obrazu przemieniającej się w monstrum staruszki. Uspakajał się, słuchając Wellsa, tak jak słucha się baśni.

– Och, ta wieża do nieba to metafora. – Uśmiechnął się pisarz. – To znaczy, rzeczywiście, budowano wieżę i w pewien sposób rzeczywiście chciano osiągnąć przez nią Boga, a właściwie porozumieć się z Nim czy raczej skłonić Go do działania. Tak do końca tego nie wiemy. Widzi pan, ta wieża składała się ze słów. Każda cegiełka wypełniona była słowami, opowieściami, wszelkimi możliwymi związkami każdego słowa z innym. Budowano wieżę będącą równocześnie wspinającą się ku niebu księgą, mającą wykorzystać i wypełnić cały ofiarowany człowiekowi język. Architekci tego szalonego pomysłu sądzili, że dotkną języka Boga. Ale po kolei. Otóż, jak chce część mistyków, Bóg stworzył świat przy użyciu swojego języka. Nie mamy pojęcia, czy język ten był prosty czy skomplikowany, czy zawierał olbrzymią czy też niewielką ilość znaków. Grunt, że był i że stał się źródłem nie tylko istnienia świata, ale i wszystkich innych języków. Mówi się o języku aniołów i języku piekła – oba stanowiłyby jedynie blade odbicie języka Stworzenia. A nasz, ludzki język byłby bladym cieniem tamtych cieni. Niemniej swe źródło także miałby w języku Boga. Tym samym, którego poszukują żydowscy mistycy. Czemu poszukują? Cóż, słowa Boga mają moc życia. Zna pan historię o golemie?

Numann potrząsnął głową.

– Opowiada o rabinie, który uformował istotę z gliny i tchnął w nią życie przy pomocy słowa będącego dalekim echem boskiego języka. Nie wiem, na ile prawdziwa jest ta opowieść, oddaje jednak istotę rzeczy – człowiek, który pozna język Boga, będzie niemal... wszechmocny. To, przyzna pan, kusząca perspektywa.

– No nie wiem – odparł Numann. – Z mojego doświadczenia wynika, że władzy pragną głównie ludzie, którzy chcą z niej zrobić jak najgorszy użytek.

– To prawda, niestety. Choć ów rabin, na przykład...

– Proszę mi wybaczyć, że przerwę panu w tym momencie. Czy chce mi pan powiedzieć, że hrabina była żydowską mistyczką planującą podbój świata? Przyznam, że dziś jestem w stanie uwierzyć w wiele, niemniej ten pomysł wydaje mi się... – zawahał się – mało prawdopodobny.

– I słusznie! Widzę, że pan się niecierpliwi. Nie, inspektorze, hrabina nie była żydowską mistyczką. Cała ta historia o języku Boga, wieży Babel i golemie miała jedynie wprowadzić pana w zagadnienie. Wróćmy zatem do momentu stworzenia świata i języka Boga. Otóż, stwarzając świat, pewnych rzeczy Bóg jednak nie stworzył. Niemniej zaistniał pewien ich... potencjał. Zaraz powiem panu dlaczego. Istnieje teoria, że Bóg, tworząc świat, nie wykorzystał wszystkich słów ze swego języka. Zostawił ich kilka na później, trudno powiedzieć dlaczego. Niektórzy twierdzą, że to słowa, których wypowiedzenie ma rozpocząć Apokalipsę, inni, że nie mógł ich wykorzystać, ponieważ, gdyby wypowiedział wszystkie słowa, co do ostatniego, świat dopełniłby się i tym samym zakończył.

– Czyli obie te teorie mówią to samo, tylko innymi słowami?

– Można to ująć i tak. W każdym razie istnieją owe niewykorzystane słowa boskiego języka i, można powiedzieć, promieniują potencjałem. Widzi pan, to język Stworzenia, język kreacji istnienia. Samo istnienie tych słów prowokuje świat do tworzenia pewnego potencjału istnienia. Nie wiem jak to wytłumaczyć prostymi słowami...

– Bardzo panu dziękuję.

