strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Adam Cebula
strona 12

Zabić majstra!


O AUTORZE
Adam Cebula Urodzony 8 marca 1959 roku. Wychował się na wsi Przedborowa. Po ukończeniu LO w Ząbkowicach Śl. w 1978 roku wyjechał do Wrocławia, do którego to miasta do dnia dzisiejszego się nie przyzwyczaił. Ukończył fizykę i pracuje w Instytucie Fizyki Doświadczalnej jako laborant.

Tak się jakoś głupio składa, że dobrze się pisze i wypowiada na kluczowe dla rozwoju całej ludzkości tematy. Zwłaszcza wówczas, gdy albo człowiek jest we władaniu jakiej dobrej daty, albo, co zdarza się takim jak ja, gdy rozgrzebie jakąś maszynerię. Pośród śrubeczek, zwałów kurzu i części, które do niczego nie pasują, rodzą się myśli zasadnicze dla świata. Osobliwie łączą się w jedną całość (w przeciwieństwie do reperowanego mechanizmu) sprawy z pozoru bardzo odległe.

 

Choćby eksperymentatorzy. Jak długa historia ludzkości, zawsze budzili wiele emocji. Były okresy, że wynoszono ich pod niebiosa, były, że zwyczajnie palono na stosie. Przy czym trzeba sobie powiedzieć, że mało kiedy ludzie, zwłaszcza z najbliższego otoczenia, spodziewali się czegokolwiek dobrego po takim ekstrawagancie. Przede wszystkim najczęściej nie było wiadomo, co taki odkryje. Bardzo często odkrywa coś, z czym tylko kłopoty.

 

Jest pewien literacki bohater, który eksperymentował w dziedzinie "utrzyjzadków". Rzecz w intencji autora ma chyba całkowicie inny podtekst, lecz mnie w pewnych okolicznościach naszła refleksja, że gdyby nie to, iż księga owa leży u podstaw naszej kultury i że, przez sam wiek zasługuje na szacunek, to pewnie nie obeszłoby się bez komentarza odnośnych władz sanitarnych, że do zadka mamy wyspecjalizowany papier do dupy i używanie czegokolwiek innego może grozić poważnymi konsekwencjami.

 

Specjalizacja, a zwłaszcza specjalistyczne wykształcenie było w swoim czasie, jak to się mówi, przedmiotem poważnej troski, zwłaszcza humanistów. Chodziło generalnie o to, że produkuje się ludzi, którzy wiele mogą, ale nic prawie nie rozumieją, co rodziło też tak zwany "zrozumiały" niepokój. Zapewne to jego wynikiem jest termin "inteligencja techniczna" w odróżnieniu od inteligencji zwykłej, czyli prawdziwej, lub właściwej, jakby się kto pytał. Trudno dociec, kto był autorem dowcipów na specjalistów, bo trudno o małpią złośliwość podejrzewać prawdziwych humanistów. Tak się jednak stało, że specjalizacja jest obecnie oczkiem w głowie cywilizacji. Dziś bycie specjalistą oznacza i pieniądze, i szacunek a nawet i wpływy. Jedynie chyba na uczelniach walczy się z wąskim specjalizowaniem się, gnębiąc na przykład studentów fizyki wiadomościami z filozofii.

 

Miejsce majstra w tym całym sporze, jeśli chodzi o plusy i minusy specjalizacji, jest dość szczególne. Zwłaszcza, że nie koniecznie chodzi o specjalizację, ale o losy całej ludzkości, bo kto, dłubiąc śrubokrętem w jakiś technicznych bebechach, zastanawiałby się nad jakimiś jeszcze mniej istotnymi problemami. Gdy bowiem mówimy o majstrze budowlanym, to myślimy bez wątpienia o osobie wyspecjalizowanej. Jednak tenże majster nie może być typem zamkniętego w budowlanym świecie osobnika. Jeśli rzeczywiście potrafi on budować, musi wiele wiedzieć, a nade wszystko być niezależny. Majster, czy to od hydrauliki, czy od prądu, musi umieć się rozwijać, samodzielnie uczyć wielu rzeczy. Majster kojarzy się z niezależnością, z pozycją zdobytą dzięki nauce i doświadczeniu.

