Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 09>|>

Recenzje (4)

 

 


Gdzie są niegdysiejsze śniegi?

 

okladka

Każdy zaklina się, że chce ocalić świat,

a potem tylko pomaga wyplatać koszyczki.

 

No i stało się. Sen czarny w kropki bordo wziął się i spełnił – po tomie pierwszym trylogii „Frankenstein” Deana Koontza nastąpił tom drugi. Tym razem w roli czarnego luda, pomagiera tudzież tradycyjnego Igora, jakiego mistrz zgrozy raczył sobie dobrać, wystąpił Ed Gorman. Duet ów powołał do życia dzieło w założeniu przerażające, które kiedyś, gdy już dorośnie, chciałoby zostać horrorem, mianowicie „Miasto nocy”. Chała, panie, chała na wysokościach...

Ciąg dalszy historii o walce Frankensteina vel Deukaliona z Victorem Frankensteinem vel Victorem Heliosem prezentuje się mizernie. Wszystko, co najgorsze w poprzednim tomie, znalazło się również i w tym, a to, co jeszcze ratowało „Syna marnotrawnego” przed błyskawiczną zamianą w konfetti, w „Mieście nocy” poszło w diabły. Z jakiegoś powodu, który chyba mi umknął, bohaterowie dochodzą do wniosku, że zostały im mniej więcej dwadzieścia cztery godziny życia. Potem zginą, a władzę nad Nowym Orleanem i w konsekwencji nad całym światem przejmie Victor Helios i jego Nowa Rasa. Cóż zatem robią dzielni Carson i Michael? Nieustannie siląc się na dowcip, krążą po mieście i spełniają dobre uczynki, a przy okazji spotykają się z najważniejszymi szychami tutejszego półświatka, zdobywają mnóstwo broni zdolnej powalić nie tylko nosorożca, ale i pewnie Empire State Building, walczą z parą płatnych zabójców i ogólnie nie mają czasu na chwilę refleksji. W ich dialogach w kółko przewija się wątek pt. „jakim cudem Carson jeszcze nie zastrzeliła Michaela”, co jest tak denerwujące i nudne, że rychło zaczęłam odpowiadać pytaniem na pytanie: no właśnie, jakim? Sztuczność kwestii i czynów obojga bohaterów uderza po oczach. Ich działaniom brakuje motywacji, jakby fakt, że mieszkają i pracują właśnie w Nowym Orleanie wystarczył jako uzasadnienie ich działań. Zamiast ratować nieświadomych nadchodzącej zagłady najbliższych, zdobywają – bez większego trudu zresztą, w co oczywiście wszyscy są gotowi uwierzyć natychmiast – setki tysięcy dolarów, jeśli nie miliony, za które kupują mały arsenał u nielegalnego handlarza bronią, po czym ruszają okrężną drogą do siedziby złoczyńcy, choć nie mają najmniejszych szans na powodzenie. Zapewne autorzy chcieli utwierdzić czytelników w przekonaniu, że w każdym amerykańskim gliniarzu drzemie superbohater co najmniej na miarę Johna McClane’a. Dzielne trio zamyka Deukalion, który w zasadzie poprzestaje na ustawicznym bieganiu po mieście i skręcaniu karków złoczyńcom mniejszego lub większego autoramentu, przy okazji kogoś ratując. I tak przez całą książkę. Detektywi jeżdżą, chodzą, rozmawiają, Deukalion biega, a od czasu do czasu, lecz niezbyt często, dochodzi do małej strzelaniny. A napięcie, panie, spać nie daje.

Właśnie brak jakiegokolwiek napięcia najbardziej zniechęca. Nie ma tu już niespodzianek, z jakimi mieliśmy do czynienia w tomie pierwszym. Wiadomo, kim jest Deukalion i Helios, wiadomo, że Nowa Rasa chce wyprzeć Starą, wiadomo, że nadciąga zagłada ludzkości i tylko dwoje detektywów i dwustuletnie monstrum może ją powstrzymać. Przemycany w narracji i kwestiach Michaela złośliwy humor gdzieś przepadł. Zabrakło też dynamiki, wydarzenia nie biegną, lecz snują się powolutku, jakby autorzy zamierzali opisać każdą minutę z dwudziestu czterech godzin, jakie pozostały bohaterom. Nie zmieniła się również konstrukcja tekstu – wciąż mamy do czynienia ze scenariuszem filmowym, w którym poszczególne części są nie rozdziałami, lecz ujęciami. Rzut oka na Carson i Michaela, rzut oka na Heliosa, rzut oka na Erikę, rzut oka na Deukaliona i powracamy do Carson i Michaela, a teraz znów Helios... I tak dalej, i tak dalej.

