strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
EuGeniusz Dębski
strona 21

Zmiennokształtny przyjaciel

 

 

O AUTORZE
EuGeniusz Dębski - ciągle pisze najlepszą swoją książkę. Nie przestaje wierzyć, że zdąży.

Prezentowany na naszych łamach "Zmiennokształtny przyjaciel" jest integralnym fragmentem powieści o roboczym tytule: "Polowanie na xameleona", przygotowywanej do publikacji w wydawnictwie "Fabryka Słów" wiosną 2003 roku

Zgodnie z tym, co mu powiedział wędrujący z dwoma chłopakami, pewnie uczniami, może wnukami, dziad wierszokleta, po dwóch wiorstach drogi zobaczył las, a kiedy go zobaczył wystawił dwa palce, przymierzył się i dotarłszy do zapamiętanego miejsca trafił na ścieżkę.

- Zjedź teraz ze szlaku - pouczał go dziad rano - i jedź prosto na słońce. Od wschodniego skraju - na dwa palce. Tam jodła jedna wielka wystaje. A ta drożyna, co ją drwale wydeptali, zaprowadzi cię, panie, do Suchej Lipki. Tam i gospody dwie do wyboru... Dla mnie lepsza ta nad stawem, tam mi więcej dają. Ale dla ciebie - ta przy kasztelanowym dworku. Tam zacniejsze grono bywa.

Dziadowi dał dwie sury, chłopakom - kupiony na ostatnim popasie worek z suszonymi morelami. Dziad w podzięce wywrzeszczał na pożegnanie:

 

Kasztelanowa z Suchej Lipki,

rozetę miała zamiast cipki.

I w cieniu dworskich wież,

ryćkał ją mąż

wałem wielkim jak zwie-e-erz!

A na obiad zjedli gęsie pipki!.. I-i-jich!!!

 

Cadron roześmiał się i pomachał do nich, potem skierował konia prosto na słońce, a po południu, zgodnie z zapowiedzią dziadka zobaczył ciemną krechę lasu, zwartą i szczelną, z tej odległości - po prostu jednolitą ścianę ciemnej zieleni. Prychnął jeszcze ze dwa razy na wspomnienie wierszyka dziada, aż zdziwiony wierzchowiec zastrzygł uszami. Pochylił się i poklepał szyję konia, potem wyprostował się, przeciągnął. Czwarty dzień w siodle dawał już mu się we znaki. Zapasów miał aż nadto, obroku dla wierzchowca też, ale jeden cały dzień spędził w mżawce, następne dwa - w wilgotnym odzieniu. Chętnie zasmakowałby suchego łoża, może nawet z lnianą pościelą... Dzban korzennego wina... Ech...

Westchnął i spiął konia. Zgodnie z informacjami dziada, ścieżka drwali winna krzyżować się w środku lasu z drogą; wcześniej, przy dróżce miał znaleźć źródełko, od którego brał początek strumyk, przecinał drogę i dalej płynął przy tej samej, niemal niewidocznej ścieżce. Cadronowi trzeba było teraz podążać owym szlakiem drwali cały następny dzień, a potem las powinien się przed wieczorem skończyć. Tuż przed Suchą Lipką. I znacznie miało być szycbiej niż drogą, co to prowadzi przez las niby i krócej, ale w sumie dłużej się nią jedzie. No, tyle że nie można nią podróżować z wozami, po drugie - trzeba trochę odwagi, no i trzeba znać ten drwali skrót!