 

Współczesność przynosi nowe zawody, które mają swój etos tylko w bardzo wąskich środowiskach. Kto wie o samotnych potyczkach adminów z sieciowymi wandalami i użyszkodnikami, takimi, którzy potrafią do UPS-a wsadzić czajnik elektryczny? Gdy zaś masz komputer w domu i jeszcze coś usiłujesz na nim wykonać, to trudno znaleźć nawet określenie na profesję. Tak czy owak, samotnie w domu musisz się potykać ze wszystkim naraz, ze sprzętem i oprogramowaniem. Być może właśnie taki człowiek jest majstrem, web-majstrem, słowo-majstrem, czymś takim. Jesteś także z konieczności nieprzewidywalnym eksperymentatorem. Jeśli specjalistą, to o nieokreślonej specjalności i nader niebezpiecznym stosunku do powszechnego trendu specjalizowania się świata. Jeśli nie wiesz jeszcze dlaczego, to posłuchaj.

 

Przygody właściciela komputera są podobne. Zawsze przychodzi czas, kiedy nawali wiatraczek, albo od procesora, albo, co znacznie gorsze, od głównego zasilacza. Na tym zasilaczu zaś mamy szereg nalepek ostrzegających przed grzebaniem w środku. Jak se pogrzebiesz, to możesz na przykład życie stracić. Czy zastanawiałeś się kiedyś Czytelniku, po co Ci życie? Albo powiedzmy, na co chciałbyś je stracić? Może na przykład na poznanie działania zasilacza impulsowego do komputera?

 

Przyznam się szczerze: grzebałem. Straciłem gwarancję, wystawiłem się na ryzyko utraty i poważnego uszkodzenia. Jednak nie wsadziłem paluchów w końcówki kondensatorów elektrolitycznych i wszystko wskazuje, że zyskałem działający zasilacz. Dla ciekawych powiem od razu, na czym polega reanimacja padniętego wentylatora. Po pierwsze zabieramy się, gdy usłyszymy pierwsze objawy zmiany tonu. Bo może sobie stanąć i wtedy cała cudowna skrzynka, która śle życiodajne ampery w czeluście komputera pójdzie z dymem. Może się to skończyć utratą wszystkiego, co się w obudowę wsadziło, a nawet podłączyło. Mnie raz wywaliło nawet klawiaturę. Tak więc, gdy z wentylatorem coś nie tak, trzeba się dobrać do owej skrzynki. Trzy razy wcześniej sprawdzamy, że jest odłączona od prądu. Przy komputerze jest kupa kabli i łatwo się pomylić. Jeśli przeczytamy wszelkie ostrzeżenia na obudowie i nie wystraszymy się, to nim zaczniemy odkręcać śrubki, jeszcze jedna przestroga. To, że odłączyłeś to coś od sieci, nie oznacza, że nie może kopnąć. Może. W środku są kondensatory elektrolityczne, które zachowują długo ładunek i mogą pozdrowić, że mamusiu kochana! ( Jeśli nie potrafisz odróżnić kondensatora elektrolitycznego od puszki sardynek, lepiej daj sobie spokój). Kiedy już rozkręcimy wszystko, wydobywamy wentylator i szukamy dostępu do łożyska. Może być zaklejone nalepką i jak u mnie zatkane gumowym korkiem. Potem wpuszczamy kroplę oliwy do maszyny do szycia, zakorkowujemy skręcamy i już. Tyle. W identyczny sposób reanimujemy wentylator do procesora.

 

A jak już skręcimy, to starszemu człowiekowi przyjdzie do głowy, że, kurna, było coś takiego, jak oliwiarki. Były w starych maszynach serwisowe otworki zamykane śrutem na sprężynce do wpuszczania oliwy lub smaru. Dlaczego nie ma ich w łożysku wentylatora komputera? Dlaczego nie ma sposobu konserwowania tak ważnego dla sprzętu urządzenia i jeszcze droższych, naszych danych?

 

Podobno to Albert Einstein jest autorem powiedzenia, że wszystko powinno być tak proste, jak to tylko możliwe, ale nie bardziej. Jak kiedyś zauważył mój kumpel, oglądając przeglądarkę do przeźroczy, zdarzają się przedmioty, w których ową barierę prostoty przekroczono. W przypadku zasilacza do mojego komputera zabrakło jednej dziury w obudowie, która oszczędziłaby mi i wydłubywania dysków, i czytania groźnych ostrzeżeń.