Jako takie zainteresowanie obudziła we mnie jedynie postać Eriki numer pięć, kolejnej wersji żony Victora, która zamierza być wersją ostateczną i nie powtarzać błędów swych poprzedniczek. Z pewną dozą naiwności poznaje zasady rządzące światem Nowej Rasy i odkrywa, że ich egzystencja nie ma sensu, książki oznaczają świadomość i śmierć, liczy się zaś jedynie produkcja, utylitaryzm, racjonalizm i perfekcjonizm. A tam, gdzie nie ma miejsca na błędy, natychmiast się jakieś pojawiają. Dzieła Victora Frankensteina zaczynają się psuć i wymykać spod kontroli, ulegać samozagładzie a on sam jest tym równie zaskoczony, co zaintrygowany. Autorzy nie mogli się oprzeć pokusie wprowadzenia z tej okazji pseudofilozoficznych rozważań o duszy w maszynie, samotności, niewoli, o znanym i ogranym do granic wytrzymałości wątku ghost in the shell. Helios, któremu tym razem poświęcono sporo uwagi, nie zamierza być Bogiem Ojcem, lecz twórcą, panem i właścicielem. Odmawia swym dziełom prawa do życia, dając im jedynie misję, obowiązki i przywileje. Tej postaci brakuje jednak pasji, jaka cechowała literacki pierwowzór, i człowieczeństwa, związanych z nim wątpliwości i rozterek, po których została ziejąca pustką dziura w osobowości. Victor Frankenstein w wersji Koontza i Gormana rozczarowuje chyba najboleśniej. Jakby obaj pisarze zapomnieli, że główny złoczyńca jest złoczyńcą z krwi i kości tylko wtedy, kiedy ma nie tylko sadystyczne skłonności, genialny umysł i pieniądze, ale przede wszystkim charakter i motyw – choćby i przysłowiowy żal do garbatego, że ma dzieci proste.

„Miasto nocy” to w założeniu kolejna część wariacji na temat klasyki literatury grozy. Dla mnie jest owej klasyki wypaczeniem. Czas spędzony na lekturze uważam za bezpowrotnie stracony. Mogę się tylko cieszyć, że „Frankenstein” został podzielony na trzy tomy, bo w całości na pewno bym tego nie zniosła.

 

Marta Kisiel

 

Dean Koontz, Ed Gorman

Frankenstein. Miasto nocy

Tłum: Anna Maria Nowak

Prószyński i S-ka, 2007

Stron: 256

Cena: 29,90

 


O ludzkiej wierze

 

okladka

Pewnego pięknego dnia poszłam z koleżanką do księgarni. Byłyśmy w humorze szyderczym, szukałyśmy czegoś, z czego można byłoby się pośmiać. Zaczęłyśmy wyciągać z półek książki, które w ciągu ostatnich kilku lat stały się niesłychanie popularne za sprawą tej jednej, którą wszyscy czytali, nawet jeśli się do tego nie przyznają. Tej, w którym piękna (one zawsze są piękne) kobieta po serii przedziwnych zbiegów okoliczności dowiaduje się, że jest potomkinią Marii Magdaleny i Jezusa. W odkryciu tej przedziwnej prawdy pomaga jej przystojny i inteligentny (oni zawsze są przystojni i inteligentni) mężczyzna, który okazuje się mężczyzną jej życia. A potem żyją długo i szczęśliwie.

Powieści osnutych wokół Jawnogrzesznicy i Mesjasza znalazłyśmy ponad dziesięć. Bo temat okazał się poczytny i chwytliwy. Pokiwałyśmy głowami, wiodąc przerywaną szyderstwami rozmowę na temat tematu, który okazał się złotą żyłą dla mniej lub bardziej sprawnych pisarzy, po czym grzecznie powkładałyśmy książki na półki i poszłyśmy na piwo.

