strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Adam Cebula
strona 13

Bicie Osiołka


Jest taki dowcip o tym, jak kobiety opowiadają kawały. Ekranizacja prozy Sapkowskiego przypomina właśnie ów występ płci pięknej. Nie jest śmiesznie, jest głupio. Pozostaje uczucie zażenowania.

 

Można by właściwie machnąć ręką na tę całą historię. Niejedną rzecz filmowcy spieprzyli, tak naprawdę do rzadkości należą przypadki, gdy kontakt literatury i filmu nie zakończył się jakimś nieszczęściem. Przyczyna tkwi zapewne w tym, że wbrew temu, co się powszechnie opowiada, obraz nie jest bynajmniej wart tyle, co tysiąc słów. Jest czasami niewart jednego słowa. Kino operujące, jak to się mówi, mocnym środkiem wyrazu, w porównaniu z książką, która bez wyobraźni czytelnika w niczym sobie nie poradzi, to coś jak młotek albo maczuga. Tekst jest chimerycznym, ale bardzo finezyjnym narzędziem, potrafi zorganizować wyobraźnię, kierując uwagę na szczegóły. Trzeba się mocno nabiedzić nad kamerą, nad montażem, nad scenografią, by oko widza odkrywało i przedmioty, i ich znaczenie, by na przykład rupieciarnia zmieniła się w pracownię uczonego. Operowanie owym młotem wymaga wiele wiedzy i doświadczenia, inaczej wszystko się nim porozbija. Dlatego wcale się specjalnie nie dziwię, że próba ekranizacji Sapkowskiego skończyła się źle. Sęk w tym jak bardzo.

 

Sapkowski, wbrew popularnym wyobrażeniom, nie jest łatwym pisarzem. Oczywiście, wartka akcja, nieskomplikowane osobowości - nie jest psychologiczną głębią ani Jaskier, ani wiedźmin - to wszystko powoduje, że niemal każdy, kto potrafi literki składać, może przeczytać i opowiedzieć, kto kogo zarżnął. Dlaczego jednak owa proza zachwyca, dlaczego tak dobrze się sprzedaje? Dlaczego AS Wielkim Pisarzem jest? Ano, to trochę bardziej skomplikowane. Dokonuje on w gruncie rzeczy standardowego i prostego zabiegu. Przedstawia historie i postaci znane z baśni i mitów na swój, współczesny sposób. Demitologizuje mity, "odbaśniowia" baśnie. Oto zakochana królewna, którą gwałtem chcą wydać za innego, jawi się nam nie jako Julia wg Szekspira, gotowa umrzeć za swą miłość, ale zwykła dorastająca pannica, która się nie oparła mocy instynktu. Tu nie ma walki pomiędzy systemami wartości, nie rozstrzyga się o przyszłym porządku świata, ale całkiem normalnie, całkiem tak samo jak dziś kombinuje się, jak z tego wszystkiego wybrnąć. Otóż bohaterowie Sapkowskiego są postawieni w miejsce bohaterów baśniowych i uzupełnieni o prawdę materialną. Bywają głodni, zmęczeni i zniechęceni, podlegają układom naszego świata. Nie są to nawiedzeni ideolodzy, niebezpieczni naprawiacze świata, ale ludzie, którzy zwyczajnie chcą przetrwać.

 

Zapewne jest to typowy zabieg dla postmodernisty: opowiada znane już historie, ale po swojemu. Niekoniecznie powstaje dzieło lepsze od tego, które jest przemalowane, ale zabieg ma coś z zabawy intelektualnej. Ta zaś w naszych multimedialnych czasach jest po prostu wyrafinowaną rozrywką, niekoniecznie dostępną każdemu.