Ścieżka była niemal niewidoczna, ginęła w głębokim cieniu gałęzi olch i leszczyn, dorodnych w ciemnym i wilgotnym lesie, ale samo podłoże było równe, bez dołów i przeszkód, choć paprocie obfitymi pióropuszami czasem całkowicie zasłaniały szlak. Po kilkudziesięciu krokach Cadron, nabrawszy niejakiego zaufania do jakości drwalowego skrótu, odprężył się i zwolnił wodze, polegając na wzroku i doświadczeniu swojego wałacha. Sennie rozmyślając o tym i owym, kiwał się w siodle przez ponad dwie semie, zanim natrafił na źródełko; zatrzymał się rad z przestanku, zeskoczył raźno z siodła i pozwolił napić się rumakowi. Sam sprawdził wodę w swoich bukłakach, i stwierdziwszy, że ta w źródle ma lepszy smak, wylał swoje zapasy i zaczerpnął świeżej. Napił się do woli i odszedł kilka kroków, by ulżyć pęcherzowi. W końcu chwycił wodze i poprowadził wierzchowca, chcąc trochę rozprostować kości. Szedł tak dobrą wiorstę, kiedy do jego nozdrzy dotarła słaba woń dymu. Zatrzymał się i zastanawiał chwilę. Pożar albo ognisko? Pożar raczej wykluczony - nie fruwały zaniepokojone ptaki, nie trzeszczały gałęzie łamane przez uciekającą w panice zwierzynę, no i najważniejsze - koń spokojnie szedł za Cadronem, nawet nie wietrząc.

"Ognisko", pomyślał Cadron, zwalniając mimo wszystko.

Okolica nie była zbytnio niebezpieczna, cascellan Mahower trzymał chłopstwo w mocnych, choć podstarzałych dłoniach, zawsze jednak zdarzy się ten i ów, co mu się nie chce orać i siać, a zjadłby i wypił jak każdy poczciwiec. Na dodatek takim suczysynom przyjemność sprawia walenie po łbach bogatszych od siebie, a nawet i odzieranie ciał z szat. I chociaż po owej niepokojącej woni nie został w powietrzu najlżejszy nawet ślad, Cadron miał się już na baczności. Uszedł może kilkaset kroków, gdy słyszał jakieś krzyki, nie nawoływania bynajmniej, nie wesołe śpiewy - ale bitewne wrzaski. Zaczął biec w tamtym kierunku. Bitwa - to znaczy ktoś potrzebuje pomocy: albo ludzi prawych, tłukących zbójów należy wesprzeć, albo - odwrotnie, bronić się z nimi przed łotrami i łotrzykami.

Kiedy wyraźnym się stało, że do miejsca potyczki zostało co najwyżej kilkadziesiąt kroków, zaplątał wodze dokoła pnia brzozy, wyszarpnął z przytroczonej do siodła pochwy długi, lekki miecz, niemal rapier, sprawdził, czy sztylet na swoim miejscu u pasa, a potem uwagę poświęcił już tylko temu, by jak najciszej dotrzeć na miejsce.

Hałasy ucichły, potem nagle buchnęły z nową siłą, ale już inne, przez gęstwinę docierały nawet pojedyncze słowa: ... wiel!.. sznura!.. krew?! Paskuda!

Zwolnił jeszcze, wpatrywał się z uwagą pod własne stopy, by przypadkiem nie stąpnąć na kawałek chrustu, by nie trącić jakiej zdradliwie trzeszczącej gałęzi. Najwidoczniej potyczka skończyła się, ale nie wiadomo kto zwyciężył, dobro czy zło. A może coś innego? A - w ogóle - może być coś innego?

Po kilkudziesięciu ostrożnych krokach zobaczył niebo przed sobą, las rzedł; Cadron poruszał się teraz na palcach, bezszelestnie.

Dotarł na skraj lasu, na obrzeże drogi. Zszedł ze ścieżki, by - w razie gdyby komu przyszło do głowy ową ścieżkę sprawdzić - nie zdradzić swej obecności pozostawionymi na niej śladami, wszedł w las. Przesunął się w prawo, zbliżył pochylony do kępy cisowej, wsunął pod nią, wpełzł w końcu. Miał już widok na wydłużoną polankę, miejsce, gdzie szlak jakby napęczniał, poszerzał się... Może z powodu dwu dużych grabów, pod którymi nic nie rosło, a popasali chyba wszyscy podróżni, może z powodu nieco szerszego tu i głębszego, wydeptanego kopytami i stopami brzegu strumienia...

