strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
strona 04

ZAKUŻONA PLANETA


Grzegorz Białowąs

"RQ-20"


 

 

Trzasnęły drzwi, ktoś wpadł do mojej celi. W półśnie uniosłem lekko powiekę i spojrzałem w stronę światła dobywającego się z korytarza. W jego pasie zobaczyłem wchodzącą do wewnątrz postać.

- Wstawać, wstawać! - wesoły głos z samego rana to mógł być tylko Noightaer - nie możemy pozwolić, żeby nasze dzieciaczki czekały na swoich profesorów, prawda? - Noightaer uwielbiał nazywać lokalnych "dzieciaczkami".

 

Jako mruk i malkontent nie uznałem za stosowne rozpoczynania rozmowy po tak drastycznie rozpoczętym poranku. Ubrałem się i umyłem w milczeniu. Noightaer czekał cierpliwie usiadłszy na skraju nie zaścielonego łóżka. Znaliśmy się z nim od dziecka, byliśmy przyjaciółmi, razem kończyliśmy szkoły, razem wstąpiliśmy do Floty. Znał mnie prawie tak dobrze, jak prawie dobrze ja znałem jego. Szybko ubrałem się i ruszyliśmy w stronę naszej, jak ją sami nazywaliśmy, "szkółki".

 

Rozmawialiśmy ze sobą idąc w stronę przystani, gdzie w lasku w jej pobliżu, zapoznawaliśmy ich z naszą technologią. Tubylcy zbudowali tam z liści palmowych coś na kształt dachu. Przed wiatrem zasłaniały nas drzewa, przed deszczem - dach. Przyjemne miejsce. Noightaer opowiadał mi z pasją o jego wczorajszym pobycie w okolicznej wiosce, o nowo poznanych ludziach, ich obyczajach. Był zafascynowany ich kulturą i wierzeniami. Każdą wolną chwilę spędzał z nimi, nauczając i ucząc się od nich. Był jak nauczyciel, który odnajduje spełnienie siebie dzieląc się wiedzą ze swoimi uczniami i o tych uczniów troszcząc się niczym rodzic. Był ich prawdziwym przyjacielem, a ci kochali i wielbili go za to.

 

Ja sam nie rozumiałem tej jego pasji. Jako piloci, w obecnej fazie naszej misji bezrobotni piloci, zostaliśmy obaj oddelegowani do pełnienia ról nauczycieli. Było to dla mnie najnudniejsze zadanie, jakie tylko mogłem dostać. Mieliśmy odpowiedni sprzęt i odpowiednią ilość pojazdów do wykonania misji, była nas jednak ograniczona liczba i zostaliśmy zmuszeni do skorzystania z pomocy miejscowych. Musieliśmy grupę przydzieloną nam przez lokalną starszyznę uprzednio zapoznać z naszą technologią, i ja, wraz z Noightaerem, mieliśmy to nieszczęście być tymi, którzy mieli ich przygotować do spotkania z nowoczesną techniką. Właściwie to nieszczęście miałem tylko ja, bo mój przyjaciel był wręcz zachwycony.

 

Idąc i rozmawiając, bardziej słuchając opowiadania Noightaera przeszliśmy obok ćwiczeniowej barki, jeszcze nie zwodowanej, na której zamierzaliśmy w obecnym tygodniu rozpocząć nauki żeglugi i nawigacji wodnej korzystając z naszego sprzętu. Wcześniej uczyliśmy ich nawigacji względem gwiazd. Chcieliśmy mieć pewność, że kierujący jednostkami wodnymi i podwodnymi będą umieli wrócić nawigując tradycyjną metodą z morza, gdyby elektronika nawaliła. Sprzęt nasz był bardzo cenny, Komandor z prawdziwą niechęcią zgodził się na szkolenie i wykorzystanie miejscowych. Barka była co prawda prawdziwym kolosem, nie małym stateczkiem, na których uczyliśmy ich do tej pory. Jej wielkość miała im uzmysłowić, że naszymi pojazdami, każdym z nich, steruje się tak samo bez różnicy w jego wielkości. Przechodząc obok rusztowań owijających kadłub, widziałem jak na ich szczycie pracują miejscowi pracowicie kończąc malowanie poszycia statku.