Kilka miesięcy potem do moich rąk trafiła powieść Kathleen McGowan „Oczekiwana”. Początkowo uznałam, że jest to kolejny z klonów tej pierwszej, o której wspomniałam na wstępie. Jednak w miarę jak czytałam, sceptyczny nastrój ulatniał się ze mnie. A największe zdumienie przeżyłam, kiedy przeczytałam posłowie i dowiedziałam się z niego, że trzymam w ręku nie kopię, lecz oryginał. Autorka rozpoczęła pisanie „Oczekiwanej” dwadzieścia lat temu, starannie zbierała materiały, nie spieszyła się. Wychodzi na to, że była pierwsza – aczkolwiek na rynku pojawiła się jako jedna z wielu.

Co odróżnia tę historię od wielu innych, jej podobnych? Wiara. Maureen doznaje wizji – i pomimo racjonalnego nastawienia wierzy w nią, nie próbuje jej wyjaśnić naukowo. Bierze ją z dobrodziejstwem inwentarza, w całości, tak, jak ją otrzymała. Wizja prowadzi ją do odkrycia, które czekało właśnie na nią. Dokonuje go dzięki krwi, która – choć mocno rozrzedzona – płynie w jej żyłach. Nie szuka uzasadnień – po prostu od pewnej chwili wie, że ma na tym świecie coś do zrobienia. Siłę daje jej wiara. A wiara jako taka nie podlega dyskusji.

Nie czytałam zbyt wielu dzieł tego rodzaju, bo nie wydają mi się przesadnie interesujące. Poza tym zawsze zwracam baczną uwagę na dobranie środków wyrazu do tematu. Niestety, mistyka krwi Chrystusowej nie współgra mi z posłusznymi policjantami, cynicznymi mordercami i żądnymi zysku indywiduami, którzy za nic mają kwestię wiary lub niewiary, ale za to dzięki wyjaśnieniu tajemnicy boskiego rodu chcą się nachapać, awansować albo zaspokoić swoje mniej lub bardziej chore ambicje. Owszem, spotkałam ich także w „Oczekiwanej”. Lecz bohaterka jest czysta. Może trochę oszołomiona, może trochę przytłoczona ciężarem zadania, jakie ma wypełnić, ale działa z poczuciem misji. Czuje zew krwi i podporządkowuje mu się bez szemrania. Bo do tego została wybrana. Bo tak ma być. Bo takie jest przeznaczenie. A przeznaczenie, podobnie jak wiara, nie jest przedmiotem oceny.

Jest jeszcze coś, co mi w książkach z nurtu „magdalenowego” przeszkadza. Ich autorzy chwytają się rozmaitych, nie do końca pięknych chwytów. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że działania Kościoła na przestrzeni wieków budzą kontrowersje. To, co budzi kontrowersje, budzi też zainteresowanie. Zatem instytucje kościelne przedstawiane są zazwyczaj jako zbiorowisko lodowatych, cynicznych karierowiczów, spazmatycznie uczepionych kurczącej się władzy nad ludzkimi duszami. Sprawiają wrażenie istot krańcowo różnych od ideału, który głosił założyciel ich Kościoła. Po miłości bliźniego i nadstawianiu drugiego policzka nie zostało w nich nawet śladu. To się czyta. Jeśli chcesz sprzedać więcej egzemplarzy – dokop Kościołowi. Będzie interesująco, obrazoburczo i z pieprzem, a konta wydawnictw i pisarzy się zapełnią. Uprzedzam pytanie – nie, nie jestem osobą wierzącą. Jednak w swojej filozofii życiowej staram się stosować zasadę równowagi. I ja wierzę, że nie ma ludzi – i instytucji – wyłącznie zakłamanych i złych. I dlatego z przyjemnością oraz wielkim zrozumieniem powitałam drogę ojca Petera. To jeszcze jeden człowiek, który działa w imię przysięgi i wiary. Czy słusznie? Nie mnie to oceniać.