– Och, proszę mi wybaczyć, nie chciałem pana urazić! Po prostu zdaję sobie sprawę z tego, jak dziwnie i skomplikowanie może brzmieć to, o czym panu opowiadam. Proszę sobie wyobrazić ścięte drzewo. Można je przerobić na deski, z których zbuduje się dom, albo stworzyć zeń rzeźbę, albo pociąć i spalić w kominku. W tym drewnie jest potencjał, niewykorzystany do niczego, póki jest po prostu ściętym drzewem. Ale wyobraźnia człowieka dostrzega i tym samym stwarza pewne możliwości. A teraz niech pan sobie wyobrazi, że tym drzewem jest Słowo Boga. Ścięte drzewo jest martwe, nie posiada woli. Natomiast Słowo Boga aż rwie się do działania, jest jak energia tuż przed wykorzystaniem. Jak rozpalony węgiel wrzucony do wody – świat aż gotuje się od jego energii. Tyle że Słowo, w przeciwieństwie do węgla, nigdy nie ostygnie. Dlatego tworzy pewne potencjalności istnienia. Rzeczy niestworzone, które najprawdopodobniej nigdy się nie staną, niewykorzystane możliwości.

– Rozumiem. – Skinął głową Numann, czując, że porywa go ta rozmowa i koncepcja. – To bardzo... poruszająca perspektywa. Czy może mi pan wyjaśnić, jak ma się ona do naszej sprawy? Chyba dostrzegam pewne podobieństwa. Ale wciąż nie rozumiem.

– Widzi pan, inspektorze, te potencjalności, które nigdy nie zostaną stworzone, one bardzo chciałyby zaistnieć. Nazywamy je Niestworzonymi. Nie są odrębnymi istotami, a raczej pewnym potencjałem istnień, który jednak, nie bez udziału człowieka, wytworzył nie tyle świadomość, co przypominające ludzki instynkt samozachowawczy pragnienie istnienia. Tak jak my nie chcemy umrzeć, tak Niestworzone chciałyby po prostu być. Rozumie pan paradoks, trudny do objęcia językiem – jak coś, co nie istnieje, może „chcieć”! A jednak mówimy o czymś, co jeszcze nie jest istnieniem, a jedynie potencjałem istnienia, ale co jednak, na skutek niezwykłości świata oraz pewnych działań ludzkich, potrafi posiadać pewne cechy istnienia!

– Jak dla mnie bełkot – pospieszył z pomocą Numannowi Crowley. – Ni w ząb nic nie rozumiem, panie inspektor. Ale nie muszę. Pan Wells to mądry człowiek i ja mu wierzę. Wystarczy mi to, co widziałem. – Wstrząsnął całym ciałem na ptasi sposób. – Nie uwierzyłby pan!

– Koncepcja wydaje mi się... kusząca – powiedział powoli Numann. – W całej sprawie najbardziej interesuje mnie w tej chwili owa działalność ludzka, o której pan wspomniał. Jak rozumiem, to może być klucz do rozwiązania zagadki działań hrabiny.

– Nie zrozumiał pan jeszcze, nie do końca. Przede wszystkim, inspektorze, hrabina nie istniała, nie tak, jak pan i ja. Nie była człowiekiem.

– Słucham? – Tym razem Numannowi nie udało się powstrzymać okrzyku.

– A gdzie pan ma jej ciało? Zniknęło na pańskich oczach! Hrabina nie była człowiekiem, jak pan i ja czy Crowley. Była jedynie emanacją potencjału istnienia, o którym panu mówiłem. Jak – zawahał się. – Jak...

– Jak ja – dokończyła za niego Kornelia. – Mój Boże, co za ulga!

– Widzę, że pani rozumie, więcej chyba, niż powiedziałem.

Numann natomiast nie rozumiał prawie nic. Spoglądał na dziewczynę, sprawiającą wrażenie naprawdę uszczęśliwionej objawieniem Wellsa. Miałaby nie istnieć? Nie być rzeczywistą istotą, a jedynie jakimś echem, cieniem aktu bożego stworzenia? Umysł buntował mu się przeciw takim tezom. Nie mógł jednak zaprzeczyć temu, że ciało hrabiny rozpłynęło się w nicość na jego oczach. I jeszcze temu, co widział w szpitalu.

– Te... potencjalności, one potrafią się zmieniać, przekształcać? – zapytał powoli, przypominając sobie, jak hrabina przemieniała się w przerażające stworzenie rodem z koszmarów.

