Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (4)

<|<strona 08>|>

Recenzje (4)

 

 


Stare, dobre i krwiste

 

okladka

Najpiękniejsze są wspomnienia z dzieciństwa.

„Trylogia Zimnego Ognia” C.S. Friedman jest jedną z książek, nad którymi moje dwunastoletnie ja drżało i płonęło, które czytało po kilka razy, rozkoszując się każdym wątkiem, każdym wydarzeniem, każdym słowem. I dziś, czytając „Koronę Cieni”, ostatnią część opowieści o krucjacie Geralda Tarranta (ach, ileż bezsennych nocy spędziłam, marząc o władaniu potęgą, która była jemu dostępna!) i Damiena Vryce’a przeciwko demonowi sadyzmu o dźwięcznym imieniu Calesta, stwierdzam, że książka, mimo iż miejscami naiwna, ma swój nieodparty urok.

Na pewno ogromnym atutem jest opisany w niej świat. Stworzony z rozmachem, niezwykły krajobraz Erny – planety, na której przed setkami lat wylądowali ludzie, zasiedlili ją i starali się oswoić, planety opanowanej przez fae, która w trylogii, będącej przecież w dużej mierze klasyczną fantasy, spełnia rolę „magii”, wkładającą potężną moc w ręce ludzi posiadających talent do jej wykorzystania. Fae w dużej mierze determinuje zachowanie zarówno głównych bohaterów, jak i pobocznych postaci, jest motywem dość mocno rozwiniętym i prowadzonym konsekwentnie. Bardzo ciekawie także zaprezentowana została idea ludzkich zdolności „ucieleśniania obaw”, kiedy za pomocą fae, reagującą na myśli i uczucia, ze strachu, gniewu czy innych silnych emocji rodzą się potwory bądź spełniają się lęki. Niemożliwym jest na przykład noszenie przy sobie odbezpieczonej broni palnej – sama obawa, iż broń może przypadkowo wypalić, doprowadzić może do wybuchu lub wystrzału. Intryguje także, powoli odkrywana w trakcie rozwoju fabuły, historia ludów zasiedlających Ernę (a ludzie nie są tu bynajmniej jedyną rasą, choć można zaryzykować stwierdzenie, że dominującą) czy też genezy demonów Iezu, do których zalicza się Calesta. Oglądając świat namalowany przez Friedman, ma się wrażenie, że patrzy się na świetnie skomponowany, harmonijny obraz o nasyconych barwach, gdzie każdy szczegół jest wycyzelowany, przemyślany i umieszczony na właściwym miejscu.

Dość ciekawym aspektem „Korony cieni” są także bohaterowie. Poza feerią różnorakich postaci drugo- i trzecioplanowych, z których niektóre są nieco bardziej papierowe i nieco bardziej drażniące niż inne, całkiem zgrabnie naszkicowanych mamy dwóch głównych bohaterów – Damiena Vryce’a oraz Geralda Tarranta, czyli świątobliwego kapłana oraz Łowcę, człowieka, który niegdyś zaprzedał duszę Złemu w zamian za dar nieśmiertelności. Jeśli oglądać ich z osobna, nie wypadają najlepiej, jeden jest zbyt praworządny (a przy okazji wykazuje denerwującą tendencję do chybionej autoironii), drugi z kolei jest zbyt zły i demoniczny, o czym autorka nie omieszka wspomnieć niemal na każdym „zakręcie”. Muszę przyznać, że choć natężenie mroku, jakie znaleźć można w tej postaci, w połączeniu z oszałamiającą urodą oraz potężną mocą wprawiało me dwunastoletnie serce w drżenie, a kolanom nadawało dziwnej miękkości, teraz owa reakcja nie ma już miejsca. Obie postaci są dosyć jednostronne i byłyby zapewne nudne, gdyby nie ich zestawienie. Połączeni tym samym celem są zmuszeni ze sobą podróżować, polegać na sobie, zawierzać jeden drugiemu życie – i to w pewien sposób „wymusza” na nich przyjaźń, pełną nieufności i kolczastą, ale umacniającą się wraz z postępem fabuły. Tę przyjaźń właśnie udało się Friedman świetnie odmalować. I za to ma naprawdę duży plus. Dzięki wspomnianemu wątkowi książka zyskuje kolorytu, wciąga i intryguje, a choć czasem przeciwstawianie sobie kapłana i demona wydaje się nieco zbyt nachalne, nie jest to dawka na tyle duża, by nie dała się przełknąć.

