strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Kot
strona 24

Pieśń żebracza

Ilustracje: Małgorzata "Asfodel" Jakubiak

 

 

 

O AUTORZE
Kto: Kot
Wzrost: 175 cm
Waga: 76 kg
Wiek: za dużo
Osiągnięcia: za mało
Znak zodiaku: Skorpion (w sam raz)
Ulubione zwierzę: Kot (stąd ksywa)
Zainteresowania: dawniej dużo, obecnie z braku czasu mocno ograniczone: komputery, biologia, sport, sztuki walki, włóczęgi, wszystko co związane z wodą, no i oczywiście fantastyka, RPG (prowadzi własny system Agenci Insightu); zdjęcie pochodzi z Orkonu '99

Już nie pamiętam, w którym roku ujrzałem go po raz pierwszy. Pięćdziesiątym? Pięćdziesiątym drugim? Siedziałem w zadymionej spelunie jakich wiele przy kosmoportach i sączyłem swojego drinka, rozmyślając o rejsie i tych kilku dniach wolnego, które trzeba było gdzieś spędzić. Nie musiałem siedzieć akurat tutaj - stać mnie było na całkiem przyzwoity hotel i restaurację, ale przeważnie wstępuję do mordowni takiej, jak ta na jednego. Siedzę, rozglądam się i sączę.

Czasem myślę o moim ojcu - czy jest po Tamtej Stronie w oazie ciszy i spokoju, czy może go tam nie chcieli i włóczy się teraz z jakimś Latającym Holendrem po zakurzonych orbitach astralnej ekliptyki. Za życia był pilotem układowego transportowca - nic wielkiego, rejsy trwały najwyżej dwa - trzy dni, rzadko rozciągały się do tygodnia, ale dla mnie były to największe wyprawy w dziejach szczenięcego świata. Czasami, jeśli zdążyłem do kosmoportu na jego powrót, odprowadzałem go do domu, dumnie drepcząc przy spodniach zakurzonego, wytartego munduru, który wkładał specjalnie dla mnie. Niestety, znacznie częściej trafiał do jednego z barów, gdzie przepijał znaczną część wypłaty. Chodziłem wtedy od knajpy do knajpy, od nory do nory, jednej gorszej od drugiej i szukałem mojego taty. Przeciskałem się między chitynowatymi Pyxijczykami, pulchnymi Gulbsami o twardej skórze, delikatnymi Ghormami i przedstawicielami dziesiątków innych ras, włączając w to nawet sporadycznie spotykanych ludzi z Martwych Planet. Czułem się tam jak u siebie, wielu ze stałych bywalców znało mnie i pozdrawiało, czasem wskazując drogę. Znajdowałem go przy barze - pijanego w sztok, z trudem utrzymującego równowagę na barowym stołku, i wtedy brałem go za rękę, a on regulował należność za ostatnie drinki i szedł pokornie za mną, mamrocząc coś pod nosem. Kilka razy znalazłem go pobitego, zakrwawionego, w błotnistym rynsztoku, bez pieniędzy i w podartym ubraniu.

Ale czasem znajdowałem go, zanim jeszcze się upił. Sadzał mnie wtedy obok siebie i zamawiał dla mnie sok z jakichś egzotycznych owoców, a sam przechodził na lżejsze drinki. Do domu wracaliśmy z reguły kilka godzin później, gdy już nasyciłem się atmosferą baru, gwarem, sporadycznymi bójkami i hałaśliwym godzeniem się. Gośćmi z dalekich galaktyk i opowieściami różnych szumowin. Ja słuchałem ich z otwartymi ustami, zapominając z wrażenia mrugać, aż zaczynały mi łzawić oczy, ojciec natomiast z rozbawieniem, które okazywał półuśmiechem, chowanym za podnoszoną w charakterystyczny sposób szklanką, zanim pociągnął drobny łyk. Teraz wiem, że zapewne znał je wszystkie na pamięć, wysłuchując ich po kilka razy z różnych źródeł zapewniających, że to właśnie opowiadający wyszli cało z opowiadanych przygód, ale wtedy miałem mu za złe ten brak szacunku. Mój Stary...

Przyszedł na rozdanie dyplomów, gdy kończyłem Akademię. Był trzeźwy. Stary, spłowiały i wytarty mundur był wyczyszczony i odprasowany. Uczesane włosy i... lśnienie w oczach... łzy? "Mój syn!" - mówił w knajpach z dumą. Co czuł teraz?