– Istotnie. Z pewnością wspomniał pan dokonania hrabiny ze szpitala. Te... stworzenia... Najmocniej panią przepraszam. One są łase na naszą wyobraźnię. Widzi pan, inspektorze, człowiek jest dzieckiem bożym i posiada, jako jedyna istota na ziemi, pewne zdolności kreacyjne, nawet jeśli ograniczają się one do wyobraźni i nadawania nazw rzeczom... Niestworzone żeruje na nas, na naszej wyobraźni, stanowi ona dla niego jedyną, prawie, furtkę do istnienia. Nie wiem, co pan zobaczył w hrabinie, ale najwidoczniej nie było to wystarczająco niebezpieczne czy raczej potężne, dlatego nie zagroziło nam wszystkim. W mojej wyobraźni znalazła natomiast hrabina obraz powieści, nad którą pracuję, i skorzystała z niej, przybierając postać ni to człowieka, ni zwierzęcia. Możemy tylko przypuszczać, jakie potwory hodował w swojej wyobraźni Barker.

– Opowiada mi pan niestworzone rzeczy, panie Wells. Przyznaję jednak, że tłumaczą one, na swój sposób prosto, to, czego byłem świadkiem. Nie do końca jednak. Ciągle nie rozumiem roli panny Montmorency. Czy ją także stworzyło Niestworzone? Po co? Nie dostrzegam motywu, Wells! Czy Niestworzone po prostu objawia się na chybił trafił, korzysta z każdej okazji? Nie pojmuję!

– Muszę wrócić do roli języka w świecie. Otóż, jak już panu wytłumaczyłem, moc prawdziwej kreacji ma jedynie Język Boga. Niemniej nasz język, będący jego dalekim cieniem, posiada cień tamtej mocy. Uparcie nazywamy wszak każde rzeczy, nadając im przy okazji znaczenia. Nazwy znajdują odbicie w naszej wyobraźni i czasem wyobrażamy sobie kształt rzeczy na podstawie samej jego nazwy, prawda? Ba, bywa, że oceniamy człowieka, znając tylko jego imię! Czy nie zdarzyło się panu słyszeć, że imiona noszą pewne cechy charakteru?

– Jasne, imiona dziwek wciąż są takie same.

– Hm, tak. Wróćmy do wieży Babel. Jej architekci przyjęli założenie, że świat, ludzki język, składa się z skończonej, nie takiej znów wielkiej, liczby słów i możliwych powiązań między nimi. Uwierzyli, że jeśli zbiorą je wszystkie w jednym miejscu i wykorzystają wszelkie możliwości powiązań między nimi, wykorzystają do cna język ludzki, zamkną możliwość jego rozwoju, a przez to rozwoju świata. Tym samym odblokują przynajmniej jedno ze Słów Boga, zyskując tym olbrzymią władzę. Czy rozumie pan taką koncepcję?

– Wydaje mi się szalona, ale chyba tak.

– Była szalona! Prowadziła ni mniej, ni więcej do końca świata! Dlatego Bóg zapobiegł temu, plącząc języki i w miejsce jednego tworząc ich dziesiątki tysięcy. Przyzna pan, że trudniej wyczerpać takie źródło. Istnieje też teoria, że Bóg nie miał z tym nic wspólnego, że udało im się i Wieża Babel zamknęła w sobie wszystkie możliwe kombinacje jedynego języka i odblokowała jedno ze Słów. I to właśnie ono, zamiast dać architektom Wieży nieograniczoną władzę, stworzyło dziesiątki tysięcy języków.

– A zatem jesteśmy bezpieczni?