Pięciu mężczyzn, o których od pierwszego wejrzenia nie dałoby się powiedzieć wiele dobrego, obstąpiło półkolem jedno z dwu wielkich starych drzew. Ten stojący na prawym skrzydle postąpił naprzód i lignął nogą w solidnym kopnięciu. Wtedy dopiero Cadron zauważył, że do pnia przywiązany jest siedzący na ziemi mężczyzna. Kopnął go jeszcze i ten środkowy. Pozostali trzej obwiesie tylko się przyglądali. Mężczyzna milczał, a i trudno by mu było odzywać się z kneblem w ustach. Potem piątka zwycięzców niemal jednocześnie odsunęła się i odwróciła w stronę drugiego drzewa. A pod nim leżało nieruchome ciało. Nawet z tej odległości nie pozostawiało żadnych wątpliwości, co do tego, że duch bezpowrotnie je opuścił. Wierzchowiec pokonanego stał przy młodym dębczaku, blisko strumienia. Koni zbójów nie było widać, może ich nie mieli, może ukryli gdzieś w lesie, rychtując zasadzkę na podróżnego. No bo tylko tak można było tłumaczyć sytuację na polanie - raczej spętany sam nie napadłby sześciu mężczyzn, zresztą i odzienie jego było znacznie bogatsze od okryć bandytów, i wierzchowiec wskazywał na znaczniejszy stan swojego właściciela.

- No i doigrał się Hotter - powiedział jeden z mężczyzn, ten, który kopnął jeńca jako drugi. Podniósł prawą rękę i czoło na chwilę wtulił w zagłębienie łokcia, potem przejechał nim po głowie, po rzadkich spoconych włosach. - Już nie ma Hottera.

Splunął mocno, siarczyście. Z niemal nieukrywanym zadowoleniem.

- Wierzył, że już fechtuje łacno i że się może postawić takiemu... - powiedział nie tak uradowany, drugi z piątki, wysoki, chudy, ale z wystającym bandziochem, przypominający cherlawego pajączka z wypukłym brzuszkiem. - Na co się pchał? Można było ustrzelić z kuszy i po zabawie.

- Właśnie - po zabawie. - Trzeci, też wysoki i chudy, bez bębna przed sobą, jednak nadal bardzo podobny do swojego przedmówcy, może jego brat, odwrócił się do drogi i zaczął gmerać w gaciach, widocznie zamierzając wyszczać się i uspokoić. Może zresztą, tylko pcheł szukał? - A Mahower chce się z nim zabawić, bo go zeźlił czymeś, ten tam... - Rzucił spojrzenie na jeńca.

- To co - może go tknąć nie pozwolisz, co? - Pierwszy, który skwitował splunięciem śmierć Hottera, najwyraźniej mierzący na dowodzenie kompaniją, ustawił się, podboczył, nieznacznie trącając palcem czubek rękojeści sztyletu u pasa. - Jakby ci twemu braciarowi kiszki wypuścił, to byś taki spokojny, srulu, nie był!

- Hotter to też i nie twój brat był - mruknął czwarty. - On wogle brata nie miał.

- Dobra, cichajcie. Chłopy - o co się krzeszecie? Hotter był i ni ma Hottera. I już. My mielim tego zlichawca pojmać i przyprowadzić pod bramę Mahowera. On nam zapłaci, a my tedy - do swojego pójdziem. Pra?

- Zapłaci! - prychnął ten już niby-wódz. - A jak nie? Mahower to fałszywa gnida jest! - Nagle roześmiał się i wskazał brudnym palcem jeńca: - Temu też obiecywał gościnę, jadło i piwo, i co? Zara za nim puścił ogary! I to nie tylko nas, co nie?

- Jak nie zapłaci nawet, to i tak, to, co już mamy, to już mamy - odzienie, buty, broń i sakiewkę. Tego nam nie odbierze - rezolutnie odezwał się ten pająkowaty. Jemu wyraźnie się nie podobało, że kwestia przywództwa została już tak jakby rozstrzygnięta. - Tylko jak go ździabiemy tu, to trza będzie ciało wieźć do cascellana, a na chier nam to? Niech sam jedzie spentany.

