strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński
strona 15

Dzieci rewolucji


O AUTORZE
Tomasz Pacyński - Urodzony w 1958 roku. Zodiakalny Wodnik. Przez prawie całe życie informatyk, poza kilkuletnim epizodem w latach 80, kiedy z ogólnie znanych powodów musiał zająć się uczciwą pracą spawacza. Pisarz i publicysta. W 2000 roku wydał powieść "Sherwood", a w listopadzie 2002 ukazała się jego kolejna powieść - "Wrzesień".

Lech Jęczmyk, jako przedwojenny jeszcze dżentelmen, w ostatniej, grudniowej "Nowej Fantastyce" wieszczy nam rychły powrót monarchii. Niestety, nie takiej oświeconej, ale barbarzyńskiej wręcz, powstałej na gruzach tego, co obecnie nas otacza. Monarchia pana Lecha to nie operetkowi książęta z partii monarchistycznych, nadający sobie urojone lenna i tytuły bez znaczenia, ale watażkowie, którzy po nieuchronnym krachu zachodnioeuropejskiej cywilizacji, zaczną prowadzić ludzkość przez Nowe Średniowiecze.

To odpowiednik barbarzyńców, którzy po upadku imperiów przez wieki budowali podwaliny tego, co stało się później współczesną Europą. Oni najpierw mieli realną siłę i władzę, to ta siła uczyniła z nich później pomazańców bożych, nie odwrotnie.

Cóż, prognoza nieprzyjemnie prawdopodobna. Świat niby kurczący się, zglobalizowany, ale tak naprawdę rozpadający się w oczach, a na jego obrzeżach nowocześni barbarzyńcy. Może jednak istotnie tak się stanie, ziści się wizja rozpadu i cierpliwego scalania. Wizja Asimova z "Fundacji", a nie przyszłość ponadnarodowych korporacji ze "Słonecznej loterii" Dicka.

Nie wiem, jak będzie naprawdę, i, prawdę mówiąc, to trochę wybór między dżumą i cholerą. Nie wiem, co milsze - życie pod globalnym panowaniem Banku Światowego, Microsoftu czy Mc Donald's, czy może w domenie zbuntowanego ruskiego generała, który ogłosi się nowym generał-gubernatorem na początek. A raczej, co bardziej niemiłe.

Zostawmy to na razie, i tak nie mamy wielkiego wpływu na to, co się stanie, jeśli nie zostaniemy terrorystami na przykład.

Zastanówmy się raczej nad wizjami politycznej przyszłości świata, tymi opisywanymi w fantastyce.

Nasza demokracja, w której ponoć kwitnąco żyjemy, dziwnie jakaś niepopularna. Konia z rzędem temu, kto znajdzie dzieło, w którym przeżywa ona rozkwit w przyszłości. No, może jakby bardzo głęboko poszukać, jakieś zamierzchłe utopie.

Jest taki wyświechtany slogan - wprawdzie demokracja parlamentarna nie jest dobrym ustrojem, ale jak dotąd lepszego nie wymyślono. Cóż z tego, kiedy ma jedną, wielką wadę - jak się okazuje, jest nudna. Tak nudna, że aż niewarta opisywania.

Za to totalizmy wszelkiej maści - palce lizać. Dopiero pole do popisu.

Totalizmy wszelakie. Toć tylko wtedy bohater może się sprawdzić i obalić, nie pół litra naturalnie, co jest dla żyjącego w nieludzkim ustroju człowieka odruchem naturalnym, ale sam ustrój właśnie. Im gorsza fantastyka, tym łatwiej zrobić mu to w pojedynkę, no, może z piękną partnerką u boku. Przy okazji niczym deus ex machina pojawiają się inni niezadowoleni, zwyczajowo mieszkający pod ziemią. Znane - oczywiście! Schemat do bólu powielany, zwłaszcza w filmie.

Ustrój jest prosty - despota, pławiący się w luksusach kosztem ludu, konformiści - z których jeden, bohater, musi obowiązkowo przejrzeć na oczy - oraz dysydenci. Dysydenci dzielą się na poniewieranych i żyjących sobie wesoło w podziemiach.

W podziemiach jest fajnie, robi się wszystko, co zakazane, nasz bohater obserwuje to z rozrzewnieniem. Od czasu do czasu wpadają siepacze despoty i wszystkich równo napieprzają.

I jak się tak głębiej zastanowimy, okazuje się, że Hollywood prezentuje nam pod płaszczykiem rozrywki i futurologii przemyślenia nieodżałowanego Władimira Ilicza. Jawnie wzywa do rewolucji w imię równości, walki klasowej etc.

Niewiele totalizmów pokazano bez niezamierzonych akcentów komediowych czy agitatorskich. Na palcach można policzyć.

Nieco inaczej wygląda totalizm postapokaliptyczny. Też eksploatowany na sto sposobów. Nawet maszyny potrafią uciskać, od Terminatora do Matrixa. Okazuje się, że rację mieli robotnicy z początków rewolucji przemysłowej, tępiąc tę paskudną zarazę w zarodku. Znów wieje świadomością klasową.

Jakoś tak nie możemy się odczepić od tego égalité i liberté, nie zapominając o fraternité, zwłaszcza damsko-męskim. Wynika z tego, że najpierw totalizm, ale świadomość się obudzi, i co potem, po wygranej rewolucji? Komuna, panie, komuna. Choć autorzy rzadko o tym piszą, reżyserzy rzadko pokazują. No bo przecież taki Stallone, jak już Snipesa pognębił, despotę ubił, coś musi robić. Dzieci rewolucji z podziemi uwolnione, toż następny bój trzeba toczyć, o stanowiska. A tu nic.