– Niestety nie. – Potrząsnął głową Wells. – Od tamtego wydarzenia minęły tysiące lat. Tysiące lat nieustannego mówienia, snucia opowieści i opisywania świata, mówiąc krótko: wyczerpywania słów we wszystkich możliwych językach. Część języków wymarła i zaginęła wraz z używającymi ich ludami. Część, jak łacina, przetrwała, lecz stała się językiem martwym. Powiedziałbym, inspektorze, że zbliża się kres czasów. Ludzi jest coraz więcej, ale te tłumy używają coraz bardziej ograniczonego zasobu słów. Jak wielu ludzi czyta książki, wzbogacając swoje słownictwo i poprzez to zwiększając możliwości kombinacji między słowami? Coraz więcej słów zamiera, zanika. Wykorzystujemy coraz więcej kombinacji. A za każdym razem, kiedy wszystkie kombinacje jakichś słów we wszystkich istniejących językach świata zostają wykorzystane, jakaś cząstka prawdziwego Słowa zostaje uwolniona. I wtedy Niestworzone dostaje szansę, by zaistnieć. Oczywiście, nie jest to takie proste, potrzebuje formy. Ale w dzisiejszych czasach bardzo łatwo znaleźć taką formę. Idealnie nadają się do tego postacie ze sztuki lub powieści. Jak na przykład wymyślone przez pewną pisarkę w Kanadzie hrabina de Verte i Kornelia Montmorency.

– Mój Boże! – zawołał Numann, znów zwracając się ku dziewczynie. – Co pani na to?

– Ja nigdy do końca nie wydawałam się sobie żywa, inspektorze. Tak wielu rzeczy nie potrafiłam sobie przypomnieć! Tak wielu nie wiedziałam! Dzieciństwo wydawało mi się niejasne, jakby nie istniało... Właściwie wszystko do czasu wypadku pozostawało niejasnym. Ale czy pan rozumie? To, co mówi pan Wells, oznacza, że nikogo nie zabiłam, że nie jestem morderczynią! Przynajmniej nie z własnej woli! To, że zginęły dwie osoby, że znalazłam się w domu dla umysłowo chorych – to wszystko wymyśliła jakaś kobieta. Dopiero od chwili, gdy panowie mnie stamtąd zabrali, zaczęłam coś na kształt życia. Bo tego teraz nikt nie wymyśla, to się dzieje!

– A pisanie po ścianach? – zapytał Numann. – Czemu akurat biografia tej pisarki? W dodatku nieprawdziwa?

– Sądzę, że był to eksperyment – pospieszył z wyjaśnieniem Wells. – Najwyraźniej te istoty różnią się od siebie. Wygląda na to, że nasza hrabina była bardziej świadoma tego, kim jest, może przeczuwała to jakoś, nie wiem. W każdym razie starała się zmusić pannę Montmorency do czegoś, z czym jeszcze nie mieliśmy do czynienia. Panna Montmorency miała stworzyć swoją twórczynię. Pisała więc biografię Lucy Maud Montgomery, ale biografię zmyśloną, jak pan słusznie zauważył, z przekręconą datą urodzenia. Zapewniam pana, że nie zgadzały się i inne szczegóły. Hrabina odwiedzała pannę Montmorency nie po to, by dodawać jej otuchy, ale by nadzorować postępy pracy i pilnować, by nikt dziewczynie nie przeszkodził. Barker, podobnie jak my, stanowił taką przeszkodę.

– Ale co mogła przez to osiągnąć?

– Nie wiem. Podejrzewam, że i ona nie wiedziała. Proszę sobie jednak wyobrazić, jakie mogłyby być skutki jej sukcesu. Oto istota będąca efektem ludzkich działań twórczych sama nie tylko tworzy, ale i przekształca życie prawdziwego człowieka! Bo jestem pewien, że hrabina liczyła na to, iż życie pani Montgomery potoczy się wedle biografii pisanej przez pannę Montmorency. Być może prawdziwą Lucy Maud Montgomery zastąpiłaby wtedy kolejna emanacja Niestworzonego? A może po prostu hrabina zyskałaby tylko wpływ na pisarkę i ta tworzyłaby kolejne furtki dla emanacji? Nie wiem. Uważam jednak, że był to eksperyment straszliwy i niezwykle groźny dla rzeczywistych ludzi. Pani, panno Kornelio, jest przypadkiem niebywałym w dziejach! Czy zdaje sobie pani sprawę, że jest pierwszą w dziejach, o ile wiem, emanacją zdolną do czynności twórczych? Dotychczas pani, że tak powiem, pobratymcy jedynie żerowali na ludzkiej wyobraźni, pani zaś podjęła próbę stworzenia!

– Ja tylko chciałam uciec – zaprotestowała słabo Kornelia. – To nie jest tak, że wiedziałam, że jestem tą, jak nazywa ją pan Wells, emanacją. Ale coś przeczuwałam. Coś we mnie krzyczało, że coś jest nie tak, że jeśli napiszę biografię tej kobiety tak, że nie powstałaby w niej ta nieszczęsna powieść, to będę wolna.