- Można samą głowę zawieźć! - warknął przywódca.

- Chciał się zabawić z nim, nie słyszałeś?! - wrzasnął brat pająka. - Może chcesz, żeby się nami pobawił?

Nastała cisza. Sapali i mierzyli się spojrzeniami spode łba.

- Dobra, chłopy - pojednawczo mruknął po chwili świeżo upieczony herszt. - Tak postanowilim, to tak uczynim. Dziś już nie jedziemy nigdzie, zostajemy na popas, a rano...

- Nie pochowamy Hottera?

Pająkowaty jeszcze nie ustawał, jeszcze nie godził się na nowe przywództwo, ale czekał na jakieś wyraźniejsze poparcie pozostałych. A tamtym było za jedno, albo woleli łysawego.

- Pochowamy, jakże by nie! Ot, las wielki, jakieś miejsce się znajdzie, Lutku.

Lutek jeszcze się wahał, ale już ustępował, zajęcze serce, jakby obsuwał się po zboczu ugody tchórzostwem posmarowanym. Skinął w końcu głową, pogmerał w ziemi czubkiem buta.

- Wiele tam w mieszku jest? - zapytał pojednawczo niby, ale podsłuchującemu Cadronowi przyszło do głowy, że ostatni raz próbuje skłócić kompaniję, podbechtać ją przeciw nowemu hersztowi i samemu tym sposobem wskoczyć na stołek wodza.

Zapytany wyjął z kieszeni sakiewkę, zważył w dłoni. Potem rozsupłał troczek i wysypał zawartość na dłoń. Błysnęła struga złota, pozostali trzej nadciągnęli do niego długimi, sępimi krokami. Z tej pozycji Cadron nie widział dokładnie, ile tego złota było, ale musiało być znacznie, bo cała czwórka zaczęła hikać, czkać, tańcować w miejscu, grzmocić się po łopatkach, a podochocony Lutek nawet kopnął brata w zadek. Na co tamten się nie obraził, tylko oddał. Radości nie było końca.

Cadron przeniósł spojrzenie na jeńca. Teraz wreszcie przyjrzał się uważnie.

Ręce miał mężczyzna wykręcone za plecy, związane za pniem drzewa. Dodatkowa pętla przyciskała jego pas do grabu. I to wszystko. Ale po co więcej? Ręce wykręcone i unieruchomione, w zasięg nóg nikt nie zamierzał podchodzić, a i co mógł nogami, prawda, długimi, ale to i wszystko, zrobić? Jeszcze miał na stopach buty, ale już niedługo pewnie. Jeszcze odziany był w skórzany kaftan, też któryś zaraz odbierze, bo noc za pasem. Mężczyzna miał wąską drapieżną twarz z orlim nosem, gęste krzaczaste, zrośnięte nad nosem brwi. Dziwnego koloru, szaro-brązowe włosy od czoła i boków miał gładko sczesane na tył, gdzie splatały się w gruby ogon, opleciony mocną stalową siatką, chroniącą kark przed poziomym cięciem. Z rozciętego czoła spływała strużka krwi, jeniec co chwila przekręcał głowę, starając się skierować krew w bok, by nie zaskorupiła mu oka. W rozdziawionych ustach tkwił kłąb jakiejś zielonej szmaty, na oko kawałek derki spod jego własnego siodła.

Cadron zastanawiał się chwilę.

Jak sami zbóje przyznali, najlepszy z nich szermierz już nie żył. Czyli i z tą czwórką można by sobie poradzić. Ot, wyskoczyć z krzaków, chlast, ciach i pierdut! Ale nie - któryś kuszę wspomniał, a na kuszę Cadron w życiu się nie pchał, dlatego i życie jeszcze posiadał. Trzeba kunsztykiem jakimś, sposobem, cwanie...

O, gdyby ów napadnięty mógł się też ruszyć! Co dwu to nie jeden, no i zaskoczenie...

Cadron zmarszczył brwi i podążył za tą myślą.