 

Idąc rozglądałem się po naszym obozowisku. Zauważyłem większy, niż zwykle ruch. Widziałem kilku gońców biegających z budynku do budynku z rozkazami w ręku. Mój przyjaciel również to zauważył i zakończył swoją opowieść w połowie wypowiadanego zdania. Pomyślałem, że coś musiało się w nocy przydarzyć, gdy zobaczyłem biegnącego ku nam Teo, młodego chłopca, sierotę mieszkającego w pobliskiej wsi, który jakiś czas wcześniej nazwał siebie samego służącym Noightera, czym wbił się na prawie wyżyny hierarchii w swojej wiosce, a mój przyjaciel łaskawie, z uśmiechem na ustach przyjął go do "służby". Teo przybiegł do nas, ukłonił się nisko i wskazał ręką budynek centrum. Głowę trzymał w ukłonie i nie patrzył nam w oczy. Mimo iż staraliśmy się wytłumaczyć tutejszym, że jesteśmy ludźmi, jak oni i nie ma w nas nic boskiego, nadal jednak posiadaliśmy status "bogów". Zawsze mnie bawił ten ich stosunek do nas, tym razem jednak nie roześmiałem się. W geście Teo było coś dramatycznego.

- Czy coś się stało ? - to był Noightaer. Teo przytaknął, nadal starannie unikając wzroku rozmówcy.

- Czy coś się stało w domu Wielkiego Przywódcy? - tak tubylcy nazywali naszego Komandora i budynek Centrum. Teo pokręcił głową i energicznie pomachał ręką w stronę Centrum.

- Wielki Przywódca oczekuje mnie? - Teo ukłonił się głębiej Noightaerowi i taki sam pokłon oddał mnie.

- Chodź, Xain. Szef chce widzieć nas obu.

 

*

 

- Nasze urządzenia zarejestrowały, że statek-transporter odpadł od statku-matki i najpierw dryfował w kosmosie w kierunku planety, następnie przeszedł przez atmosferę i spadnie do morza, jakieś trzysta kilometrów od naszej bazy. - Komandor zjadł zęby biorąc udział w misjach podobnych do naszej. - W dalszym ciągu nie mamy łączności z transporterem, nie wiemy, co się stało, nie wiemy, czy mają kontrolę nad sterami, czy po prostu spadają. Nie wiemy nawet, czy ktokolwiek na pokładzie żyje! Nie mamy też łączności ze statkiem-matką, więc zupełnie nie wiemy co się, cholera, dzieje! - wyraził swoje zdenerwowanie uderzając pięścią w stół.

- Muszę założyć najgorszy scenariusz: transporter uderzy w wodę. Przy jego wielkości fala, która powstanie przy zderzeniu, będzie miała około... - zastanowił się przez moment - Trudno powiedzieć. Kilkadziesiąt metrów na pewno. Jej prędkość będzie oscylować w granicach stu, stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Do zderzenia transportera z wodą i skutkiem czego fali tsunami mamy około godziny. Do zderzenia tsunami z naszym brzegiem i zagładą obozu, wiosek i ogólnie wszystkiego wokół mamy wobec tego nie więcej niż trzy godziny.

 

Staliśmy osłupiali z Noightaerem nie do końca rozumiejąc, co się stało.

 

- Posiadamy w obozie trzy małe transportowce. - kontynuował Komandor. - Jeden z nich już wysłałem w przewidywane miejsce katastrofy, gdyby, w co gorąco wierzę, a wam wszystkim radzę się o to gorąco modlić do naszych bogów, nic się nie stało, a transportowiec nie spadał, tylko po prostu leciał w tamtym kierunku. Pozostałe dwa zajmą się jednak ewakuacją naszej bazy. Muszę brać pod uwagę możliwości, a nie mieć nadzieję, że wszystko jest w porządku.

- Ty - Komandor spojrzał na mnie - i Noightaer zostajecie odwołani od tymczasowych zajęć i wracacie do czynnej służby. Będziecie obaj pilotować transportowce zajmujące się ewakuacją obozu. Clyon odleciał już swoim statkiem na miejsce zderzenia. Do roboty, panowie.

- Co z lokalnymi? - to mógł być tylko Noightaer.