Po jakiejkolwiek finezji na ekranie nie zostało śladu. Niestety, nie jest to zabieg świadomy. Widać raczej, że nikt nie panował ani nad tekstem, ani nad aktorami, nad technikami, operatorem kamery, a co najgorsze, nad tym kimś, kto powinien decydować o całości. Powstało coś, tu i ówdzie śmiesznego, tam dramatycznego, obok wzniosłego. W sumie materiał, z którym nie bardzo wiadomo co zrobić. Jest irytujące, zwłaszcza, gdy się zna pierwowzór. Ta opinia jest powszechna. Nie darował twórcom filmu nawet naczelny Linux+, gdyby ktoś nie wiedział, pisma w całości poświęconego sprawom komputerowym, bardzo specjalistycznym i bardzo dalekim od wszelkiego rodzaju rozrywki. Widać tak bardzo gryzło człowieka, że postanowił wykorzystać najmniejszą okazję, by dać upust swej frustracji.

 

Klapa, i można by poprosić o miłosierną zasłonę milczenia. Niestety, w tle całej historii jest pewna sprawa. Raczej śmierdząca. Cuchnie nasze polskie bagienko.

 

Trudno bowiem oddzielić od tego, co się stało, publicznych deklaracji przeróżnych osób, zawodowo w rzecz zamieszanych, że Sapkowskiego nie czytały. Nie mam nawet specjalnych pretensji do wszystkich aktorów. Niektórzy pojawiali się w epizodycznych rolach. Obawiam się, że zrobili, co było możliwe w tych okolicznościach. Ostatecznie, gdy się człowiek wynajmuje do malowania pokoju, nie musi wiedzieć, gdzie będą stały meble. Nie świadczy to najlepiej o ich profesjonalizmie, bo bywają i tacy, co, zanim staną przed kamerą, przygotowują się przez wiele miesięcy, kopiąc po różnych pobocznych, czasami luźno związanych z tematem materiałach. A już na pewno nie chwalą się publicznie swą ignorancją. Tak czy owak, okazało się, że do dobrego tonu należy nie przeczytać.

 

Miałem kiedyś taką przygodę. Na jednym z LOF-ów był jak zwykle Marek Oramus. Postać to podobno w naszym środowisku kontrowersyjna. Wszelako historia, którą chcę o nim opowiedzieć, świadczy o pewnej różnicy klas pomiędzy ,,naszymi'' intelektualistami, a tymi ,,prawdziwymi''. Otóż przywiozłem na to spotkanie sporą kupę materiału. W jednej teczce był wielki artykuł o rozwoju sztuki prowadzenia wojny w eterze. Do sprawy tej pewnie powrócę. Zgromadziłem furę faktów, wywiodłem wiele nietrywialnych wniosków. Artykuł w swym pierwotnym kształcie, naszpikowany terminami technicznymi, danymi, a nawet wyliczeniami, był tyle konkretny, co niezjadliwy i nudny. W drugiej teczce miałem coś. Trudno powiedzieć, co to było, bo powstało w wyniku ćwiczenia pisania na komputerze. Pewnie już o owym incydencie wspominałem. Był taki okres, gdy w moim zasięgu pojawiły się znakomite komputery marki Amstrad z jeszcze lepszym edytorem Tasword. Pozwalał on na wprowadzenie około 164 linii tekstu, po czym pamięć maszyny ulegała zatkaniu. Powinno to wpłynąć stopująco na słowotok, ale niestety, dla mnie, dla człowieka, który po raz pierwszy otrzymał możliwość utrwalania swych genialnych przecież myśli i, co gorsze, powielania swych dzieł w prawie dowolnej ilości, nawet kilkunastu egzemplarzy, nie stanowiło to dostatecznej zapory.