Sama fabuła nie zaskakuje. Mamy quest typowy dla fantasy, mamy liczne potyczki, mamy tego złego i mamy tych dobrych, którzy tego złego pragną zniszczyć (w czym zresztą on nie pozostaje im dłużny). W „Koronie cieni” mamy okazję obserwować sam finał akcji, miejsce, w którym rozpoczęte uprzednio wątki splatają się w całość, w którym Friedman wygrywa kilka finalnych akordów utworu. Niektóre wychodzą jej lepiej, inne gorzej, ale na pewno ciekawym jest rozwiązanie kwestii demonów Iezu. Reszta jest dość mocno przewidywalna, choć zdarzają się chwile, kiedy czytelnik na chwilę wstrzymuje oddech. Tych chwil jest, niestety, jedynie kilka, a wiele ze scen obliczonych na wywołanie gęsiej skórki zwyczajnie nuży (ilekroć bohaterowie wpadają w jakiegoś rodzaju tarapaty, zdaje się nieuniknionym fakt, że aby się z nich wydobyć, będą musieli przejść przez morze ognia/lawy/kwasu/trupów/etc., niepotrzebne skreślić).

Ogólnie rzecz ujmując, polecam tę książkę. A polecam ją nie tylko dlatego, że stanowi miłą, acz niezbyt wymagającą lekturę, nie dlatego też, że mamy okazję zetknąć się z naprawdę spójnym, dopracowanym światem. Polecam ją przede wszystkim dlatego, że jest to fantasy, fantasy nader często traktowana po macoszemu, zamknięta w szufladkach z napisem „Niemodne”, z których wyłamują się chyba tylko najwięksi klasycy gatunku. A szkoda. Bo czasem miło jest poczytać starą, dobrą, krwistą, ograną fantasy.

 

Karolina Majcher

 

C.S. Friedman

Korona cieni

Tłum. Zbigniew A. Królicki

MAG, 2006

Stron: 420

Cena: 35,00

 


O nurkowaniu na Głębi

 

okladka

Nie należy zbyt głęboko zanurzać się w głębiny – to nie jest miejsce dla człowieka. Na tego, który podejmie wyzwanie i wiedziony czy to ciekawością, czy chęcią zysku za bardzo osunie się pod powierzchnię, czyhają straszliwe krakeny, świetliste ryby głodne ludzkiego mięsa, gigantyczne prądy oraz ciśnienie, które może sprasować nurka na arkusz blachy. W Głębi przestrzeni wirtualnej można spotkać zabójcze wirusy, obwieszonych nieistniejącą, ale śmiercionośną bronią, napakowanych testosteronem pogromców wszystkiego, co się rusza, chętne panienki w cyfrowych bajzlach, jako też ogromnie kosztowne i równie niebezpieczne jabłuszka.

Leonid, nurek Głębi, bohater książki Siergieja Łukjanienki „Labirynt odbić”, doskonale zdaje sobie sprawę ze wszystkich tych zagrożeń. Wyznaje jednocześnie zasadę „nie ma ryzyka – nie ma zabawy” i w przestrzeni wirtualnych nieprawdopodobieństw spędza o wiele więcej czasu niż w realu. Całkiem nieźle na tym zarabia – pozyskanie wyżej wzmiankowanego cennego jabłuszka przynosi mu okrągłą sumkę zielonych oraz poważanie w środowisku. Obdarzony przez matkę naturę niewyjaśnioną zdolnością wielce ułatwiającą mu egzystencję w nieprawdziwej przestrzeni, czuje się w niej swobodniej niż w rzeczywistym świecie.

Znajomych w realu nie ma, mieszkanie pokrywa mu kurz, lodówka świeci pustkami – ot, „normalny” żywot maniaka komputerowego, urzeczonego życiem w sieci. Skąd my to znamy? Nikomu nie muszę tego mówić... Każdy ma kilku znajomych, którym zdarzy się spóźnić na spotkanie albo wręcz na nie nie przybyć, bo stracił rachubę czasu, miał wyjątkowo upierdliwego potwora do zatłuczenia albo po prostu świat poza netem w porównaniu do sieciowego wydał mu się zbyt mało atrakcyjny. Lonia też ulega magnetycznej magii Głębi. Do czasu.

Do czasu, kiedy zostaje wynajęty do prostego wydawałoby się zadania – wyprowadzenia z pewnej gry gracza, który się w niej zagubił. I tu zaczynają się schody. Nie, nie chodzi mi o owego gracza, który zresztą wcale nie jest graczem. Chodzi mi o samego Leonida.