Tymczasem herszt wsypał złoto do sakiewki, sakiewkę wcisnął za pas, do jakiejś głębokiej kieszeni.

- Podzielimy później - powiedział. - Tera trza godny pochówek Hotterowi sprawić.

"Akurat! - pomyślał Cadron. A w tym czasie kilka monet przeniesie się cudownie do twojej innej kieszeni!"

Podobnie chyba myśleli trzej na polanie, ale już inicjatywa była nie w ich ręku. Teraz, kiedy ten z sakiewką stał się ich przywódcą, musieliby się zbuntować, a to już nie było takie łatwe. Pomruczeli coś, pospluwali, któryś kopnął jakąś szyszkę, czy grudkę ziemi...

I poszli do lasu szukać miejsca pochówku. Został tylko brat "pająkowatego" Lutka. Cadron bezszelestnie wycofał się, korzystając, że pozostali czynią w lesie hałas jak stado dzików i poszedł dalekim łukiem w przeciwnym kierunku. Kiedy zobaczył, że droga skręca lekko i może ją przekroczyć, nie ryzykując, że któryś z bandytów go dostrzeże, przeskoczył na drugą połać lasu i ponownie zaczął zbliżać.

Teraz kierował się na grab z przywiązanym doń mężczyzną. Ćwierć semii później przywarował w linii krzewów za dwoma drzewami, naciągnął kaptur na czoło, by biel skóry nie zdradziła go w ciemniejącym lesie, i oparłszy brodę na płasko leżących dłoniach, zaczął planować. Chwilę potem drgnął, nerwowo sięgnął po miecz, ale było za późno - trójca wracała z lasu.

"Ależ cembalista ze mnie! - sklął się w duchu. - Mogłem tego jednego usiec, więźnia uwolnić i albo uciec zwyczajnie, albo się zasadzić na tych trzech! Och, na Kreista! Głupiec, głupiec i głupiec! Ale już za późno... A może jeszcze nie? Przecież pójdą z ciałem do lasu!"

Oddychał przez szeroko otwarte usta, przywarł do ziemi i czekał.

Wracali. Ale gdy już-już byli na polanie któryś krzyknął:

- Hej! Tu jest najlepsze miejsce! Wykrot głęboki, i kopać nie trza, bo i tak łopat nie mamy!

Cadron zaklął w myślach. Cała czwórka udała się w kierunku, skąd wrzeszczał zbój, ale przez listowie widać było ich plecy, jak pochylali się nad czymś i radośnie gaworzyli, szczęśliwi, że nie trza kopać rękami głębokiego dołu. Cadron błyskawicznie podjął decyzję. Wyszarpnął z kieszonki na piersi pięcioramienną stalową gwiazdę z ostrymi jak sztylet krawędziami, poderwał się niemal bezszelestnie, zrobił dwa kroki i cisnął z kierunku grabu. Trafił znakomicie - tuż pod liną łączącą spętane przeguby więźnia. Cichy odgłos wbijającego się w drzewo metalu spowodował, że jeniec podniósł głowę i wpił się spojrzeniem w niebo, nasłuchiwał; czwórka grabieżców nie usłyszała niczego. Szczęśliwy Cadron wrócił w swoje krzaki, delikatnie ułożył przed sobą miecz, ostrożnie przysypał go mokrymi liśćmi, by nie błysnął zdradziecko, i czekał na rozwój wypadków.

Wszystko zależało od tego, kiedy pojmany zrozumie, co się wydarzyło, kiedy pojmie, że ma kogoś do pomocy, kogoś, kto nie może otwarcie wystąpić do walki, ale pomoże, jeśli tylko on się uwolni i jakoś się przy... czy... ni...







Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Adam Cebula
A.Mason
Tomasz Pacyński
A.Cebula, R.Krauze
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Eugeniusz Dębski
Jerzy Rzymowski
Kot
J. Kaliszewski
KRÓTKIE PORTKI
S.Chosiński
Irina Jurjewa
James Barclay
 

Poprzednia 21 Następna