Być może nie pomogłoby nawet podłączenie wysokiego napięcia do klawiatury. Szalałem. Dokładnie, uczyłem się pisać. Z jednej strony chodziło o to, by trafiać paluszkami w odpowiednie klawisze, z drugiej, by proces, w całości traktowany, nie zjadał całej mocy obliczeniowej osobistego białkowego procesora. Otóż rzeczy się miały tak, że co prawda pisanie jakoś mi szło, ale powiedzmy sobie szczerze, przy całkowitym pochłonięciu zasobów, które bynajmniej nie szły na wygenerowanie odpowiedniej treści, ale na walkę z niezbornymi paluszkami, które to co i rusz zawisały bezradnie w poszukiwaniu jakiegoś ,,z'', ,,r'', czy innego klawisza. Ten drugi tekst zachował się u mnie w jakiejś teczce i kiedyś zerknąłem do niego. O co mi chodziło, nie wiem. Nie zrozumiałem, co sam napisałem. Wygląda, jakby o coś chodziło, niewiele nawet było błędów gramatycznych, mądrze wyglądało, ale... Chyba jednak trafianie w klawiaturę było podczas powstawania tekstu za mało wytrenowane...

W trakcie spotkania Marek gdzieś przepadł. Poszukiwania trwały czas jakiś, bo kolejne koncepcje, gdzie mianowicie się posila piwem, okazały się nietrafione i trzeba było przejść do wersji coraz bardziej nieprawdopodobnych. Proszę sobie wyobrazić moje uczucia, gdy znalazłem go pochłoniętego lekturą moich tekstów. Mimo wszystko miałem jakieś rozsądne mniemanie o ich wartości, w związku z tym przezornie wydrukowałem je na przeleżałych i zżółkłych urzędowych arkuszach, na których czas wyjadł farbę. Moja drukarka miała trochę inny krój czcionki, ale taśmę wielokrotnie już regenerowaną tuszem do stempli, tak, że czytać się dawało... czasami. Sumienie jednak ostrzegało mnie, żebym bezczelnie nie marnotrawił dobrego papieru, który powstał przecież z dobra narodowego, jakim są lasy. Na domiar złego, owo dzieło ćwiczebne wysypało mi się z teczki i nie uznałem za stosowne składać go w kolejności. Miałem zamiar pokazać to jako ciekawostkę, bynajmniej nie zmuszać nikogo do czytania (bo jeszcze, nie daj Boże, ktoś się dowie, co napisałem!). Marek czytał właśnie to. Heroizm jego wyczynu przywodził na myśl bohaterów Londona, zajadle brnących, z sobie tylko znanych powodów, przez śnieżne pustynie. Zimno, głodno, nudno. Ale nie poddawał się. Kluczył, gdy było trzeba, szukał właściwej drogi pomiędzy kartkami. Nie szczędząc oczu. W końcu dobrnął do końca i wyciągnął najwłaściwszy wniosek, że z tym zrobić się nic nie da. Zrozumiał.

Rzecz całą z detalami opisuję, bo wniosek z niej taki: czytać nie szkodzi, nie wstyd, odwrotnie, lepsze to, niż się nie przyznawać. Zawodowego redaktora albo zawodowego intelektualistę poznać po tym, co potrafi przeczytać. I po tym, że przeczytać potrafi.

Co chcieli udowodnić ludzie, którzy tak ochoczo deklarowali nieznajomość lektury, w tym wypadku raczej obowiązkowej? Że są ponad to. Nie mieli czasu na Sapkowskiego, nie są skażeni Sapkowskim. Wyszło na to, że skoro chamstwo brudne z podgrodzia domaga się Sapkowskiego, trudno, to chamstwu go damy. Ale żeby czytać? Po co? My mamy takie fantasy w jednym paluszku, o tak, na pstryknięcie, zaraz to pokażemy! W ogóle, to nie takie rzeczy ze szwagrem po pijaku... W szczególności, żeby sobie kto nie pomyślał, że czytanie Sapkowskiego, zwłaszcza, żeby Sapkowski sobie nie pomyślał, że taka pisanina sprawi przyjemność Prawdziwemu Artyście. Może Bratny, albo kto równie wybitny...