Nasz nurek Głębi zaczyna myśleć. Zaczyna porównywać. Co? Ano, real z wirtualem i wirtual z realem, ich wady, zalety, intensywność osiągalnych w nich przeżyć, odpowiedzialność zwykłą i komputerową, nagrody cyfrowe i namacalne. Dokonuje wysiłku umysłowego, którego nie chce i nie opłaca się zrobić żadnemu zapatrzonemu w sieciową doskonałość nerdowi. Żaden z nich nigdy się nie przyzna, że net to droga ucieczki. Bo tam poziomy pokonuje się łatwo, piersiaste księżniczki ulegają bez wahania, a potwory malowniczo rozbryzgują się po ścianach, skoro tylko naciśniesz spust. W realnym życiu, niestety, tak dobrze nie ma, aby coś zdobyć, trzeba się napracować.

Podobała mi się ta książka. Nie, nie dla malowniczości opisów, efektownych przygód bohaterów czy celności dialogów. Podobała mi się, bo mówi o czymś niewygodnym, jak wstydliwa choroba, na którą się zapadło, ale lekarstwa nie będzie się szukać, bo to karygodny obciach i przyznanie się do wielkiej słabości – że idziemy do wirtualu, by zostać w nim rycerzami, ponieważ na Ziemi na to nas nie stać.

Jeśli więc spędzasz w necie po kilka godzin dziennie – przeczytaj „Labirynt odbić”, może da ci do myślenia. A jeśli nie? Też przeczytaj. Niczego nie stracisz, a możesz coś zyskać.

 

Hanna Fronczak

 

Siergiej Łukjanienko

Labirynt odbić

Tłum. Ewa Skórska

MAG, 2009

Stron: 412

Cena: 29,99

 


I jeszcze jeden, i jeszcze raz...

 

okladka okladka

Zwycięskiego konia ponoć się nie zmienia. Z podobnego założenia wyszła chyba Trudi Canavan, zasiadając do pisania „Uczennicy maga”. Cóż, co prawda przysłowia są mądrością narodów, lecz w tym przypadku należało zmienić konia z rzędem, jeźdźcem i workiem obroku na dodatek.

„Uczennica maga”, kolejne opasłe tomiszcze, które wyszło spod pióra pani Canavan, miało być prequelem „Trylogii Czarnego Maga”. Jak to w życiu bywa, teoria i praktyka nie zawsze chodzą w parze – z prequela wyszło streszczenie, zbyt długie i równie (a może nawet jeszcze bardziej) przewidywalne co oryginał. Tytułowe dziewczę, młode, lecz niezbyt urodziwe, za to z wielką skłonnością do kontemplacji, z uporem stawia czoła starszawym tradycjom, zmurszałym konwenansom i wielu innym przesądom, jakim hołduje skamieniałe społeczeństwo, by móc żyć wbrew przypisanemu jej płci i stanowi przeznaczeniu żony, matki i kochanki, aż pewnego dnia staje twarzą w twarz ze znienawidzonym magiem i niespodziewanie odkrywa, że posiada potężny magiczny dar... Nieco zaskoczona trafia pod skrzydła maga i ku niezadowoleniu innego ucznia, młodzieńca ze szlachetnego rodu, rozpoczyna żmudne szkolenie, nie przeczuwając nawet, że już wkrótce przyjdzie jej się znaleźć w samym środku wielkiej polityki i jeszcze większej wojny.

Brzmi znajomo? Wystarczy zamienić Soneę na Tessię, Mistrza Rothena na Mistrza Dakona i voila! – powtórka z rozrywki, trylogia w jednym tomie.