- Ich również będziemy ewakuować. Najważniejszy jest jednak bazowy sprzęt i nasi ludzie. Nie możemy zostawić po sobie żadnej pamiątki. Macie przetransportować ile zdążycie na lądowisko, na którym będzie lądował transporter, resztę zniszczymy. A tubylcami zajmiemy się na końcu. Jesteście wolni! - zbył protest cisnący się na usta mojego przyjaciela.

 

Teo czekał na nas przed wejściem. Słyszał strzępki rozmowy i spojrzał pytająco, aczkolwiek nieśmiało na nasze twarze. Ruszyliśmy we trójkę w stronę hangaru, gdzie stały nasze dwa transportowce już przygotowywane przez obsługę do lotu.

- Widzisz... - zaczął Noightaer. - Z gwiazd spada nasz pojazd... - spojrzał na Teo - spada coś... z gwiazd.

- To tak - wtrąciłem się - jakbyś wrzucił do wody mały kamyk. Na pewno nie raz rzucałeś kamyczki do wody. Widziałeś, że zawsze potem po powierzchni rozchodzą się małe fale. I im kamyk jest większy, tym większe są fale. Jedna z takich fal, naprawdę duża, już niedługo przybędzie stamtąd - wskazałem horyzont nad morzem - i zniszczy wszystko na swojej drodze.

- Spadnie z nieba duży głaz?

Dla Teo byliśmy bogami, a boga nie sposób zrozumieć, więc i Teo właściwie nie próbował. Jego prosty umysł nie był w stanie objąć wielkości transportera.

- Nie, Teo. To, co wpadnie do morza jest dużo większe niż kamień czy głaz. Jest o wiele większe niż cała nasza wioska, cała wasza i wszystkie wokół razem wzięte, większy od całej doliny.

- Jak to? I ten... pojazd - było to dla niego nowe słowo, najwyraźniej nie potrafił objąć rozumem i tego znaczenia - został zbudowany przez ciebie, panie?

- Nie, nie przeze mnie. - uśmiechnąłem się do niego - Przez moją rasę, przez inżynierów i techników. I twoja rasa, Teo, będzie kiedyś budować podobne rzeczy i dziwy. Nie ty i nie twoje dzieci, ale wnuki dzieci twoich dzieci, za wiele, wiele lat.

Zamyślił się. Oczyma wyobraźni widział chyba siebie lub swoich potomków budujących statki kosmiczne i wyraz dumy pojawił się na jego twarzy. Uśmiechnąłem się ...

 

*

 

Mieliśmy obaj z Noightaerem masę roboty. Nikt w końcu nie przeczuwał, że całość prac ewakuacyjnych kiedykolwiek spocznie na barkach dwóch jedynie pilotów. Wiadomym już było, że nie zdążymy ewakuować całego obozu. To, co zostanie, zgodnie z rozkazem Komandora miało być zniszczone.

 

Nasz dowódca poprosił o pomoc najbliższą nam bazę, umieszczoną na drugim kontynencie. Obiecali wysłać transporter, dokładnie taki sam, jak ten, który właśnie spadał ku nam. Dzięki temu moglibyśmy umieścić tam cały obóz, z ludźmi i sprzętem, i to dwukrotnie większy, niż nasz. Problem polegał na tym, że transportowiec był zbyt duży, aby mógł wylądować w pobliżu naszej bazy, a najbliższy odpowiedni teren znajdował się daleko poza granicami doliny. Uwijaliśmy się więc z Noightaerem jak w ukropie, przenosząc naszymi maszynami sprzęt z bazy na lądowisko odległe o ponad dwieście kilometrów.

 

Kiedy oba transportowce, mój i Noightaera, były ładowane równocześnie znaleźliśmy chwilę, aby zamienić słowo. Rozglądnął się po okolicznych wzgórzach, które w większości były wypełnione obserwującymi nas tubylcami.

