Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje - film

<|<strona 12>|>

Recenzje - film

 

 


Tropem nadludzi

 

okladka

Na świecie nie brakuje ludzi wyjątkowych. W każdym tego słowa znaczeniu. Jednak istnieją jednostki, które w swej wyjątkowości przewyższają typowych przedstawicieli homo sapiens. Nie chcieli tego, ale tacy się po prostu urodzili. Cały galimatias zaczął się już w 1945 roku, kiedy to naziści przeprowadzali eksperymenty z bronią psychologiczną. Próby polegające na rozwinięciu u żołnierzy zdolności psychokinetycznych nie przyniosły wówczas wymiernych korzyści.

Jednak tuż po wojnie rządy na całym świecie zaczęły tworzyć tzw. Wydziały, mające na celu kontynuowanie eksperymentów zainicjowanych przez hitlerowców. Agenci Wydziałów (również obdarzeni nadludzkimi zdolnościami) wyruszyli w pogoń za swoimi opornymi we współpracy pobratymcami. Testowane i katalogowane zdobycze mają z czasem stać się nową, zabójczą bronią. Problem jednak w tym, że jeszcze żaden z badanych obiektów nie przeżył podania zastrzyku mającego na celu zwiększenie paranormalnych zdolności. Ale od reguły są przecież wyjątki. Jednym z nich jest Kira Hudson (Camilla Belle), będąca wybitnym „wpychaczem”, zdolnym implantować ludziom do głów kłamliwe myśli – innymi słowy, kontrolować ich wolę. Kiedy dziewczyna ucieka z laboratorium Wydziału, w pościg za nią rusza agent Henry Carver (Djimon Hounsou), prywatnie również bardzo sprawny zaklinacz ludzkich umysłów. Wkrótce ścieżka Kiry przetnie się z drogą, którą podąża jej dawny partner Nick (Chris Evans), będący „poruszaczem” (pusher), czyli telekinetykiem wykorzystującym swój dar głównie w celach hazardowych. Mężczyźnie towarzyszy trzynastoletnia Cassie Holmes (Dakota Fanning), „widząca”, zapisująca w zeszycie wizje wciąż niezdefiniowanej przyszłości. Spotkanie nie jest przypadkowe: zarówno Kira, jak i zawartość tajemniczej walizki są kluczem do ostatecznego zniszczenia Wydziału.     

Amatorzy niekonwencjonalnego kina znają Paula McGuigana chociażby z takich produkcji jak „Acid House” (1998), „Apartament” (2003) czy „Zabójczy numer” (2006). Teledyskowa formuła, świetna muzyka, psychodeliczny montaż oraz pokręcona fabuła – to bez wątpienia znak firmowy tego szkockiego reżysera. Także i w przypadku jego najnowszego obrazu nie ma mowy o zmianie estetyki. „Push” to dynamiczny splot kina akcji oraz komiksowej fantastyki, z zapierającymi dech zdjęciami autorstwa etatowego operatora McGuigana, Petera Sovy oraz zróżnicowaną stylistycznie ścieżką dźwiękową. Niezły poziom efektów specjalnych idzie w parze z ciut gorszym aktorstwem. Chris Evans (pamiętny Johnny Storm z filmowych przygód „Fantastycznej Czwórki”) nie pokazuje niczego nowego, a (tu prywatna wycieczka) nazbyt manieryczny styl gry Dakoty Fanning zaczyna nieco irytować po dłuższym kwadransie. Najlepiej wypada znany z „Gladiatora” czy „Krwawego diamentu” Djimon Hounsou – aktor niewątpliwie charyzmatyczny. Reasumując, pozycja godna polecenia dla fanów wszelkich „X-Menów”, „Podpalaczek” czy serialowych „Herosów”, ale ciut poniżej poziomu wyżej wymienionych produkcji. Odmóżdżająca rozrywka w sam raz na deszczowy wieczór.

 

Przemysław Pieniążek

 

Push

Reż. Paul McGuigan

USA, 2009

Czas: 111 minut

Dystrybucja: Monolith Films

 


