strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
strona 06

Recenzje



Tańczący z wilkami, czyli "Wilcze gniazdo" Jacka Komudy

 

Wydawałoby się, że po Henryku Sienkiewiczu nikt już lepiej nie odda atmosfery Dzikich Pól z całym kolorytem zarówno historycznym, jak i czysto ludzkim. Tak się na szczęście dla nas czytelników nie stało. Nie mogę się jednak zgodzić z opinią Jacka Piekary, że Gdyby Henryk Sienkiewicz żył w XXI wieku, to pisałby tak, jak Jacek Komuda. Można snuć przypuszczenie, że inny noblista pisałby jak Piekara, albo w ogóle każdemu współczesnemu pisarzowi kogoś z nagrodą Nobla przypisać. Wystarczy sięgnąć po literaturę, by odnaleźć różnice. Poza tym takie dywagacje "co by było, gdyby", mijają się tutaj z celem. Żyjemy tu i teraz i bynajmniej bez Sienkiewicza . Mamy za to Jacka Komudę i na nim skupię tu swoją uwagę.

 

Trudno "Wilcze gniazdo" jednoznacznie zaliczyć do literatury fantastycznej, choć nie brak w niej fantastycznych "smaczków". Nieco mroku, zabobonu, oddziaływania niedomówieniami na wyobraźnię czytelnika i mamy coś, co w ramach gatunkowych można od biedy zmieścić.

Nie to jednak stanowi o atrakcyjności powieści, ale samo usytuowanie akcji w kontekście historycznym. Jeśli do tego dodamy tak znamienny w tamtych czasach kult "szlachcica na zagrodzie"- biedny jak mysz kościelna, ale zawsze sarmatyzmem podszyty - to jakaś tęskna nuta się w nas odzywa za koniem i szabelką. Gedeon to przeciętny szlachetka, co to "do bitki i do wypitki", a taki bohater wzbudza sympatię, choć w rzeczywistości wolelibyśmy trzymać się od niego z daleka. Już na samym początku widzimy jego awanturniczą naturę. Spotkanie w gospodzie, gdzie tak lekkomyślnie naraził się rodzinie dziadka Muraszki, stanowi jeden z  wątków, wokół którego narastają następne. Nie ma mowy, aby nasz bohater się nudził. Oto bowiem wystarczy samo pokrewieństwo ze stryjem Januszem, aby wojna zaczęła się na dobre. Gedeon bierze na siebie brzemię zmazywania win stryja, co wprawia w osłupienie jego wrogów. Niestety wrogowie nadal pozostają wrogami, a to z racji panującej atmosfery antypolskiej i zapędów Gedeona , by poślubić córkę jednego z nich. Trzymanie się zasady "nie dla psa kiełbasa", doprowadza do tragicznego rozwiązania wątku miłosnego i wpędzenia bohatera w głęboką depresję. I dopiero śmierć i cierpienie połączy wrogów po obu stronach barykady.

 

Jest w Jacka powieści coś wzruszającego. Jego bohaterowie są z krwi i kości. Tworzone nie z powietrza, ale z emocji i uczuć powoduje, że nie sposób jednoznacznie określić je jako dobre czy złe. To sprawia, że powieść wciąga czytelnika. Szkoda tylko, że pierwsze wydanie zostało wydane bez korekty i redakcji (pomimo zamieszczonej informacji, że były przeprowadzone przez konkretne osoby), co niestety jest widoczne. Już na pierwszej stronie pojawiają się błędy ortograficzne i powtórzenia. Widać nierówność stylu - jakaś dziwna maniera językowa. Nie wiadomo po co pojawiają się myślniki i to w zastraszających ilościach, które, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w późniejszych rozdziałach zanikają. O nierówności stylu świadczą również pojedyncze zdania, nie rozbudowane, których czytanie przywodzi skojarzenia ze "zgrzytem styropianu po szkle". I, odwrotnie jak w przypadku myślników, Jacek rozbudowuje je w dalszej części powieści niemal w symfonię słów. Nasuwa się pytanie, czy wydawnictwo z takim podejściem do czytelnika - odbieram to jako brak szacunku dla niego - nie robi równocześnie krzywdy samemu autorowi?! Przypadek Jacka nie jest tutaj odosobniony. Wydawca niczym drapieżnik nastawia się na zysk, zapominając o jakości. Pisarz dziś to "tańczący z wilkami" po polsku i nie wie, co z tego tańca wyjdzie.