Gdy o wybitnych literatach mowa, to trzeba tu wspomnieć tragiczną historię Osiołka Porfiriona, nabitego za przetkanie piecyka, który koszmarnie dymił. Oj, cudu, cudu nam trza. Byśmy tego osiołka nie lali, zwłaszcza za wymiatanie sadzy. Ale obyczaje takie w dzikich krajach. Jak kto dobrze rury przetka, trza mu pokazać, gdzie jego miejsce. W łodzi, a nie w Warszawie. Jak napisze co, to się nie przeczyta. Możesz se pisać, ile dusza zapragnie, my z tej partyji wiemy dobrze, że do kitu. Dialogi ci poprawimy, jeśli już nieszczęśliwie doszło do tego, że napisanym trza się zająć. Bo gdzie taki spoza tego literackiego środowiska, z grona jakichś śmiesznych fantastyków, dialogi napisać potrafi. Uderzmy się w piersi własne, nie cudze, tak przy okazji.

A u nas to samo. Ktoś założył pismo, wypromował kilku pisarzy: nie ma pisma. Mówić o nim? A po co? Jeszcze pomyśli, że my myślimy, że się mu udało. Co i raz wybuchają w środowisku żałosne awantury. Diabeł wie, o co tak naprawdę, oprócz czystej, nieskażonej zawiści. Jeden drugiemu chce coś pokazać. Na całe szczęście jeszcze postronni głośno wołają, że nie chcą ekshibicjonistów. Swary, awantury, bynajmniej nie swojska prywata, ale swojska bezinteresowność w upieprzaniu. Bynajmniej, nie specjalność fandomu, ale czysto polska. Fraktalne samopodobieństwo. Zmieniasz skalę wielkości, pozostaje ta sama cecha: wzajemna niechęć. W fandomie, jak w kulturze. Ci od fantastyki patrzą z przekąsem na tych od niepokoju moralnego i na odwrót, niespokojni moralnie mają Tolkiena za literaturę drugiego sortu, o której wyrażać się jakkolwiek nie wypada. Literaci patrzą z góry na filmowców i na odwrót.

Nie zamierzam zabierać się za budowanie Polski. Skumbrie w tomacie, chcieliście, to macie. Teza tylko taka jedna jest, że klapa Wiedźmina ma swą genezę w Zasadzie Zielonej Gęsi. A brzmi ona prosto: upieprzyć osiołka Porfiriona, jakby mu się ten piecyk przepchać udało. Jak nie, jeśli szczotkowanie nie da rezultatu, to nawet możemy zacząć bronić Kłapouchego.

 

To nie jest tak, że ktokolwiek chce źle, ale tak, że gdy ktoś znajduje sposób na wyjście z bagienka, wychodzi na to, że w dobrej wierze, żeby mu pomóc, dziesiątki rączek ściągają go na powrót.

 

Chciałbym się bardzo mylić, ale jeśli mam rację, to na cokolwiek lepszego w dziedzinie filmu, który niestety wymaga współpracy wielu ludzi, w tym kraju ciężko liczyć. Tymczasem bardzo by się przydało, także nam wszystkim, by Wiedźmin zrobił karierę, najlepiej za granicą. Ma jeszcze ciągle jakieś szanse. Ale potrzebny jest niestety pewien zabieg, przynajmniej wycięcie przy okazji podkładania tłumaczenia fatalnych dialogów. Trzeba na ich miejsce włożyć coś sensownego, zbliżonego do tego, co napisał Sapkowski. Nie wszędzie to jest wykonalne, ale, jak sądzę, nie na tym polega trudność. Ktoś musiałby się przyznać, że nie ma jednak takiego talentu, jak jakiś tam pisarz fantasy. Byłby to kolejny Cud Nad Wisłą. Myślę jednak, że realne jest tylko jedno: ponowne pobicie Porfiriona.



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Adam Cebula
A.Mason
Tomasz Pacyński
A.Cebula, R.Krauze
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Eugeniusz Dębski
Jerzy Rzymowski
Kot
J. Kaliszewski
KRÓTKIE PORTKI
S.Chosiński
Irina Jurjewa
James Barclay
 

Poprzednia 13 Następna