 

Dlaczego producent, skoro wykonał wiele dziur i to o skomplikowanych kształtach, nie dodał tej jednej? Skłonności do spiskowej teorii dziejów podpowiadają mi następujące rozwiązanie. Cholerna technologia spowodowała, że potrafimy produkować zbyt wiele przedmiotów zbyt trwałych. Tranzystor normalnie eksploatowany potrafi przetrwać "zgodnie z polską normą" jakieś sto lat. Inaczej mówiąc, drogą różnych pokrętnych eksperymentów na tyle określa się jego trwałość, bo nie ma jeszcze na świecie tak starego tranzystora. Podobnie jest z trwałością układów scalonych. Te wyprodukowane jeszcze w latach 60. działają do dziś dnia bezbłędnie. Można się spodziewać, że przetrwają w takim stanie z kilkaset lat, zanim procesy dyfuzji zniszczą łącza.

 

Tymczasem zdolności produkcyjne przemysłu elektronicznego koszmarnie rosną. Ale, jak tu sprzedawać skoro rynek się zapełnia, skoro produkuje się rzeczy ZA DOBRE? Jak, kurna, mają planować ministrowie finansów, skoro nie ma nikt najmniejszego pojęcia, kiedy już naprodukowane tranzystory zaczną się psuć i wytworzy się popyt na nowe? A tymczasem im nowocześniejsza gospodarka, tym precyzyjniej określone terminy spłat kredytów bankowych, tym zazwyczaj więcej nabrane "na krechę" i tym większa potrzeba szybkiego obrotu. Kiedyś, gdy wprowadzano na rynek nowy towar, to dziennikarze mieli o czym pisać kilka miesięcy na przód, dziś piszą, gdy się nie wprowadza. Zgodnie z powyższą tendencją współczesny towar nie powinien, nie daj Panie Boże, nadawać się do użytku dłużej, niż kilka lat, gdy chodzi o tak zwany trwały użytek. Dlatego, gdy można... trzeba go popsuć.

 

Psuć nie można zbyt nachalnie, bo się przywali urząd ochrony konsumenta, jakiś pacan może do sądu podać. Trzeba to zrobić z głową, by wyglądało na technologiczną konieczność.

 

Już pisałem: wiatraczki w komputerze nie są potrzebne. To inżynierski kaczan. Obejrzałem sobie radiatorki wewnątrz zasilacza: po ich wielkości widać, że takie ilości ciepła można by odprowadzić, umieszczając trochę większe kawałki metalu na zewnątrz zasilacza. Tylko, że wówczas musimy poczekać na pierwszą awarię naszego produktu ze sto lat! Do tego stanowczo nie można dopuścić. Dlatego wsadzamy radiatory do wnętrza metalowej skrzynki, montujemy tam wentylator, i wszystko jest uzasadnione jak diabli, bo dzięki skrzynce jest na czym ostrzeżenia nalepić, a dzięki wiatraczkowi chłodek. A poza tym możemy z dużą dokładnością przewidzieć, kiedy to diabli wezmą i użytkownik z rozpaczą w oczach przyleci kupować nowy zasilacz. Wiatraczek, może i głupota z punktu widzenia konstruktora urządzeń elektronicznych, ma pełne uzasadnienie ekonomiczne. Gdyby nie psuło się nic, doszłoby w końcu do tego, że ludzie mieliby wszystko, co im do głowy przyjdzie, że potrzebne i w końcu przestałoby się im chcieć pracować. Z czego by tu ciągnąć podatki?!

 

Wszelako owo spiskowe uzasadnienie i owszem efektowne, jest prawdopodobnie zaopatrzone w liczne dziury. Trudno bowiem utrzymać założenie, że ludzie niczego nie robią z głupoty, bo widać, że robią. Nie można niestety wykluczyć, że nad owymi wiatraczkami nikt nigdy się głębiej nie zastanawiał, w każdym razie nie ten, kto ma wpływ na kształt konstrukcyjny zasilacza. Zresztą, skoro już jest, to po co zmieniać? Zawsze można sobie na przyszłość zostawić genialną modernizację PC-ta. Jak się klienci wkurzą i przestaną kupować, to wtedy spróbujemy zaskoczyć ich czymś rewelacyjnie nowym: komputer, któremu nie wyją wentylatory i na przykład nadaje się do słuchania muzyki. Prawda, jakie zaskakujące? A tymczasem, póki co, jeszcze kupują, a my nie musimy się uganiać za certyfikatami bezpieczeństwa.