I wreszcie sama Maria Magdalena. Najpierw młodziutka dziewczyna, potem matka, jeszcze potem stara kobieta. Także i ona działa z wiarą. Spisuje to, co przeżyła. Obawia się, że to, co za sprawą zarówno jej pierwszego, jak i drugiego małżonka zostało zapoczątkowane, może ulec zniekształceniu. Ufa, że uda jej się przekazać fakty. Że kiedyś przyjdzie Oczekiwana, dzięki której świat pozna prawdę. I zgodnie z tym, w co wierzy, Oczekiwana przybywa. Za dwa tysiące lat. A to, czy świat i Kościół są gotowi na prawdę, zależy już tylko od nich samych.

Człowiek pragnie być bestią racjonalną. Rozłożył na czynniki pierwsze jabłko z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego i wyodrębnił z niego kwasy owocowe. Podłubał palcem w Słońcu i opisał je piętrowymi wzorami. Zajrzał do wnętrza komórki jajowej i policzył w niej cząsteczki białka. A jednocześnie chciałby wierzyć, że po świecie chodzą boscy potomkowie – i wyśmieje każdego, kto go o to posądzi. „Oczekiwana” jest książką o wierze. Bo wiara – jeśli jeszcze jesteśmy do niej zdolni – potrafi dać nam ulgę. I to obojętnie, w co lub kogo wierzymy.

 

Hanna Fronczak

 

Kathleen McGowan

Oczekiwana

Tłum. Jan Kabat

Nowa Proza, 2007

Stron: 560

Cena: 34,90

 


Bawimy się dalej

 

okladka

Co myślę o serii „Pendragon”, pisałam już w recenzji dwóch pierwszych tomów: to sprawne rzemiosło. Dobrze napisane książki do przeczytania, bawienia się – i do dość szybkiego zapomnienia. Jeśli chodzi o tom trzeci, podtrzymuję moją wcześniejszą ocenę, z drobnym zastrzeżeniem, o którym za chwilę.

Przede wszystkim po „Wojnę, której miało nie być” powinni sięgnąć tylko ci, którzy czytali poprzednie tomy, bo bez znajomości wcześniejszych zdarzeń ciężko im będzie zrozumieć, o co z tą całą misją Bobby’ego chodzi, dlaczego tak, a nie inaczej przedstawiają się jego relacje z przyjaciółmi itp. Tych, dla których to miałoby być pierwsze zetknięcie ze światem Pendragona, odsyłam do tomu pierwszego.

Tak jak w poprzednich częściach, o przygodach Bobby’ego dowiadujemy się z dzienników, jakie przesyła swoim przyjaciołom. A przygody ma nie byle jakie, bo trafia na Pierwszą Ziemię – która jest niczym innym jak Drugą Ziemią (czyli nasza starą dobrą planetą), tylko o kilkadziesiąt lat wcześniejszą – kalendarz na Pierwszej Ziemi wskazuje, że mamy 1937 rok, a druga wojna światowa już wisi w powietrzu... I to dosłownie.

Podróże w czasie same w sobie są ciekawym tematem, ale autor potraktował je, co w pewnym stopniu jest dla tej serii charakterystyczne, po łebkach. Nie ma tu szoku kulturowego, nie ma dziwnych zachowań nieprzystających do epoki, są za to gangsterzy, piękne aktorki i samoloty. Tego „muśnięcia” tematu nie uważam w tym wypadku za dużą wadę – to są książki dla młodzieży, i to tej „młodszej młodzieży”.

Jeśli chodzi o wspomniane wcześniej zastrzeżenie do wcześniejszej oceny: w trzecim tomie mamy do czynienia z pytaniem: „co by było gdyby” – a Bobby, a za jego pośrednictwem i czytelnicy, pobiera gorzką lekcję – nie zawsze właściwym jest to, co się właściwym wydaje. Ba, czasem trzeba wybrać nie pomiędzy dobrem a złem, a pomiędzy mniejszym i większym złem.