Gniew przeciwko maszynie

 

okladka

Rok 2003. Naznaczony piętnem Kaina Marcus Wright (Sam Worthington) oczekuje swojego rychłego końca w celi śmierci. Jednak nawet w takim miejscu pojawia się sposobność (częściowego) odkupienia grzechów. Otóż do więźnia zgłasza się dr Serena Koogan (Helena Bonham-Carter). Umierająca kobieta zaklina Marcusa, aby ten zgodził się przekazać swoje ciało na eksperymenty medyczne, zdolne uratować wiele istnień ludzkich. Przestępca wyraża zgodę, nieświadomie przypieczętowując swój późniejszy los. Chwilę później przenosimy się do roku 2018. Świat, który znamy, przestał istnieć. Atomowa zagłada zainicjowana przez usamodzielniony program Skynet rozpleniła się na całym świecie. John Connor (Christian Bale) przewodniczy rebelii, nieustępliwie stawiającej opór śmiercionośnym maszynom. W tym samym czasie w podziemiach jednej z fabryk Marcus Wright wybudza się z wieloletniego letargu. Jedyne, co pamięta, to śmiertelny zastrzyk otrzymany w komorze śmierci. Jakim więc cudem ciągle żyje? Zagubionego w ruinach metropolii mężczyznę ratuje z opresji kilkunastoletni Kyle Reese (Anton Yelchin). Początkowo szorstka relacja między nimi ewoluuje w stronę wzajemnej sympatii, ba, męskiej przyjaźni. Kiedy Kyle zostaje złapany przez kroczącą niczym gigantyczny Transformer „więźniarkę”, Marcus rzuca się na ratunek. Podążając śladem maszyny Marcus ratuje z opresji piękną Blair Williams (Moon Bloodgood), pilota z oddziału Johna Connora. W ramach wojskowej solidarności (oraz rodzącego się uczucia) Blair zabiera przybysza do kryjówki rebeliantów. Tam jednak zupełnie przypadkowo okazuje się, że Marcus nie do końca jest człowiekiem...

„Terminator: Ocalenie” to bez wątpienia jeden z najbardziej oczekiwanych filmów ostatnich lat. Nic w tym dziwnego, gdyż siłą rzeczy stoi za nim prawdziwa legenda kina fantastycznonaukowego. Zrealizowany w 1984 roku za stosunkowo niewielkie pieniądze „Terminator” Jamesa Camerona (u nas szturmem podbijał wypożyczalnie, ukrywając się pod tytułem „Elektroniczny morderca”) stał się przepustką do wielkiej kariery Arnolda Schwarzeneggera, także tej politycznej. Przybywający z przyszłości cyborg, mający za zadanie wyeliminować matkę potencjalnego wybawiciela ludzkości, oraz dzielny marine Kyle Rees (Michael Biehn), wysłany przez Johna Connora w celu zapobieżenia ostatecznej eksterminacji rodzaju ludzkiego, to postacie, które na trwałe weszły do zbiorowej świadomości kinomanów na całym świecie. Jednak prawdziwy splendor przyszedł w 1992 roku wraz z premierą drugiej części filmu, opatrzonej niepokojącym dopiskiem „Dzień sądu”. Perfekcyjne jak na tamte czasy efekty specjalne, dynamiczny montaż, kaskaderskie popisy oraz kultowe powiedzonka Arniego (pokroju I’ll be back) na stałe weszły do często przywoływanego repertuaru popkultury. Chociaż przeprogramowany T-800 tonie w kadzi z roztopionym metalem, wieńcząc tym samym obrachunek z ciekłokrystalicznym T-1000 (Robert Patrick), wysłanym w celu wyeliminowania Johna Connora (Edward Furlong), hollywoodzcy scenarzyści po raz kolejny sięgnęli po sprawdzony patent. W niemalże rocznicowym „Buncie maszyn” Jonathana Mostowa (2003) na pomoc Connorowi (Nick Stahl) znów przybywa Arniemorficzny (proszę wybaczyć ten neologizm) cyborg, gotowy do wymiany zabójczych ciosów z kolejnym asasynem wysłanym z przyszłości, seksownym modelem T-X (Kristanna Loken). I chociaż obie maszyny oddały swe sztuczne życia za mniej lub bardziej chlubną sprawę, nikt chyba nie miał wątpliwości, że na tym się skończą perypetie z elektronicznymi killerami. Po kilku latach, tym razem na ekranach telewizorów, pojawił się serial „Terminator: Kroniki Sary Connor” Davida Nuttera i Mike’a Rohla (2008-2009). Akcja dwusezonowej serii rozgrywała się tuż po wydarzeniach przedstawionych w „Dniu sądu”, całkowicie ignorując fabułę trzeciego filmu kinowego. Chociaż Lena Headey bardzo starała się dorównać pierwszej odtwórczyni roli Sary (Lindzie Hamilton), a Thomas Dekker (serialowy John Connor) usiłował wyjść z cienia swoich poprzedników, to produkcja wzbudziła jednak dość umiarkowane reakcje wśród fanów cyklu. I na niewiele zdała się orientalna uroda Summer Glau, wcielającej się w postać cybernetycznej Cameron Phillips.