- Martwię się o nich. - Noightaer faktycznie miał bardzo nieszczęśliwą minę - Jeszcze nikt z lokalnych nie został przeniesiony na miejsce randez-vous, czas ucieka, a Komandor każe nam wozić jak na razie jedynie sprzęt. Jak tak dalej pójdzie nasi ludzie - zaakcentował słowo "nasi" - będą zmuszeni zaliczyć dwustukilometrowy spacerek. Muszę ostrzec lokalnych. Zobacz tylko! - wskazał ręką w stronę widnokręgu. Przy bezchmurnym niebie szarawobrunatny styk wody i nieba wyglądał przygnębiająco. - Wiem, że transporter już spadł. Jestem tego pewien. Komandor milczy, bo nie chce, żeby wśród naszych rozszerzyła się panika. - Przyznałem mu rację. Też czułem, że statek runął do morza i że nieszczęście z olbrzymią prędkością zbliża się ku nam. - Spójrz też na nich - kiwnął głową w stronę najbliższego wzgórza i ludzi na nim siedzących. Mieszkańcy okolicznych wiosek ciekawie przyglądali się pracom w naszym obozie. Ci, których nie wzywały codzienne obowiązki siadali na wzgórzach i obserwowali nasz pośpiech. - Dla nich to jest wydarzenie widząc nas uwijających się i ukazujących całkiem ludzkie oblicze. Nie mają pojęcia co się stanie za kilkadziesiąt minut, nie wiedzą, że nikt z nich nie zobaczy dzisiejszego zachodu słońca. Muszę ich ostrzec. - Kiwnął ręką w stronę wzgórza przyzywającym gestem.

 

Stałem spokojnie i nic nie mówiłem, ani nie próbowałem powstrzymać przyjaciela. Znałem go na tyle dobrze, że wiedziałem, iż żadne moje racjonalne tłumaczenie zaistniałej sytuacji nie zmieni jego zdania. Mi też było ciężko ze świadomością tego, co miało się wydarzyć już za niedługo. Mimo, że tego nie okazywałem, również zżyłem się z moimi "uczniami" i było mi przykro skazywać ich na śmierć. Ani przez moment bowiem nie wierzyłem słowom Komandora o mającej nastąpić ewakuacji miejscowych. Byli oni tylko kłopotem. Nie potępiałem go za to, jego zadaniem było myśleć dalekowzrocznie, wyzbyć się wszelkich wyrzutów i kierować się dobrem misji. Prawdopodobnie na jego miejscu postąpiłbym tak samo.

 

Podbiegł do nas nikt inny jak Teo. Ukłonił się nam.

- Wielki Noe. - wymówienie Noightaer sprawiało im zbyt dużo trudności, skrócili więc imię mojego przyjaciela i wymawiali je w sposób dla nich wygodny - Wielki Xain.

- Słuchaj, Teo... - zaczął Noightaer. W tym czasie ekipa załadunkowa dała mi znać, że mój transportowiec jest gotów do drogi, więc nie zwlekając czym prędzej zasiadłem za jego sterami. Ruszyłem. Droga do lądowiska, którą pokonałem w ciągu ostatniej godziny ponad dwanaście razy nie mogła zadziwić mnie już niczym, więc spoglądałem na zegar pokładowy odmierzając minuty do lądowania i powrotu.

- T12, tu Centrum, odezwij się, T12... - Spojrzałem na głośnik w tablicy rozdzielczej nieco zdziwiony.

- T12 zgłaszam się.

- Potwierdzam katastrofę. Tsunami w drodze. Miejsce zderzenia odmienne od przewidzianego. Powtarzam: miejsce katastrofy odmienne od przewidzianego. Czas uderzenia fali: 12 minut. Zniszcz ładunek i bezzwłocznie wracaj do bazy.

 

*

 

Nie było mnie raptem siedem minut, a obóz przez ten czas zmienił się nie do poznania. Zniknęły wszystkie baraki mieszkalne, między innymi i ten, w którym mieszkaliśmy z Noightaerem, wszędzie zalegał gruz. Wylądowałem obok miejsca, gdzie jeszcze kilka minut wcześniej działało Centrum i gdzie teraz stała grupka oficerów wraz z Komandorem. Najwyraźniej oczekiwali mnie. Wylądowałem i otworzyłem właz ładowni, przez który natychmiast zaczęto wnosić pozostały sprzęt. Wyłączyłem silniki, odpiąłem pasy i zamierzałem wysiąść, gdy w kokpicie pojawił się Komandor wraz z kilkoma oficerami.

- Co tu się stało? Dlaczego zburzyliście wszystkie budynki?