– Chryste, pani chciała popełnić samobójstwo! – zrozumiał wstrząśnięty Numann.

– Nie, nie tak. Chciałam tylko czuć... ulgę.

Rozpłakała się. Crowley spojrzał wymownie na Numanna, ponieważ ten jednak ani drgnął, ptakopodobny mężczyzna podszedł do dziewczyny, objął ją i zaczął pocieszać.

– Choć czuję się mocno skołowany, jednak wierzę panu – zwrócił się do Wellsa inspektor. – Jednak pozostaje pytanie: co teraz?

– Ma pan przykrą umiejętność dochodzenia do sedna sprawy – westchnął pisarz. – I pewnie nie pyta pan, co teraz ze światem?

– Rzeczywiście nie.

– Szkoda. Tu nie tylko sprawa byłaby prostsza, ale też mógłbym się jeszcze pochwalić.

– Pochwalić się?

– I owszem. Proszę powiedzieć, jak uratować świat, który zbliża do końca przez wyczerpywanie możliwości języka?

– Wymyślając nowe słowa?

– Ach, gdybyż to było takie proste! Gdybyż wystarczyło ogłosić światu istnienie, dajmy na to, szczypięży, gulbotnicy lub brzdęgli!VIII Niestety, to nie wystarczy, inaczej bełkoczące niemowlę ratowałoby nasz świat każdego poranka! Widzi pan, inspektorze, jeśli już wymyślamy jakieś słowa, muszą zostać one ubrane w sens i znaczenia. Są wśród nas tacy, którzy tego dokonują, choć to, wbrew pozorom, niełatwe zadanie. Niemniej czasem się udaje, jak w przypadku takiego na przykład wiersza. Pozwoli pan, że zarecytuję:

„Było smaszno, a jaszmije smukwijne

Świdrokrętnie na zegawniku wężały,

Peliczaple stały smutcholijne

I zbłąkinie rykoświstąkały”IX.

– Przyzna pan, że brzmi nieźle, prawda? Napisał to, że tak powiem, jeden z naszych. Człowiek, który zdawał sobie sprawę ze stanu, w jakim znajduje się świat. Niestety, moim zdaniem, to co najwyżej półśrodki. Czy w języku są w stanie przyjąć się słowa takie jak „smaszno” czy „zbłąkinie”? Obawiam się, że przy wszystkich swoich staraniach ci, którzy wymyślają nowe słowa, nie pomagają nam. Nie w wymyślaniu nowych słów, lecz w poszerzaniu zastosowań starych należy szukać ratunku. Nie trzeba nam wymyślać nowych języka i świata, lecz tworzyć wariację na temat już istniejących.

– Jak chciałby pan to robić?

– Mam nadzieję na wykształcenie się nowego typu literatury. Literatury opartej przede wszystkim na nieskrępowanej ludzkiej wyobraźni, która pomoże nam reanimować umierające słowa poprzez znajdowanie dla nich wciąż nowych zastosowań! Dam panu przykład. Weźmy słowo „podróż”. Wyeksploatowano je już na wszelkie możliwe sposoby, mówiąc o podróżach na wieś, do wód, do innego kraju, podróżach egzotycznych...

– Do Chartumu – podsunął Numann.

– A choćby! Ba, nawet dookoła świata! Jednak starania ludzi takich jak ja przynoszą nowe pomysły. Oto pan Verne dał szansę temu słowu na zaczerpnięcie świeżego oddechu, opisując podróż podwodną! Idę w jego ślady, przygotowując opowieść o podróży jeszcze bardziej niezwykłej, bo podróży w czasie! Czy widzisz pan, do czego zmierzam? Oto tworzy się literatura, która rozwijać będzie język, pomnażając możliwości słów, tworząc między nimi niespotykane dotąd związki i zestawienia. W ten sposób stawiać będzie opór Niestworzonemu! Wsparta nauką fantazja stanie się bronią ludzkości!

– Imponujące – przyznał Numann, zaczynając myśleć, że może Wells jest jednak nieco szalony. – Wróćmy jednak do naszej sprawy. Co teraz?