 

Ewa Nadolna

 

Jacek Komuda

Wilcze gniazdo

Fabryka Słów, Lublin 2002





DÓŻA BÓŹKA! - czyli Jakub Wędrowycz strikes back

 

Fabryka Słów, jak na fabrykę przystało, wyrabia plan przed terminem. Zobowiązania zostały dotrzymane i na odcinku Pilipiuków nie występują przejściowe trudności w zaopatrzeniu. Lud pracujący miast i wsi może się zaopatrzyć się w upragnioną lekturę bez kolejek, talonów i kart zaprowiantowania.

To już trzeci Wędrowycz. Iście stachanowskie normy, tylko patrzeć pięknej fotografii Andrzeja Pilipiuka w gablocie przed Fabryką - "oto nasi przodownicy". Nawiasem mówiąc, i dla bumelantów znajdzie się miejsce - Ziemiański, a gdzie "Achaja"? Ale to tylko tak na marginesie.

A w tle słychać szyderczy chichot historii. Która, jak wiadomo, nigdy jeszcze nikogo i niczego nie nauczyła.

Na nic się zdało 500% normy. Odszedł wujcio Stalin, przyszedł Gomułka, potem Gierek. Okazało się, że przekroczony plan zdaje się psu na budę. Bo i produkt wtedy marny.

Pani od korekty podpisana jest na odwrocie karty tytułowej, w środku. Pewnie dlatego nie zaglądała na okładkę, na czwartą stronę, gdzie w polecance straszy słówko "sztafarz" (o, nawet Word w tej chwili mi to podkreślił. Na czerwono, wężykiem). Wiem, nagrody Zajdla nie dostaje się za ortografię, pisarz, jak wiadomo, to indywiduum niegodne zaufania, kudy mu do poprawnej polszczyzny. Ale korekta nie dostaje nagrody Zajdla, natomiast za robotę dostaje pieniądze. Za robotę, nie za opieprzanie się.

Okładka to niestety nie wszystko. W środku też straszy, i to nie tylko tytułowy bohater i wszelkie diabelskie pomioty. Straszy ortografia. Od tytułowej bóźki, po masarz serca. Przy tym ostatnim nawet Word wymięka, przez proste skojarzenie z masarnią i zawodem wędliniarza.

I jeszcze takie trudne słowo: "interpunkcja". Wiecie, co to jest? Bo korekta nie wie.

 

Co się w tym wszystkim broni? Ano, broni się znakomicie sam Jakub Wędrowycz, bohater, do którego można się przywiązać i nawet perwersyjnie nieco polubić. Dostajemy kolejną porcję zwariowanych przygód egzorcysty-amatora. Choć wydawałoby się, że trudno wymyślić coś nowego, wciąż jesteśmy zaskakiwani. Ostatni tom kroniki bimbrownictwa staje się coraz bardziej aktualny, Wędrowycz, jak na ponadczasowego bohatera przystało, wplątuje się w naszą codzienność, tę znaną z gazet i telewizji. Z fatalnymi zresztą dla tejże codzienności skutkami, bolesnymi dla bohaterów znanych z całkiem innych bajek. Znów na marginesie. To, w co przyodziewać zwykł się Arab, nazywa się "galabija". Ga-la-bi-ja, zrozumiano? Tak, Szanowna Redakcjo, to do Was, istnieją takie wynalazki, jak słowniki. Mają na ogół postać książki, są w nich kartki, hasła ułożone alfabetycznie. A-lfa-be-tycz... Co? Co to są hasła? Ech...