- Pamiętaj, że nie możemy zostawić najmniejszego śladu naszej bytności w tym miejscu. Fala przybędzie do nas za niecałe osiem minut. Mamy więc bardzo mało czasu. Drugi transportowiec jest już załadowany, odlecę nim tylko ja, wraz z ładunkiem. Dawno nie pilotowałem, więc nie chcę narażać swoich oficerów na ryzyko. A jako jedyny z obozu, oprócz ciebie, który w ogóle potrafi latać, niestety nie mam wyjścia. Gdy tylko skończy się załadunek twojego pojazdu, natychmiast leć na lądowisko. Transporter powinien tam lądować lada moment.

- Dlaczego pan ma pilotować? Gdzie jest Noightaer?

Potrząsnął głową ze zrezygnowaniem.

- Noightaer nie leci z nami. Postanowił zostać i ocalić kogo da się ocalić. Za kilkadziesiąt sekund nasza ćwiczeniowa RQ-20 zostanie zwodowana, a z nią wszyscy ci, którzy wsiedli lub zdążą wsiąść.

 

Spadło to na mnie jak lawina. Zrzuciłem z siebie klamry zabezpieczające i pasy i zerwałem się z fotela. Komandor zagrodził mi drogę i położył dłoń na moim ramieniu.

- Xain, mój chłopcze. Nie zdołasz odwieść go od tej decyzji. Próbowaliśmy wszyscy. Ty znasz go o wiele dłużej niż my i także wiesz o nim o wiele więcej. Znasz jego stosunek do tych ludzi. Żadne gadanie nie pomoże, kiedy on jest tak bardzo uparty przy tym, co robi. A czas ucieka zarówno nam, jak i jemu. Szukając go tam i próbując z nim porozmawiać, być może skazujesz wszystkich nas na śmierć. My potrzebujemy ciebie i twoich umiejętności jako pilota. On nie potrzebuje teraz żadnego ględzenia, kiedy musi jeszcze zrobić tak wiele, a ma tak mało czasu. My też mamy mało czasu. Kiedy załadunek się skończy potrzebuję cię, abyś wrócił na swój fotel, zapalił silniki i odleciał na miejsce randez-vous. Nic nie możesz zrobić, żeby Noightaer odleciał z nami.

 

To prawda. Nie mogłem. Zresztą podświadomie wiedziałem, że Noe nie poprzestanie jedynie na poinformowaniu mieszkańców okolicznych wiosek o niebezpieczeństwie, że będzie chciał im pomóc osobiście. Opadłem na fotel. Spojrzałem w stronę barki, gdzie miejscowi uwijali się jak mrówki. Jedni pracowicie zrywali rusztowania, drudzy wnosili zapasy wody i żywności, a także swoje zwierzęta. Wiedziałem, że na pewno nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia. Spełniali rozkazy Noightaera, gdyż ufali mu.

 

Nie miałem nawet sposobności pożegnania się z przyjacielem, nie mogłem zamienić z nim nawet jednego słowa. Czas odmierzał swe sekundy nieubłaganie. Komandor w transporterze Noightaera już znikał za wzniesieniem kierując się na miejsce lądowiska. W swoim siedzeniu pilota obserwowałem bieganinę lokalnych wokół barki. Patrzyłem bezmyślnie jak zrywali ostatnie plomby i rusztowania.

- Dlaczego Noightaer chce zwodować łódź? Nie może poczekać, aż woda przyjdzie do niego sama? - moje pytanie nie było skierowane do konkretnej osoby w kokpicie.

- Gdyby zostali na lądzie nadchodząca fala zniszczyłaby barkę, jakby to nie była łódź, ale zwykła naziemna budowla. Na pełnym morzu mają więcej szans, choć osobiście nie wierzę, że w zderzeniu z tak wielką falą mają jakiekolwiek szanse...

- Xain, musimy już lecieć. Załadunek zakończony, wszyscy są już na pokładzie. Transporter jest już na miejscu. Mamy nie więcej niż pięć minut.

 

Przytaknąłem nie patrząc na mówiącego. Nagle na pokładzie barki zobaczyłem na wprost mnie mojego przyjaciela. Noightaer również mnie zobaczył, zatrzymał się przy relingu i uniósł rękę ku nam w pożegnalnym geście. Również uniosłem rękę i bezgłośnie wyszeptałem słowa pożegnania. Zwolniłem zaczepy i mój pojazd powoli uniósł się nad ziemię. Odlatując widziałem jeszcze jak RQ-20 zjeżdża po szynach w stronę wody, jak rozpruwa jej toń zanurzając się głęboko. Już myślałem, że barka pójdzie na dno, gdyż zanurzyła się aż po dziób, jednak po chwili wyprostowała się na wodzie chwiejąc i kiwając się jak żywe stworzenie. Zagrały olbrzymie silniki i statek niczym rakieta skoczył naprzód. Wzniesienie, które minąłem, nie pozwoliło mi zobaczyć już nic więcej.