– Nie wiem – przyznał pisarz. – Sprawa hrabiny została zakończona. Jak panu mówiłem, większość tych, którzy ją znali, zapomni o niej całkowicie, dla pozostałych będzie ona mglistym wspomnieniem bądź postacią z powieści. Crowley musi zniknąć. Wybieram się do Francji, zabiorę go ze sobą. Pan wprawdzie musi sobie jakoś poradzić ze sprawą mordu, ale wolałbym, żeby Crowleya pan nie zamykał.

– Poradzę sobie – odparł Numann, myśląc o sierżancie Cobbsie. Część inwestycji w zbrodnie doskonałe zwróci się, gdy tuzy półświatka podrzucą im jakieś zmasakrowane zwłoki. – A co z panną Montmorency?

– To kłopot – przyznał, ściszając głos Wells. – Muszę panu przyznać, że żyje wśród nas wiele zatrważająco emanacji, z częścią z nich nawet współpracujemy. Rzecz w tym, że muszą wyrazić wolę współpracy. W innym przypadku... – przerwał.

Emanacja czy nie, Numann wiedział, że nie pozwoli zabić tej dziewczyny, jeśli to właśnie miały oznaczać słowa Wellsa.

– Jeśli coś jej się stanie... – Tym razem on nie dokończył.

Wells wytrzymał jego spojrzenie.

– Czy jest pan w stanie zagwarantować nam, że panna Montmorency nie podejmie na nowo próby pisania? – zapytał.

– Proszę mówić głośno – odezwała się dziewczyna. – Jestem tu, słucham.

Numann zerknął na nią i zmartwiał. Crowley wciąż obejmował ją, jednak w ręce, którą opierał o ramię dziewczyny, trzymał tak, by nie mogła zauważyć tego, nie przekrzywiając nienaturalnie głowy, niewielki nóż, wystarczający, by jednym ruchem poderżnąć jej gardło. Już się nie uśmiechał.

– Wells! – warknął inspektor. – Ostrzegam pana! Potraktowałbym to jak najzwyczajniejsze morderstwo!

– Niechże mnie pan zrozumie, inspektorze! – pisarz nie wydawał się przejęty groźbą. – Sam jestem zafascynowany możliwościami panny Montmorency i chciałbym móc zachować ją przy życiu, by obserwować jej rozwój.

– Cholernie pan łaskawy!

– Ratuję świat, inspektorze. Potrzebuję kogoś, kto zagwarantowałby mi, że panna Montmorency nie stanowi dla niego zagrożenia.

– Ja to panu zagwarantuję, Wells!

– Jak?

– Będę nad nią czuwał! Jeśli będzie trzeba, ożenię się z nią, do diabła!

– Och, jakże jestem wzruszona! – mruknęła z przekąsem. Kiedy jednak rozzłoszczony, ale i trochę zawstydzony Numann spojrzał na nią, zaczerwieniła się lekko. Rumieńce zdecydowanie dodały jej urody.

Wells przyglądał się policjantowi przez chwilę. Wreszcie odetchnął głęboko i powiedział:

– W porządku. Mnie to na rękę. Jednak skoro już zupełnie przystaje pan do naszej drużyny, będę musiał uświadomić panu kilka rzeczy. Przede wszystkim Pułkownik, oczywiście, należy do nas. Czuwa nad Scotland Yardem, któremu przydarzyło się już kilka emanacji... Choćby inspektor Abberline.

– Abberline? – zawołał zdumiony Numann. – W to nie uwierzę! Znałem tego człowieka!

– Czyżby? Prawda, jesteście tam wszyscy kopalniami cytatów z niego. Może podrzuci mi pan jakiś? Bardzo proszę! Cokolwiek!

– „Konieczny jest pewien zasób zdrowego rozsądku i dokonanie wyboru, jeśli chce się uzyskać realistyczny efekt” – powtórzył słowa, które przyszły mu do głowy zaledwie dzień wcześniej, podczas rozmowy z Pułkownikiem.

– Znakomicie! Crowley, mój drogi, czy mógłbyś na moment porzucić osobę przyszłej narzeczonej inspektora i podać mi tę książkę w zielonej oprawie, stojącą na drugiej półce od góry, mniej więcej pośrodku? Tak, tę. Dziękuję.