Muszę przyznać, że zaskoczyło mnie takie zwiększenie ciężaru powieści. Chociaż w poprzednich tomach ginęli bohaterowie, jednak było to potraktowane – cóż, lekko. W „Wojnie...” jest inaczej, chociaż moralnym dylematom Bobby’ego daleko do rozważań np. Harry’ego Pottera. Jednak proszę nie spodziewać się głębokich rozważań moralnych. To nie jest tego typu książka. Śmierć i zniszczenie są tu potraktowane podobnie jak podróże w czasie – pobieżnie, chociaż w porównaniu z pierwszymi dwoma tomami to i tak poważne ujęcie tematu.

Wspomniałam już o „połebkowym” traktowaniu tematu podróży w czasie. W tym tomie autor opisuje trzy światy – które w rzeczywistości są jedną Ziemią, tylko w różnych czasach. Pomysł ciekawy, zwłaszcza że trzy Ziemie są ze sobą powiązane – to, co stanie się na „wcześniejszej”, wpływa na „późniejszą”. Zaintrygowały mnie zasady przestrzenno-czasowe, na jakich działają Pierwsza, Druga i Trzecia Ziemia, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w miarę upływu czasu na Pierwszej Ziemi, powinna ona stać się Drugą... Szczerze mówiąc, zaintrygowało mnie to tak, że dalej próbuję sobie to jakoś w głowie poukładać, a niestety na pomoc MacHale’a nie mam w tym aspekcie co liczyć. Autor aspekt paradoksów czasowych zupełnie pomija, wyjaśniając ustami bohatera, że rynny, którymi Wędrowcy podróżują, zawsze sprowadzają ich we właściwy czas. Z drugiej strony, zważywszy że książka adresowana jest do wczesnych nastolatków, możliwe, iż wyjaśnienia z zakresu fizyki zniechęciłyby czytelników, natomiast odpowiedź „bo tak” jest w pełni zadowalająca. Mnie ona nie zadowala, ale ja już od dawna nie mieszczę się w targecie tego typu książek. Jeśli ktoś się mieści, może sięgać bez obaw. W końcu zawsze po odłożeniu Pendragona można sięgnąć po jakieś dzieło z zakresu fizyki kwantowej.

 

Milena Wójtowicz

 

D.J. MacHale

Pendragon: Wojna, której miało nie być

Tłum. Lucyna Targosz

REBIS, 2007

Stron: 360

Cena: 33,90

 


Dobre maskowanie to podstawa sukcesu

 

okladkaokladka

Byliście kiedyś w tak zwanej „niezręcznej sytuacji”? Nie mieliście pojęcia, jak się zachować, co powiedzieć, żeby inni nie popatrzyli na Was jak na niewydarzone dziwadła? Albo, co gorsza, doskonale wiedzieliście, co macie ochotę powiedzieć lub zrobić, jednak mieliście zarazem pewność, że wówczas otoczenie uzna Was za pozbawione uczuć potwory? Niemiłe uczucie, prawda?

Dexter Morgan, pracownik laboratorium kryminalistycznego policji w Miami, czuje się tak dosłownie przez cały czas. Wszystkiego, co wie o ludzkich uczuciach i emocjach, które wypada okazywać, nauczył się drogą długoletniej obserwacji. Bo własnych uczuć nie posiada. Jest istotą idealnie amoralną. Miał jednak szczęście posiadać spostrzegawczego ojczyma, który wyposażył pozbawione sumienia przybrane dziecko w zestaw zasad postępowania – Kodeks. Jeśli się go trzymać, co Dexter robi skrupulatnie, bo wie, że od tego zależy jego przetrwanie w dziwnie wrażliwej społeczności, Kodeks sprawdza się równie dobrze, a kto wie, czy nie lepiej niż mityczne sumienie. Wieloletnia praktyka pozwoliła Dexterowi na opracowanie zestawu adekwatnych reakcji do większości najczęściej spotykanych sytuacji społecznych. Potrafi je odgrywać dostatecznie przekonująco. Jednak ten szeregowy pracownik laboratoryjny nie bez przyczyny specjalizuje się w badaniach śladów krwi znalezionych na miejscach zbrodni.