 

Trzeba sobie powiedzieć szczerze, że jednorazowość jest także cechą nowych technologii. Trudno sobie, na przykład, wyobrazić naprawialne układy scalone. Także, też przy okazji, towar produkowany jako jednorazówka, jest zazwyczaj tańszy, i to znacznie, w momencie zakupu. Klient o tym nie wie, że kiedyś dołoży do interesu. Przekona się o tym znacznie później, gdy już minie okres gwarancyjny, gdy jak w przypadku komputerów, zostanie naciągnięty na coś, co mu na nic się nie przyda, ale ucieszy oko (albo wkurzy, jak słynny spinacz Office'a), w każdym razie wywali forsę w tak zwany nowy lepszy sprzęt i już mu się nie zechce polecieć do sklepu z mordą i pretensjami, gdy stary naraz wyzionie niespodzianie ducha.

 

Tanie i małe jest jednorazowe. Tak zwany montaż powierzchniowy w elektronice bardzo często uniemożliwia wymianę uszkodzonych elementów, nawet gdy zostaną zidentyfikowane. Plastykowe obudowy na zatrzaski wytrzymują zwykle tylko kilkanaście otwarć. Atramentowym drukarkom wysychają kałamarze i zazwyczaj nic się już z nimi nie daje zrobić.

 

Można sobie kpić, wydziwiać, tworzyć spiskowe teorie, ale świat jest coraz mniej przyjazny dla majstrów, co potrafią zreperować. Uściślijmy: stara się taki być. Wielkie firmy do sprzętu dodają szczątkowe instrukcje, które zawierają najczęściej szczegółowe informacje, za co firma odpowiedzialności nie bierze, nieco mniej o tym, co kliencie nabyłeś i ewentualnie jak to działa i już najmniej, a zazwyczaj kompletnie nic, jak naprawiać. Przecież firmowy serwis musi z czegoś żyć. A były takie czasy, że do telewizora dołączano kompletny schemat.

 

Cóż się dzieje? Można powiedzieć, że zwykła walka z konkurencją. Dla wielkich firm faceci (i facetki, jak najbardziej) ze śrubokrętami w garści, są konkurencją i to bardzo poważną. Kiedy smętny majsterklepka uruchamia komputer marki Intel 386, to jest to jakieś 2000 PLN do tyłu dla hurtownika. Kiedy autor tego tekstu wlewa oliwę do łożyska wentylatora zasilacza, tyleż samo straty, bo jakby mu padł ów zasilacz, to nowego już nie kupi, bośmy sprytnie wycofali ze sprzedaży. Do starej płyty nie dostanie obudowy, musiałby wszystko wywalić na śmietnik, a tak ma nas... gdzieś, powiedzmy kulturalnie. Jak, nie daj Boże zrobi sobie tę brakującą dziurę (tam gdzie mu dziury brakuje), to może nas jeszcze długo mieć tam, co się owo miejsce, gdzieś nazywa.

 

Bardzo chciałbym, żeby to było tylko tyle. Obawiam się jednak, że jest jeszcze coś. Moda na konsumpcję bezpośrednią i na gadżety. Kiepskie czasy dla majstra. To nie tylko moda, to coś więcej, powszechna oficjalna akceptacja. Ludzie nabywają kompletne pierdoły, urządzenia, o których trudno nawet powiedzieć, czy jeszcze działają, bo diabli wiedzą, co to ma robić. Na przykład coraz mniejsze telefony komórkowe. Nic, co prawda, nie daje się napisać z klawiaturki dla krasnoludka, ale komórka mała jest lepsza. Zegarki elektroniczne mają termometry, które mierzą temperaturę pod rękawem marynarki, kupuje się całe komputery zwane playstation. Jeśli wziąć pod uwagę, że kiedyś gry komputerowe, to były białe kwadraciki poruszające się po ekranie i ludzie też potrafili strawić przy czymś takim całe dni, to o co tu, kurna, panie majstrze, chodzi? Kiedyś o to, by jak najwięcej zrobić, by się cieszyć, że coś działa. Dziś ugruntowała się tu i ówdzie moda na to, by jak najwięcej zeżreć. No to z taką postawą, grzebanie w zasilaczu się kłóci.