Wells otworzył książkę, zerknął do spisu treści, przerzucił kilkanaście stron i podał ją Numannowi.

– Proszę, niech pan czyta.

– „Konieczny jest pewien zasób zdrowego rozsądku i dokonanie wyboru, jeśli chce się uzyskać realistyczny efekt – zauważył Holmes. – A tego właśnie brakuje raportom policyjnym, w których jest więcej urzędniczych komunałów niż szczegółów ukazujących bystremu obserwatorowi sedno sprawy.” – przeczytał. – Mój Boże, co to jest?

– Zbór opowiadań o Sherlocku Holmesie – odparł Wells. – Pański Abberline cały czas „mówił Holmesem”.

– Ale to niemożliwe! Ja czytałem te opowiadania! Nie mógłbym nie zauważyć!

– A jednak cytat jest identyczny, prawda? Umysł ludzki jest dziwny i skomplikowany, czasem nie zauważa oczywistych rzeczy, jeśli nie są mu na rękę. Zapewniam pana, że Niestworzone chętnie korzysta z tej naszej słabości. Nieszczęsny Abberline najpierw popadł w nałóg, a w końcu zabił się, gdy dowiedział się, kim jest.

– Ale nikt jeszcze, o ile mi wiadomo, nie napisał książki o nim! – zawołał Numann.

– Możliwe, że jeszcze nie – odparł Wells, wzruszając ramionami. – Niestworzone, podobnie jak Bóg i jego Słowa, istnieją ponad czasem. Znane są przypadki pojawiania się emanacji teoretycznie przed tym, jak ktoś o nich napisał. Czy zna pan powieść „Quo Vadis” Sienkiewicza?

– Czytałem ją!

– A zatem proszę sobie wyobrazić, że istnieją pewne przesłanki, by sądzić, iż po tym, jak ów Polak napisał o przygodach Winicjusza i Ligii, postaci takie istotnie pojawiły się w starożytnym Rzymie. Zauważył pan, że użyłem słowa „po”? Jeden z naszych badaczy zarzeka się, że w dokumentach odkrytych przed powstaniem tej powieści nie ma śladu istnienia takich postaci. A po ukazaniu się powieści badacze zaczęli znajdywać ślady istnienia powieściowych bohaterów w odnajdywanych dokumentach rzymskich. Czas jest czymś dziwnym i nieprostym, inspektorze. Możliwe, że nieszczęsnego Abberline’a dopiero ktoś wymyśliX.

 

 

6. Pośród cieni

 

Blisko miesiąc później inspektor Jakub Numann wraz z narzeczoną, panną Kornelią Montmorency, stali pod domem, w którym pośród całej rzeszy mniej lub bardziej dziwnych person mieszkała także Jenny Wren, modniarka lalek, najbliższa przyjaciółka Numanna.

– Koniecznie musisz ją poznać, kochanie – przekonywał niechętną do opuszczania mieszkania Kornelię. – Ona w pewien sposób przepowiedziała nasz związek. Odkryła mi moje uczucie do ciebie, nim sam zdałem sobie z niego sprawę.

– Ach, prawda, wszak kochasz mnie, do diabła! – Uśmiechnęła się przekornie Kornelia, która okazała się być osobą energiczną i pełną życia. Bardzo szybko wywróciła świat Numanna do góry nogami, zmuszając inspektora nie tylko do zmiany mieszkania, ale i większości przyzwyczajeń.

Roześmiał się w odpowiedzi i zaprowadził ją do mieszkania modniarki lalek.

Dzięki temu po raz pierwszy w życiu miał okazję zobaczyć, jak Jenny Wren zabrakło słów ze zdumienia. Także Kornelia zesztywniała na moment na widok modniarki lalek i posłała narzeczonemu spłoszone spojrzenie.

– Och, och, spodziewałam się tego, mój drogi! – Wdowa pierwsza odzyskała zwyczajną pewność siebie. – Czyż nie mówiłam, że zakochałeś się w tej pięknej dziewczynie? O, znam ja ciebie!

Niedługo później gwarzyły już jak najlepsze przyjaciółki. Przypadły sobie do serca do tego stopnia, że Numann zaczął odnosić wrażenie, iż jego obecność nieco im zawadza. Pożegnał się zatem pospiesznie i zapewniając, że powróci odebrać narzeczoną za około dwie godziny, pospieszył do „Truposza” na to, co zwykle.