Krew to jego wielka pasja, także poza godzinami pracy. Bo Dexter, nie dość, że zmuszony do odgrywania całymi dniami upokarzającej i bezsensownej z jego perspektywy maskarady, walczy z czymś jeszcze. Z mroczną częścią swojego jestestwa, z potrzebą zabijania, uosabianą w jego umyśle przez Mrocznego Pasażera, który „przejmuje kierownicę”, gdy Dexter od czasu do czasu uzna, że Potrzeba staje się zbyt przemożna i w blasku księżyca rozpoczyna polowanie.

Łowy, rzecz jasna, także prowadzi według reguł otrzymanych od tatusia. I tu mamy całe piękno, a jednocześnie zwodniczą prostotę pomysłu Jeffa Lindsaya – Morgan zabija mianowicie tylko innych seryjnych zabójców, i to wyłącznie takich, w stosunku do których posiada niezbite dowody winy. Z racji wykształcenia i zawodu umie dokonać dzieła estetycznie, a post factum dokładnie posprzątać.

Jak wspomniałam, prostota pomysłu jest zwodnicza, bo czytelnik prędzej czy później przyłapuje się na podświadomym sympatyzowaniu z bohaterem, a nawet, o zgrozo, na kibicowaniu seryjnemu zabójcy. Trudno wszak o postać bardziej jednoznaczną moralnie, a jednocześnie zarówno w USA, jak i w Polsce, gdzie wskaźnik punitywności (przekonania, że najskuteczniej zwalcza się przestępczość, zwiększając surowość kar) społecznej jest bardzo wysoki, nietrudno zgadnąć, że Dexter i jego misja zyskają wielu popleczników. Nie pomaga fakt, że sam bohater, będący jednocześnie narratorem powieści, barwnie opisuje własną niecierpliwość w oczekiwaniu na mord i płynącą z jego dokonania rozkosz. Głęboki żal, kiedy z jakiejś przyczyny, na przykład z braku dostatecznych dowodów, musi wypuścić ofiarę i z drugiej strony – pokusę, by jednak tego nie robić i pofolgować pragnieniom. Mimo tej bezwstydnej perwersji (a może właśnie dzięki niej?) nadal pozostajemy po jego stronie, bo odczuwamy, że to, co robi, jest na jakimś pierwotnym poziomie prawe i sprawiedliwe.

Rozpisałam się o bohaterze, bo to on właśnie, jego relatywna moralnie (choć przecież jednoznacznie amoralna) konstrukcja jest największym walorem powieści Jeffa Lindsaya, które bez niego i stawianych przezeń etycznych problemów stałyby się niczym więcej jak kolejnymi poprawnymi kryminałami. W każdej odsłonie, zgodnie z prawidłami gatunku, osnową fabuły jest pościg za innym wyrafinowanym zabójcą – najczęściej w cichości ducha podziwianym przez Dextera za wykwintną technikę. Dodatkowo, jako wisienkę na torcie, otrzymujemy też stopniowe wyjaśnienie genezy Dextera – dlaczego i w jakich okolicznościach stał się tym, kim jest. W „Demonach Dobrego Dextera” przeszłość rzuca trudne wyzwanie jemu samemu, zaś w będącym ich kontynuacją „Dekalogu Dobrego Dextera” – jednemu z jego najbliższych współpracowników, który, jak się okazuje, też posiada w niej mroczną kartę.

Kończąc, chciałabym gorąco polecić serial „Dexter”, będący, przed czym uczciwie ostrzegam, niemal do końca wierną, choć nieco rozbudowaną, ekranizacją pierwszego tomu. Dzięki znakomitemu scenariuszowi oraz aktorstwu Michaela C. Halla, być może znanego niektórym z Was z „Sześciu stóp pod ziemią”, wersja filmowa bije literacką na głowę – co zdarza się bardzo rzadko.

Zachęcam do zapoznania się z jedną i drugą, jednak, ze wskazanego wyżej powodu, lepiej zacząć od książki. Co by nie mówić, zawarcie znajomości z Dexterem Morganem to doświadczenie wyjątkowe – jak on sam.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Jeff Lindsay

Demony Dobrego Dextera

Tłum. Jan Kraśko

Amber, 2005

Stron: 208

Cena: 19,80

 

Jaff Lindsay

Dekalog Dobrego Dextera

Tłum: Jan Kraśko

Amber, 2006

Stron: 216

Cena: 24,80

 


< 09 >