Odszedł na Wieczną Wachtę sześć lat później. Po pogrzebie... nie, dosyć. Ale zawsze, gdy wyląduję, zasiadam w jakiejś spelunce i wypijam jednego za jego zdrowie. Stary skurwiel, do pięt mi nie dorasta, nigdy nie wyszedł poza nasz Układ, a ja prowadzę międzygalaktyczne liniowce; był tylko zniszczonym przez alkohol słabeuszem, przepijającym sporą część zarobków, ale był wielki i kochałem go za to. Twoje zdrowie, tato, gdziekolwiek jesteś.

Podniosłem szklankę, jakbym spełniał toast do czystego powietrza przed sobą i na chwilę zamarłem. Przede mną stał facet w czymś obdartym i zniszczonym, przypominającym starą wojskową kurtę sił kosmicznych Federacji Ziemskiej. Jedną rękę wyciągnął przed siebie proszącym o drobne gestem, w drugiej trzymał coś, co z trudem zidentyfikowałem jako stary, niemal zabytkowy instrument muzyczny. Pobrużdżona twarz zdradzała, że miał około siedemdziesiątki, ale nieśmiały uśmiech odsłaniał zdrowe zęby. Oczy miał zasłonięte czarną opaską. Czekał.

- Nie mam. Nie dam - powiedziałem, przytrzymując szklankę w powietrzu. Przez uśmiech przebiegł jakby cień grymasu rozczarowania, po czym żebrak odwrócił się i odszedł z mego pola widzenia, szukać gdzieś indziej szczęścia. Dokończyłem toast i siedziałem przez chwilę nieruchomo, ale nastrój wspomnień prysł, za to gryzł mnie powidok spłowiałego munduru, który kiedyś zapewne był lśniąco biały, a teraz bardziej przypominał podarty łachman. Żebracy zawsze byli, są i będą - spotykałem ich dziesiątkami. Wszędzie ręce proszące o jałmużnę, litość, datek, ale jednocześnie chytre, rozbiegane oczy oceniają ubiór i zasobność portfela w kieszeni. Przymilny, żebrzący wzrok i gotowość do skopania pijanego pilota na śmierć, jeśli dorwą go gdzieś samotnego w ciemnym zaułku. Jak mojego tatę...

Założę się, że ten żebrak wracał do swego domu bez opaski na oczach, dziarsko pogwizdując i kopiąc po drodze leżące puszki. Dlaczego ich wszystkich nie zamkną? I skąd wziął mundur pilota bojowego Federacji? Przecież nie zdarł z martwego ciała, bo nie znajduje się martwych pilotów. Mimo woli pamięć przekopywała się przez pokłady wspomnień, do czasów zajęć z historii w Akademii. Minęło tyle lat, tyle wspomnień... opornie to szło, ale coś wypłynęło.

Wzór munduru pochodził sprzed prawie czterystu lat, z wojny Federacji Ziemskiej z Imperium Keranu. A baretki orderów na lewej piersi... nie pamiętałem żadnej oprócz pierwszej, połyskującej żółto w świetle lamp. Złote Skrzydło, przyznawane za czyny szczególnie bohaterskie. Odznaczenie nietuzinkowe, przyznawane bardzo rzadko. Nieaktualne od... czterystu lat? Obejrzałem się za żebrakiem. Stał tyłem do mnie dwa stoliki dalej, a siedzący tam humanoidalni osobnicy w rozchełstanych mundurach floty handlowej grzebali w kieszeniach, poszukując drobnych. Tył jego kurtki przecinał krzywy szew po rozdarciu, od lewego ramienia do prawego boku. Ciemne spodnie stanowiące komplet z kurtką były połatane w wielu miejscach. Mundur, mimo że poprzecierany i połatany, dobrze leżał na swym właścicielu i wyglądał na oryginalny. Pilot? Mój ojciec nie żebrał. Oderwałem wzrok od łysiny okolonej siwymi włosami i dopiłem swojego drinka. Siedziałem tak jeszcze kilka minut, wpatrując się w świecące resztą płynu dno szklanki, gdy moich uszu dobiegły piskliwe dźwięki. Rozejrzałem się w poszukiwaniu źródła.

W centrum pomieszczenia na stole ustawiono krzesło, a na nim posadzono starca w wojskowej kurcie. Poruszał teraz swym dziwnym instrumentem, równie starym i wiekowym jak i on sam, nasłuchując dźwięków, jakby w poszukiwaniu śladów fałszu. Miałem dosyć. Wstałem i ruszyłem do wyjścia. Przedstawienia dawane przez pijanych żebraków napawały mnie wstrętem i może odrobiną litości, bo nie wykraczały poza coś, co można by określić mianem "żałosne".