 

*

 

Olbrzymi transporter wznosił się dostojnie w kierunku gwiazd. Stałem przed iluminatorem z rękami i twarzą przyciśniętymi do szyby. Spoglądałem w kierunku resztek naszego obozu. W miarę wznoszenia moje pole widzenia zwiększało się. Wkrótce zobaczyłem też RQ, która pruła fale zmierzając pędem ku swojemu przeznaczeniu. Nie patrzyłem już jednak na kolosa, tylko na mały stateczek wśród bezmiaru wód. Widziałem też olbrzymią tsunami pędzącą w stronę brzegu i w stronę barki. Właściwie nie umiałem ocenić jej wielkości, bo z mojej perspektywy wyglądała jak jeden z promieni rozchodzących się na wodzie po wrzuceniu do niej małego kamyka...

 

 

Komentuje Adam Cebula


Opowiadanie sprawia wrażenie pisanego w konwencji SF. Istotą tego gatunku są dosyć ścisłe związki z realiami. Najsmakowitsze kąski dla czytelnika powstają wówczas, gdy zaledwie kilka elementów świata przedstawionego jest zmyślonych. Im mniej fantastyki w SF, tym może być lepiej. Zasadą powinno być, by było jej tylko tyle, ile jest niezbędne dla realizacji zamysłu autora. Zasada ta wydaje się mętna, niczym prawnicze definicje obrony koniecznej, ale gdy przyjdzie do konkretów, można z niej znakomicie korzystać.

 

Osią konstrukcyjną tekstu jest fala zwana tsunami. Terminem tym szafuje się bardzo często, tymczasem, jak mi się wydaje, bo nie jestem specem od oceanografii (czy innych nauk zajmujących się zjawiskami morskimi), dotyczy on bardzo charakterystycznego, jak się naukowo mówi, modu (niezbyt precyzyjnie można powiedzieć sposobu) drgań morza. Normalnie faluje na oceanie tylko powierzchnia, nawet jeśli fale mają wysokość 20 metrów, to pod nimi mamy z 4 kilometry spokojnej wody, która ewentualnie płynie sobie gdzieś popędzana prądami morskimi, ale z niewielką prędkością. Tsunami to kołysanie się morza, obejmujące duże głębokości, wywołane zjawiskami o wielkiej energii. Najczęściej są to trzęsienia ziemi, czy raczej morskiego dna. W ich wyniku powstają fale o długości czasami setek kilometrów, prędkości rozchodzenia się rzędu 1000 km/h i wysokości na pełnym oceanie 30 - 60 centymetrów. A więc sprawa pierwsza: niczego na pełnym oceanie nie widać. Bohater patrząc przez iluminator startującego kosmolotu mógł oczywiście widzieć falowanie oceanu wywołane upadkiem statku, ale to nie byłoby tsunami. Te fale są tak niebezpieczne właśnie z powodu owej cechy: bardzo trudno je wykryć na pełnym oceanie, nie tylko są całkowicie niegroźne, ale zupełnie niezauważalne bez specjalistycznej aparatury. Warto sobie uświadomić, jak to wygląda: po powierzchni pędzącej tsunami chlupią w najlepsze wielokrotnie wyższe zwykłe morskie fale. Trzeba wykryć podniesienie się średniego poziomu wody o kilkadziesiąt centymetrów w sytuacji, gdy pluska ona z amplitudą wielu metrów.

 

Tak więc dwa zasadnicze motywy opowiadania pozostawiają wiele wątpliwości i niedosyt od strony merytorycznej: jeśli akurat tsunami, to nic nie byłoby widać, poza tym zagłada groziłaby owej barce (arce?) którą w ostatniej scenie widzimy wówczas, gdyby znajdowała się jeszcze na płytkich wodach.