Broni się Andrzej Pilipiuk. Ze znakomitego gawędziarza staje się bystrym, złośliwym komentatorem, wplątuje swego bohatera w coś, co, gdyby było wymyślone, wydawałoby się nieprawdopodobne. A przecież to nasza rzeczywistość. Wędrowycz spotyka Osamę bin Ladena, który w Chlewiskach hoduje bakterie wąglika (Osama w ga-la-bi-ji, powtarzam po raz ostatni), wywija się, dzięki swym nadnaturalnym, zawdzięczanym długoletniej konsumpcji bimbru przymiotom, z rąk samego Skórołapki. Ta nasza ponura codzienność, oglądana przez pryzmat dokonań Jakuba, ze strasznej staje się śmieszna, niegroźna, oswojona. Pilipiuk potrafi dokonać rzeczy trudnej - ośmieszyć zło. Sprawić, że stanie się malutkie, skulone w kącie i cicho pochlipujące, jeśli oczywiście jeszcze pochlipywać może. To bywa trudne z poderżniętym gardłem. Takie drobne katharsis.

Przyznam, że jako chamisko i prostak, wolę Jakuba od mieszczucha Rafała Aleksandrowicza. Wędrowycz jest nowym Supermanem, na miarę naszych ambicji i możliwości, przaśnym i pszenno-buraczanym. Nie zawiera kompromisów, nie miewa rozterek moralnych. On wygrywa, wygrywał z okupantem (by the way, kto tak naprawdę był dla niego okupantem?), z dawnym ustrojem, teraz wygrywa z tym, co straszy nas z gazet. I nie dość, że wyrwie flaki i serce - jeszcze na dodatek ośmieszy.

Bawią kawałki znane i nieznane. Te nowe i te starsze, jak prawdziwe przyczyny zatonięcia Titanica.

Andrzeja Pilipiuka i jego bohatera nie trzeba bronić. Znakomicie bronią się sami. Pilipuk jest rzadkim zjawiskiem w powodzi ambicji i minoderii, jak sam podkreśla, jest rzemieślnikiem słowa. Kimś, kogo ambicją jest zapewnienie czytelnikowi rozrywki, bo o to przecież chodzi w literaturze popularnej. I tego mu nikt nie odbierze, choćby nie wiem jak się starał, nawet tacy, którzy do własnych opowiadań dają sążniste komentarze warsztatowe - o cóż to mogło w tym tekście chodzić? No właśnie, o co chodzi? Mam paskudne podejrzenie - chyba o zwykłą zazdrość. O nakłady chociażby.

A może o to, że rzeczy ważne można powiedzieć nie tylko w nastroju mroczno-głęboko-problemowym, cokolwiek by to nie znaczyło? Zresztą nieistotne, psy szczekają, Wędrowycz pije dalej. A Pilipiuk pisze.

Cóż, jeśli zatem egzotyczna ortografia i interpunkcja nie zepsują Wam lektury - polecam, naprawdę warto. Przynajmniej skład jest tym razem w porządku. A tak w ogóle - zwolnijcie, panowie z Fabryki. Poczekalibyśmy jeszcze tydzień dłużej, książka wyglądałaby lepiej.

Przy okazji - rozczuliło mnie słówko "bestseller" na okładce, umieszczone niejako awansem. Bez obaw, książka na pewno bestsellerem się stanie, jak poprzednie z serii. Ale ta wiara wydawcy jest doprawdy wzruszająca. Chyba, że chodzi o całkiem inny seler.

 

Jakub Wędrowycz się obroni, na pewno. Choć chciałbym w następnej książce przeczytać na przykład o tym, jak wspólnie z Hannibalem Lecterem spożywają organy wewnętrzne pewnej pani, niesłusznie i na wyrost przyznającej się do wykonywania zawodu korektorki. Zakrapiając bimbrem i prawiąc komplementy uroczej Clarice Starling. Napiszesz, Andrzeju?

 

Z pozdrowieniami

chciwy wyznawca

W.Astrachański 

 

 

Andrzej Pilipiuk

Weźmisz czarno kure

Fabryka Słów, listopad 2002







Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Adam Cebula
A.Mason
Tomasz Pacyński
A.Cebula, R.Krauze
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Eugeniusz Dębski
Jerzy Rzymowski
Kot
J. Kaliszewski
KRÓTKIE PORTKI
S.Chosiński
Irina Jurjewa
James Barclay
 

Poprzednia 06 Następna