Czy najnowsza odsłona przygód dzielnego Johna Connora bliższa jest produkcjom sygnowanym nazwiskiem Jamesa Camerona czy raczej średnio udanym kontynuacjom?

Po pierwsze film Josepha McGinty’ego Nichola (ukrywającego się pod pseudonimem McG) to perfekcyjnie zrealizowany fresk batalistyczny, z doskonałym montażem oraz stylizowanymi ujęciami (wyraźna fascynacja estetyką filmu „Jarhead” Sama Mendesa), pozwalającymi niemalże na własnej skórze odczuć piekło postapokaliptycznej wojny.

Ale kino Nichola zawsze charakteryzował wysoki poziom adrenaliny – o czym mogą zaświadczyć zrealizowane przez niego dwie części kinowych przygód „Aniołków Charlie’ego”. Drugim znaczącym plusem jest sprawnie napisany scenariusz, będący pomostem pomiędzy wcześniejszymi epizodami a potencjalną kontynuacją sagi. W ramach ciekawostki powiem, że reżyser zalecił aktorom zapoznanie się z dwiema powieściami, które miały pomóc przy budowaniu ról. Jedną z nich była „Droga” Cormaca McCarthy’ego, kameralny zapis życia po dokonanej zagładzie, oraz klasyczne „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?” Philipa K. Dicka, będącej literacką kanwą „Łowcy androidów” Ridleya Scotta. Nie zabrakło także licznych smaczków, których wyłapywanie może być całkiem fajną zabawą, szczególnie dla fanów cyklu. Dużym plusem jest wysoki poziom efektów specjalnych (szczególnie atrakcyjnie wyglądają kolejne starcia z najprzeróżniejszymi modelami terminatorów), pozwalający nawet wystąpić w epizodycznej roli...a tego nie zdradzę, niech się każdy sam przekona!

Zatrzymajmy się teraz przy odtwórcach głównych ról. Christian Bale bez wątpienia przeżywa swój zawodowy renesans, występując w najbardziej gorących tytułach ostatnich lat (dla przykładu: „Mroczny Rycerz” czy „Wrogowie publiczni”). Aktor, doskonale sprawdzający się w rolach wszelkiej maści outsiderów, stworzył tym razem kreację ponurego krzyżowca (złośliwi powiedzą, że to taki Batman – tyle że z większym arsenałem), broniącego sypiącego się systemu wartości w zdehumanizowanym świecie. Partneruje mu australijski aktor Sam Worthington, którego niedługo będzie można obejrzeć w najnowszej trójwymiarowej produkcji Jamesa Camerona zatytułowanej „Avatar”. I muszę tu przyznać, że jego kreacja jest najmocniejszą stroną filmu. Worthington nie stara się kopiować „stylu” gry Schwarzeneggera i dzięki temu bezapelacyjnie wygrywa walkę o pozostanie w pamięci widzów. Postać Marcusa pozwala na pokazanie całej gamy sprzecznych emocji. To swoisty „duch w pancerzu”; amalgamat ludzkich słabości i porywów serca oraz chłodnej kalkulacji i wytrzymałości maszyny. Wrighta trapi wiele wątpliwości: nie wie, czy jest futurystyczną pozostałością przeszłości czy uciekinierem z przyszłości. Jednego jest pewien: sam będzie panem swojego losu, niezależnie od komend wgranych na wszczepionym do mózgu chipie.

Zupełnie przyzwoicie wypada także Anton Yelchin, wcielający się w postać nastoletniego Kyle’a Reesa: kolejnego zagorzałego wroga maszyn chociażby ze względu na fakt, że w przyszłości (przeszłości?) zostanie ojcem ostatniej nadziei ludzkości. Chociaż w filmie nie zobaczymy (z przyczyn oczywistych) Sary Connor, to jej godną następczynią została Moon Bloodgood, będąca nieliczną kobiecą rodzynką w tym „męskim” cieście. Sukces „Ocalenia” pociągnął za sobą realizację serialu telewizyjnego pod tytułem „Terminator Salvation: The Michinima Series” (2009), natomiast na 2012 przewidywana jest premiera piątej odsłony kultowej serii. Przyszłość jest niepewna. Ale konflikt między ludźmi i maszynami trwa w najlepsze. Na finał tej batalii przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać.

 

Przemysław Pieniążek

 

Terminator: Ocalenie

Reż. McG

Niemcy, USA, Wielka Brytania, 2009

Czas: 115 minut

Dystrybucja: United International Pictures Sp z o.o.

 


< 12 >