 

Kolejne zastrzeżenia dotyczą opisu katastrofy, od której wszystko się zaczyna. Coś się urwało od czegoś, co jest na orbicie i spada. To coś, to statek kosmiczny, wytwór technologii o wiele bardziej zaawansowanej niż dzisiejsza. Urwała się łączność. Sposób przedstawienia wydarzeń kamufluje tę niedoróbkę, ale awaria wszystkich radiostacji, łącznie z awaryjnymi, które być tam powinny, budzi wątpliwości. To typowy zabieg literacki, niedomówienie, jednak pozostaje po nim zawsze domniemanie, że autor czegoś nie przemyślał, nie miał pomysłu, że się nie zna.

 

Inna sprawa, dlaczego coś spada z orbity: to także domaga się jakiegoś wyjaśnienia. Bo, żeby cokolwiek chciało zlecieć z orbity, musi wpierw utracić swą energię. Zazwyczaj dzieje się tak z satelitami, które umieszczono na bardzo niskiej orbicie, na której już hamuje ich ruch bardzo rozrzedzona atmosfera. Dlaczego na tak niskiej orbicie miałby się znaleźć statek transportowy?

 

Aż się prosi, by wszystko rozegrać inaczej: transportowiec podchodzi do lądowania, podczas przechodzenia przez atmosferę następuje uszkodzenie, jest miejsce na efektowne zawsze rozmowy właśnie przez radio, z walczącą o życie załogą. Dodałoby to nie tylko "kopa" akcji, ale uwiarygodniłoby przebieg zdarzeń.

 

Oczywiście, literatura nie stoi techniką. Inaczej mówiąc, papier wszystko zniesie. Jednak dbałość o techniczne szczegóły wyznacza późniejsze miejsce utworu w świadomości czytelnika. Książki J. Verne'a są tego znakomitym przykładem: do dziś ludzie zachwycają się tym, jak to, czy owo zostało znakomicie przewidziane. Gdy jednak bohater melancholijnie spogląda w świat przez iluminator, stojąc na pokładzie startującego kosmolotu (zastanówmy się, dlaczego to zupełnie nieprawdopodobna scenka?), wówczas mamy tanią space-operę, a nie solidne science-fiction, która jednym uchem wlata, drugim wylata i często, nawet mimo zachwycających postaci i akcji, nie przetrwa długo. Bodaj najgorszą metodą, ale bardzo chętnie stosowaną w fantasy i w SF, na tworzenie świata przedstawionego, jest sięganie po konwencje, które krążą tylko w getcie miłośników gatunku. Pisarze nie zdają sobie sprawy, że sto razy powtarzane umowności stają się w końcu irytująco nieporadne dla kogoś z zewnątrz. Takim elementem konwencji, czy nawet masowej kultury stały się w końcu owe tsunami, pisze się o nich nie w oparciu o źródła, ale o popularne i często zniekształcone materiały. Tymczasem w dzisiejszych czasach dotarcie do rzetelnej informacji jest naprawdę łatwe. Po wpisaniu w przeglądarkę hasła, byłem w ciągu kilkunastu minut na stronie centrum powiadamiania o tsunami, gdzie nie tylko mogłem sobie przeczytać co to jest, ale jak obecnie są zorganizowane służby ratownicze. Tamże dowiedziałem się, że najwyższa fala miała wysokość ok. 0.5 km ( tak, pół kilometra) i że została wywołana przez trzęsienie ziemi w wąskiej zatoce na Alasce. Jakiż to pyszny materiał na katastroficzną opowieść! Wniosek z tego, że pisarz musi się napracować, naczytać, przetrawić wielką ilość materiałów. Musiał tak robić nawet Henryk Sienkiewicz, o czym łatwo się przekonamy sięgając czy po Trylogię, czy choćby "W pustyni i w puszczy", gdzie znajdziemy całą furę prawdziwych informacji z zoologii i botaniki. Napracował się także Andrzej Sapkowski przy swej ostatniej książce. Jednym słowem, Autorze, do książek!

 

 

Adam Cebula



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Adam Cebula
A.Mason
Tomasz Pacyński
A.Cebula, R.Krauze
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Eugeniusz Dębski
Jerzy Rzymowski
Kot
J. Kaliszewski
KRÓTKIE PORTKI
S.Chosiński
Irina Jurjewa
James Barclay
 

Poprzednia 04 Następna