„Uczennica maga” opowiada o czasach Mistrzów i Uczniów, czarnej magii i powstaniu Gildii w postaci znanej już czytelnikom z „Trylogii Czarnego Maga”. Bohaterowie są do bólu przewidywalni, schematyczni i pozbawieni wyrazistych rysów, zaś opisane wydarzenia trudno zaliczyć do porywających. Autorka skupiła się przede wszystkim na opisywaniu politycznych rozgrywek, rozmów i negocjacji, a także kolejnych ruchów wojsk Kyralii i Sachaki, potyczek i niezbyt porywających bitew magów, dodając do tego nieco odgrzewane rozważania o drugorzędnej roli kobiet, niedoli biedoty czy ciężkim losie mężczyzn kochających inaczej. Zabrakło jednego – napięcia. Fabuła po prostu toczy się przed siebie, bez zakrętów czy choćby najmniejszych pagórków, które by wyznaczały jakąkolwiek kulminację albo punkt zwrotny. Pojechali, zwyciężyli, wrócili, a po drodze wpadli na pomysł założenia Gildii. Ot, cała historia. Jedynym urozmaiceniem jest wpleciony w historię Tessii wątek Sterii, przekornej, inteligentnej i bardzo obrotnej córki sachakańskiego kupca. Wątek, dodajmy, najciekawszy, najżywszy – i potraktowany po macoszemu. Aż szkoda. Równie mocno żałuję, że autorka nie postanowiła rozwinąć o wiele ciekawszej, jak sądzę, historii ostatniego czarnego maga i związanych z nim tragicznych wydarzeń, wspomnianych zaledwie w „Wielkim Mistrzu”. Byłby to z pewnością temat o wiele bardziej pasjonujący niż dzieje kolejnego dziewczęcia z magicznym potencjałem.

Do tego samego schematu Canavan wróciła także w „Kapłance w bieli”, otwierającej kolejną trylogię, „Erę Pięciorga”. Jej kolejna bohaterka, Auraya, również pochodzi z nizin społecznych i posiada wielki magiczny dar, lecz sprawia wrażenie bardziej wyrazistej niż Sonea czy Tessia... a przynajmniej rzadziej snuje rozważania wewnętrzne. Po dziesięciu latach posługi kapłańskiej zostaje jedną z pięciorga Białych, najpotężniejszych sług bogów – bogów, którzy swego czasu musieli stoczyć krwawy bój z innymi bogami i czarodziejami. Z Wielu zostało Pięcioro. Zgodnie z ich wolą, Auraya próbuje zjednoczyć Ithanię Północną, zawierając kolejne przymierza z pomniejszymi ludami. Jest to tym ważniejsze, że krainę nękają okrutni czarownicy, zaprzeczający istnieniu Pięciorga. Wielkimi krokami zbliża się – jakżeby inaczej – wojna dobra ze złem, bieli z czernią. W tym przypadku ten stary jak świat, nad wyraz czytelny i jeszcze bardziej ograny podział kolorystyczny należy rozumieć dosłownie.

„Kapłankę w bieli” trudno nazwać książką pasjonującą czy wciągającą od pierwszej strony. Wręcz przeciwnie – musiałam się zaprzeć, by przebrnąć przez pierwsze, niezbyt pasjonujące rozdziały. Niestety, Trudi Canavan ponownie nie oparła się mnożeniu bytów w postaci najrozmaitszych ras, nadając im dziwaczne nazwy, które nic nie mówią czytelnikowi, utrudniając mu wyobrażenie sobie tego, co miała na myśli autorka. Uległa również pokusie i w znacznej mierze zapełniła książkę opisami rozmaitych spotkań i narad, a także mniejszych i większych starć magów i obu wojsk. Bohaterowie, z nielicznymi wyjątkami, nadal nie przekonują. Są niewiarygodni, płascy, dwuwymiarowi, niezłomnie dobrzy lub niezłomnie źli. Podobnie jak w „Uczennicy maga” znacznie ciekawiej od wątku głównego wypadają dwa spośród wątków pobocznych: opętanego wspomnieniami tkacza snów oraz tajemniczej wiedźmy. Chociażby dla nich warto dotrwać do końca książki, który daje pewną nadzieję na ciekawe rozwinięcie w następnych tomach.

Trudi Canavan jest autorką wyjątkowo przywiązaną do pewnych schematów. Niektórzy czytelnicy zapewne policzą jej to in plus, inni jednak in minus. Zaliczam się do tej drugiej grupy. Nie, nie mam nic przeciwko wykorzystywaniu schematów – nie rozumiem jednak idei powielania ciągle kilku tych samych, pisania każdej książki na jedno kopyto. Po cichu liczę, że Trudi Canavan znudziło się już opowiadanie w kółko tej samej historii. Z wielką nadzieją, ale też wielkim niepokojem czekam na dalsze tomy „Ery Pięciorga”, łudząc się, że tym razem nie spotka mnie bolesny zawód, tak jak podczas lektury „Uczennicy maga”.

Bo kto powiedział, że zwycięskiego konia nie da się zajeździć na śmierć?