Usiadł przy jednym z wielu wolnych stolików, podsunął bliżej świeczkę i otworzył książkę, którą Wells dał mu na pożegnanie. Czytał już wcześniej powieści Dickensa, dla tej jednej jednak, z jakichś przyczyn, zabrakło mu czasu. Teraz miał to nadrobić.

– To dobrze, że lubi pan czytać – mówił mu Wells przy rozstaniu. – Bo będzie pan musiał czytać dużo, więcej nawet niż dotychczas. Na początek niech pan spróbuje tego, odsłoni przed panem kawałek zasłoniętego fragmentu pańskiego życia. Potem nauczy się pan rozpoznawać emanacje, a sporo ich „korzysta” chętnie z Dickensa, stwarzał nadzwyczaj realistyczne i barwne postaci. To czasem straszne, że wielu z nich jest zwyczajnymi, dobrymi ludźmi... No, ale o tym pan wie najlepiej. Powodzenia, inspektorze!

Westchnął nad własnym losem i nad losem kobiety, która niespodziewanie pojawiła się w jego życiu. Przywołał w myślach nazwę „Pani Numann”, obejrzał ją sobie dokładnie i uśmiechnął się.

Być może Kornelię wymyśliła jakaś Kanadyjka, dla niego jednak była bardziej ludzka od polityków czy odkrywców, o których czytał w gazetach. Na dobrą sprawę była dlań bardziej rzeczywista od takiego, na przykład, SigersonaXI, którego relacje z podróży tak lubił.

Uśmiechając się do własnych myśli rozpoczął lekturę „Naszego wspólnego przyjaciela”, by lepiej poznać zdumiewający, otaczający go światXII.

 

 

________________________

 

I Artur Conan Doyle, Sprawa tożsamości, tłum. Kazimierz Kwaśniewski.

II Jw.

III Jw.

IV Jw.

V Nic dziwnego w takich skojarzeniach. Jednym z kandydatów na Kubę Rozpruwacza był niejaki George Chapman, pielęgniarz z zawodu. Nie był w żadnym stopniu spokrewniony z jedną z ofiar Kuby – Annie Chapman, tym bardziej że nazywał się naprawdę Seweryn Kłosowski. Ostatecznie powieszono go za otrucie żony.

VI Lucy Maud Montgomery, Ania z Zielonego Wzgórza, tłum. R. Bernsteinowa.

VII Biblia Tysiąclecia, Ewangelia Św. Jana, wyd. trzecie.

VIII Szczypięże, gulbotnica i brzdęgle pojawiają się w powieści Rogera Żelaznego Stwory światła i ciemności – wyd. polskie w tłum. Anny Kraśko.

IX Lewis Carroll, Jabberwocky, tłum. Maciej Słomczyński.

X I poniekąd wymyślił. Inspektor Frederick Abberline (1843-1929) to postać autentyczna, posiadająca własną biografię pełną, jak wszystkie, porażek i triumfów. W opowiadaniu oparłem się jednak na zmyślonej w znacznej części biografii inspektora, którą odnaleźć można w komiksie Alana Moore’a From Hell oraz filmie na jego podstawie.

XI Poniekąd słusznie. Sigerson to postać podwójnie zmyślona. Wymyślił to nazwisko wymyślony przez Conan Doyle’a Sherlock Holmes, który przez lat kilka ukrywał się pod nim przed ludźmi pułkownika Morgana. Co do księgarni przy Church Street, w której Numann kupuje książkę zawierającą relacje z podróży Sigersona, pochodzi ona także z opowiadania Conan Doyle’a Pusty dom. Zresztą prowadzącym ją staruszkiem też mógłby być Sherlock Holmes, w każdym razie za taką postać detektyw się podaje, robiąc w tymże opowiadaniu psikus Watsonowi.

XII Jeśli ktoś jeszcze tej powieści nie czytał, a polubił Jenny Wren, niech sięgnie po Naszego wspólnego przyjaciela choćby z jej powodu. Spotka tam znacznie młodszą i znacznie lepiej opisaną modniarkę lalek.

 

 


< 19 >