 

Godzimy się na dziwactwa. Dlaczego bez zastanowienia ludzie kupują szmaty, choć w szafach także mają szmaty i nie mają zielonego pojęcia, co z nimi zrobić. Wszelako wierzymy, że szmata kupiona w sklepie jest wyrobem specjalistycznym, któremu stare sprane gacie, używane do ścierania mleka z pewnością nie dorównają. Firmy skwapliwie wykorzystują ów "trynd" i wpajają nam przekonanie, że sami właściwie nic nie możemy. Nie potrafimy pokroić ziemniaków na frytki, przyjdzie czas, gdy amerykańskim zwyczajem będzie się wzywać elektryka do wymiany żarówki. Zresztą już takie incydenty widziałem na własne oczy.

 

A jak jakiś indywidualista weźmie i naprawi, co powinno być wyrzucone..? Same kłopoty. Tak na przykład, pani K. chce sobie w pracy zafundować nowy komputer i pokazuje co chwilę, że się nie da, a taki tam indywidualista co chwilę pokazuje, jak to zrobić, co się nie da. Nie dać w łeb?

 

Czas na konsekwentnie wyciągane wnioski. Czy wiecie, dlaczego padają kopalnie? Bo taki jeden czy drugi, na przykład, zmajstrowali kompaktową świetlówkę. Skutek? Tu i ówdzie zużywamy 1/5 prądu w stosunku do tego, co było poprzednio. No i leży węgiel na hałdach, bo elektrownie go nie chcą. Jakiś nieodpowiedzialny człowiek wymyślił Internet. I teraz zamiast jechać na przykład do biblioteki, zaglądam na stronę internetową, nie kupuję benzyny, CPN nie zarabia, sprzedawcy części zamiennych także, o policji, która na próżno z radarami stoi, już nawet nie wspominając. Gdzie się nie obejrzymy, to na skutek tego, że naprodukowano za dobrze, za dużo, za tanio, ludzie nie chcą niczego kupować, gospodarka kręci się coraz wolniej w stosunku do możliwości i mamy coraz wyraźniejszy kryzys. Wszystko przez nieodpowiedzialne innowacje!

 

Są ludzie, co mają oczy i widzą, że produkować trzeba coraz gorzej. No, nie koniecznie dla wszystkich, w szczególności dla tych z oczami, ale dla większości. Zamiast udoskonaleń, zamiast coraz większej niezawodności, właśnie potrzebne są urządzenia takie, co na przykład, wyłączają się po trzydziestu dniach i wymagają wykupu nowej licencji. albo przynajmniej rejestracji. Jak ci się komp zwali, to nie może być tak, że go sobie sam zreperujesz, albo, że sobie bezkarnie założysz system na nowy komputer. Wniosek jest taki, że inżynierów, eksperymentatorów, którzy ciągle udoskonalają, stanowczo już nie potrzeba. Natomiast wszystkim powinni dowodzić tak zwani menedżerowie, których zadaniem będzie (jak zawsze) wcisnąć ludziom możliwie najgorszy towar za możliwie najwyższą cenę. Taka jest droga ratunku ludzkości przed powszechnym zastojem, piętrowym kryzysem, wywołanym zalewem towarów, które za długo działają, bo je za solidnie zrobiono.

 

Majstra, który ciągle udoskonala, ciągle naprawia, który wie, że trzeba się uczyć, który chce być niezależny, trzeba zabić. Inaczej przepadniemy. Chyba, że umówimy się, że przestajemy się dawać robić w balona. Ale to już rewolucja, anarchia, soc(y)jalizm i antyglobalizm... Gdyby były pytania, o co chodzi: o obowiązującą poprawną politycznie postawę, jaką głoszą i gazety, i politycy. O to, że właśnie taka ona naprawdę jest: za postępem, liberalnie, ale trzeba zabić majstra.



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Adam Cebula
A.Mason
Tomasz Pacyński
A.Cebula, R.Krauze
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Eugeniusz Dębski
Jerzy Rzymowski
Kot
J. Kaliszewski
KRÓTKIE PORTKI
S.Chosiński
Irina Jurjewa
James Barclay
 

Poprzednia 12 Następna