 

Marta Kisiel

 

Trudi Canavan

Uczennica maga

Tłum. Agnieszka Fulińska

Galeria Książki, 2009

Stron: 830

Cena: 43,90

 

Trudi Canavan

Kapłanka w bieli. Era Pięciorga, t. I

Tłum. Piotr W. Cholewa

Galeria Książki, 2009

Stron: 700

Cena: 44,90

 


Cygan/ka prawdę ci powie

 

okladka

Stephena Kinga nie trzeba nikomu przedstawiać. Wiadomo, że dobrym pisarzem jest, że wydaje nowe powieści z szybkością serii karabinu maszynowego i prawie wszystkie od razu otrzymują status bestsellera. Ma wspaniałą rodzinę, kilka rezydencji i jest najprawdopodobniej najbogatszym pisarzem świata. Inaczej jest z niejakim Richardem Bachmanem. Nie da się ukryć, że chłop miał w życiu pecha. Śmierć córki, guz mózgu, a później jakaś tajemnicza choroba, która go wykańcza, a do tego mało imponujący dorobek literacki. Zrobiłoby nam się pewnie żal biedaka, gdyby nie fakt, że to wszystko fikcja.

Stephen King powołał do życia Bachmana w latach siedemdziesiątych. Korzystał z jego tożsamości, próbując za jego pomocą swoich pisarskich umiejętności. Pomimo iż ostatecznie uśmiercił swoje alter ego w 1985 roku, publikuje pod tym nazwiskiem do dziś. Jedną z tych publikacji (która powstała jeszcze przed „śmiercią” autora), jest „Chudszy”.

Bohatera rzeczonej powieści spotykamy przed gmachem sądu w niewielkim miasteczku i od razu możemy się domyśleć, jakim jest człowiekiem i jakiej społeczności przedstawicielem. Biały, zamożny prawnik w średnim wieku, z ładnym domkiem na przedmieściach, kochającą rodziną i... ogromną nadwagą. Wszystko w jego życiu jest uporządkowane i toczy się po wyznaczonych przez rutynę koleinach, aż pewnego dnia pojawia się pech. Pech jest upostaciowiony i wygląda jak cygański tabor. Po raz pierwszy staje na drodze (dosłownie) bohatera jako stara Cyganka, którą znany nam pechowiec potrąca. Następnie ten sam pech pojawia się pod postacią ojca kobiety, rzucającego klątwy z lekkością puszczania baniek mydlanych. Jedna z nich pada na Billy’ego Hallecka (zaczyna gubić dziennie jeden kilogram ze swojej imponującej tuszy). W tym momencie zadowolony dotąd z życia prawnik zaczyna swój opętańczy wyścig z czasem.

King dał się poznać swoim czytelnikom jako autor wielowątkowych powieści, zawiłych zdarzeń i mnogości występujących postaci. Jego bohaterowie natomiast kreśleni byli na modłę autobiograficzną (stąd cyklicznie pojawiający się pisarze zamieszkujący stan Maine). Przede wszystkim jednak kojarzony jest z powieścią grozy („Chudszy” został wydany w 1984 roku, do tej pory King swoim nazwiskiem promował wyłącznie horrory). Bachman w tym przypadku stanowi odskocznię, eksperyment bezkarnie pozwalający na realizowanie się w twórczości, która samemu twórcy mogłaby nie przynieść splendoru. „Chudszy” to klasyczny thriller między innymi dlatego, że mimo przytłaczającego nastroju grozy i niewyjaśnionych zjawisk czyhających niemalże w każdym załomie tekstu tak naprawdę do końca nie wiemy, czy bohater faktycznie dotknięty został klątwą, czy też jest ofiarą siły sugestii. Niby próbuje sobie wszystko logicznie wytłumaczyć, ale paraliżujący strach ustawicznie drąży mu mózg - wciąż słyszy słowa starego Cygana. Warto też przyjrzeć się problemom społecznym, które poruszane były tylko w twórczości Bachmana. W tym wypadku uwypuklony został strach społeczeństwa amerykańskiego przed „obcymi”, zagrożeniem nieznanym i prewencyjnie tępionym, co oczywiście prowadzić może do tragedii.

Reasumując, „Chudszy” jest poprawnie skonstruowanym dreszczowcem, nabierającym szybkości wraz z narastającą desperacją głównego bohatera. Nie jest to dzieło najwyższych lotów, nie zapada w pamięć i zastanawiać się nad nim specjalnie nie trzeba, ale w końcu mówimy o twórczości Richarda Bachmana, a nie Stephena Kinga.

 

Joanna Tomczak

 

Richard Bachman (Stephen King)

Chudszy

Tłum. Robert Lipski

Albatros, 2008

Stron: 408

Cena: 29,00

 


< 08 >