Nie byłem odosobniony w swej decyzji. Od stolika pod przeciwległą ścianą wstała samotna postać i skierowała się do wyjścia. Gdy podszedłem bliżej, spostrzegłem, że jest to człowiek z Martwej Planety - bez wątpienia najemnik. Koło żebraka znaleźliśmy się jednocześnie i zwolniłem, żeby go przepuścić - wprawdzie tacy jak on (popularne określenie "martwiel" jakoś nigdy nie przechodziło mi przez gardło) z reguły się nie denerwują, jeśli ktoś się wepchnie przed nimi, ale mają w sobie coś, co nakazuje szacunek. Spokojne, nieruchome spojrzenie? Twarz rzadko ulegająca emocjom? Wyważone, precyzyjne ruchy? Miękki krok śmiertelnie niebezpiecznego drapieżnika? A może niesamowity autorytet - rzecz trudna do zdefiniowania, ale wyczuwalna na pierwszy rzut oka? Chyba wszystko razem. Dlatego puściłem go przodem i dlatego oczy rozszerzyły mi się ze zdumienia gdy zobaczyłem, że się zatrzymał, spojrzał do góry na starca przekrzywiającego głowę, by lepiej słyszeć popiskiwanie instrumentu w cichnącym gwarze, i wrzucił do stojącego przed nim pogiętego, blaszanego kubka parę groszy. Przedstawiciel gatunku, który wydał z siebie najbardziej poszukiwanych w całym znanym Kosmosie pilotów bojowych, najemników i zwiadowców, morderców o stalowych nerwach i... dał jałmużnę ślepemu żebrakowi w taki sposób, jakby składał mu hołd, po czym wyszedł, nie zwracając na nikogo więcej uwagi. Wyszedłem za nim, ale nie odważyłem się go zagadnąć. Zresztą, nie sądzę, żeby odpowiedział.

 

* * *

 

Na Agelon IV - jeden z wielu portów przeładunkowych, które leżały na długiej trasie naszego trampa - wróciłem trzy lata później. Jako drugi oficer musiałem przypilnować całej procedury i dopiero wieczorem trzeciego dnia udało mi się wyrwać, gdy już zapieczętowaliśmy ostatnią ładownię i pożegnaliśmy się z celnikami. Byłem śmiertelnie zmęczony, ale postanowiłem uczynić zadość tradycji i przed udaniem się do hotelu, odwiedzić jakąś spelunę. Znużonym krokiem zszedłem na płytę kosmoportu i zatrzymałem się na chwilę. Potarłem kark i zagapiłem się w niebo zadzierając głowę. Agelon położony jest bardzo pięknie - wprawdzie poza płaszczyzną galaktyki, ale dużo bliżej jądra niż gwiazdy leżące w połowie jej ramion. W nocy nigdy nie jest dość ciemno, by potrzeba było dużo latarń, a jednocześnie panuje wystarczający mrok, by widzieć czerń kosmosu podziurawioną gwiazdami. I oczywiście wielki kłąb jądra obracający powolnymi ramionami pełnymi gwiazd obok międzygalaktycznej pustki, kontrastującej czernią z rozmgloną jasnością spirali. Gigantyczny świetlisty młyn nie ustający w beznadziejnym wysiłku zmielenia mroku. I niech się stanie jasność.

Agelon. Usiłowałem wyobrazić sobie, co czuli pierwotni mieszkańcy tego układu, gdy spoglądali w otchłań i wiedzieli, że miną setki i tysiące pokoleń, nim będą w stanie gdziekolwiek dotrzeć. Gwiazdy - wypełniające galaktyką dwie trzecie powierzchni nieba, skupione w gromadę widoczną nawet w biały dzień, niby bliskie, a tak dalekie... Czy odczuwali samotność i rozpacz? A czy my odczuwaliśmy je przed Kontaktem? Ale my mieliśmy do najbliższej gwiazdy niewiele ponad cztery lata świetlne, oni - półtora tysiąca. Nawet mając prędkość podświetlną, nie mieli szans na powrót. O czym myśleli, patrząc w niebo? Czy płacząc, przeklinali los, który stworzył ich samotność na iście kosmiczną skalę, czy pochylali w pokorze karki, zaciskając zęby nad przeszkodami dnia codziennego? A może wznosili gniewną pięść ku milczącemu niebu i zagryzając wargi, grozili pustce w bezsilnej wściekłości?

Nie wiem i chyba nigdy się nie dowiem. Przeciągnąłem się, aż zatrzeszczały zastałe od papierkowej roboty stawy, ale pozostałem wyciągnięty dopóki nie poczułem pierwszego skurczu chwytającego mnie gdzieś pod łopatką. Wtedy rozluźniłem mięśnie, otrząsnąłem się i ruszyłem w kierunku oświetlonego budynku odpraw, lawirując wśród większych i mniejszych statków towarowych, do których należała ta część kosmoportu. Mijając ich światła pozycyjne, z rzadka tylko widziałem ciemne sylwetki pilotów i załogantów, którzy z takich czy innych przyczyn spędzali noc na swych statkach. Po dziesięciu minutach dotarłem do opustoszałej hali odpraw i wydostałem się na ulicę strzeżoną przez dwuszereg latarń - w większości martwych i ciemnych, lecz nikomu z obecnych na niej przedstawicieli różnych ras to nie przeszkadzało. Blask przyzywających neonów i reklam dawał wystarczająco dużo światła, by czuć się względnie bezpiecznie, i jednocześnie wystarczająco mało, by poruszające się w mrocznych zaułkach cienie pozostały anonimowe. Tu można było kupić wszystko - od narkotyków aż po śmierć od noża, cudzą lub swoją, jeśli ktoś zbytnio się obnosił z pieniędzmi. Szedłem przed siebie, a co jakiś czas podchodził do mnie jakiś odźwierny i zapraszającym gestem otwierał drzwi do knajpy, z której by mnie później bez najmniejszych skrupułów wykopał.

To był jeden z tych barów, do których nikt cię nie wciąga - po prostu wchodzisz do środka albo nie. Po ścianie pełgała jakaś trudna do zidentyfikowania resztka hologramu, która sugerowała, że dni chwały tej budy minęły już dawno. Jednak wybrałem ją, bo zainteresowały mnie dobiegające ze środka odgłosy - jakby chóralny śpiew przebijający się przez drzwi i okna. Może już wtedy podświadomie wiedziałem, co ujrzę? Drzwi otworzyły się z cichym szumem.

Pierwsze, co mnie uderzyło zanim jeszcze przekroczyłem próg, to było głośne "Hej!" dobywające się z kilkudziesięciu gardeł. Wszedłem do środka i chyba tylko zmęczenie powstrzymało mnie od odwrócenia się plecami do tego cyrku. Miałem dosyć poszukiwania miejsca, w którym mógłbym wychylić szklaneczkę, więc zmrużyłem oczy przyzwyczajone do półmroku panującego na ulicy i ruszyłem przed siebie.

Pośrodku pomieszczenia ustawiony był stół, a na nim krzesło. Razem tworzyły chwiejną scenę dla żebraka ubranego w zniszczony mundur Federacji. Czarna opaska zasłaniająca oczy nie przekonała mnie o jego kalectwie, podobnie jak przy naszym pierwszym spotkaniu trzy lata temu, bo uśmiech szczęścia na twarzy nie licował z kimś, kto utracił wzrok i musiał żebrać, by utrzymać się przy życiu. W łysinie okolonej półpierścieniem siwych włosów odbijały się światła spod sufitu. Skrzywiłem się i ruszyłem okrężną drogą pod ścianami w kierunku kontuaru. Centrum baru zajęte było przez odwróconych w tej chwili plecami do mnie brudnych dokerów i załogantów statków przewożących podejrzane ładunki. Rozbawionych, szczerzących zęby, wznoszących do góry kufle i szklanki i wywrzaskujących słowa refrenu sprośnej piosenki "O kotce Mirri, w której kochała się cała załoga" coraz głośniej i głośniej, aż do końcowego Hej!, od którego puchły bębenki. Zacząłem żałować, że tu wszedłem, ale byłem już w połowie sali i w ponurej determinacji zdecydowałem się brnąć dalej, by wypić jak najszybciej jednego i pójść do hotelu, w którym armator opłacił mi nocleg. Na szczęście wszyscy bywalcy przenieśli się bliżej środka pomieszczenia i pod ścianą dostrzegłem nawet wolny stolik, co poprawiło mi nieco humor. Własny stolik o tej porze - istna gratka dla zmęczonego pilota szukającego spokojnego kąta. Hałas można znieść.







Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Adam Cebula
A.Mason
Tomasz Pacyński
A.Cebula, R.Krauze
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Eugeniusz Dębski
Jerzy Rzymowski
Kot
J. Kaliszewski
KRÓTKIE PORTKI
S.Chosiński
Irina Jurjewa
James Barclay
 

Poprzednia 24 Następna