I pomyśleć, że i wiele wymyślać nie trzeba, wystarczy się rozejrzeć...

Z tą komuną coś jest na rzeczy. Ale tylko niektórzy pisarze potrafili pisać o triumfie tego ustroju. Znający go zresztą z autopsji, może dlatego tak dobrze im wychodziło.

My, Polacy nie gęsi, nawet i Lemowi się udawało. I Boruniowi, i Trepce.

Rewolucja światowa wyzwalająca kolejne planety, już nie tylko pomoc bratnim narodom. Piękna wizja. Zresztą fajny ten komunizm, uczeni toczący swe uczone spory, kwitnąca sztuka. Taki łagodny, nieagresywny.

Wręcz nieskuteczny.

Ot, choćby "Trudno być bogiem". Biedny don Rumata, siekać musiał oponentów mieczami, widać centrala przyzwolenia nie dała. A trzeba było inaczej, zagonić do wyrębu Czkającego Lasu, do elektryfikacji i władzy rad. Zaraz by szarych i czarnych nie było.

Totalizm, nazwijmy go tradycyjnym, to tylko jedna z wizji. Jest i inny totalizm, wszechwładza korporacji, globalne, czy nawet galaktyczne kartele, gromadzące całą władzę. I cóż robiące w imię tej władzy? Ano, uciskające i eksploatujące.

I jak by się nie kręcić, z tyłu komuna wyziera. Bo bohater będzie znów knuł i obalał, w imię właśnie równości i braterstwa. Oj, coś podejrzany ten rozwój społeczeństw. I to pisują Amerykanie? Wstyd. Mc Carthy by się przydał.

Rzadko, bardzo rzadko zdarzają się wyjątki. Robertowi Heinleinowi udało się stworzyć bohatera, żyjącego w totalitarnym, zmilitaryzowanym społeczeństwie. Jego bohater tego społeczeństwa nie krytykuje, więcej, identyfikuje się z nim wbrew własnej rodzinie - która zresztą też doznaje zmiany świadomości klasowej, kształtowanej przez byt. Byt kształtuje świadomość - znowu Marks, cholera.

To są te totalizmy bardziej ambitne. Są też inne, celują w nich zwłaszcza Amerykanie. To wizje świata feudalnego, całe planety, układy gwiezdne i wręcz galaktyki rządzone przez imperatorów, królów, książęta. Powieści, w których występują szlachetnie urodzeni i pozostała swołocz.

Tu mamy festiwal naiwności i zwyczajnej niewiedzy. Zero znajomości historii, socjologii, politologii. Papierowi bohaterowie, zza tytułów pięknie i średniowiecznie brzmiących wyziera niewiele. Bo i skąd Amerykanie, ci nuworysze świata z króciutką historią, mogą wiedzieć cokolwiek o monarchach? O książętach? Dobra rada - jeśli autorem jest Amerykanin i pisuje o gwiezdnych imperiach, należy trzymać się z daleka. Wyjątki w miarę pozytywne są nieliczne.

Cóż nas może czekać poza totalizmami, kiedy to niechybnie po wiekach niewoli ludzkość skruszy kajdany i... No właśnie, co potem?

Może anarchia, albo anarchosyndykalizm? To z kolei domena ekologów i innych idealistów.

Ludzkość przeflancowana z matki Ziemi zrzuci okowy. Najpierw okowy pieniądza, który, jak wiadomo, jest źródłem zła wszelkiego. Ludzie radośnie będą świadczyć sobie usługi wzajemnie, na zasadzie "ty mnie podrapiesz w plecy, to i ja ciebie też". Łapali się na to i wielcy - choćby Harrison, choćby Hogan. Piękne, tylko najpierw trzeba było poczytać choćby Dawkinsa. Strategie altruistyczne się nie sprawdzają, nawet w stadzie pawianów.

I tak dochodzimy do nędzy przewidywań, nędzy fantastyki w kolejnej dziedzinie, tym razem politycznej. Nic, psiakrew, nowego, wciąż kręcimy się bezradnie wokół dziewiętnastowiecznych teorii, powtarzamy stare pomysły.

I tylko w bliskim zasięgu potrafimy zbliżyć się do czegoś, co może być realne, nie wpadając w groteskę. Niewielu się to udaje, a co śmieszniejsze, udaje się tym, którzy żyli w realnym totalizmie, nie takim wymyślonym.

Bohaterowie Zajdla nie wygrywają rewolucji. Totalizm ukazany przez pryzmat ich losów jest prawdziwy do bólu. Oni muszą zawierać kompromisy, muszą walczyć z samymi sobą. Nie wiodą ku zwycięstwu uciśnionych z podziemia. Tak naprawdę przegrywają.

Przegranym jest Maksym Kamerer, jego droga do wolności jest drogą terrorysty. Bo totalizm ma niejedną twarz, pozostałych możemy tylko się domyślać.

Tylko bliski zasięg. Harry Harrison potrafił stworzyć przejmująca wizję przeludnionej Ziemi w roku dwutysięcznym. Bardzo niedaleko nam do niej. I jego bohater też przegrał.

Jakoś jestem w stanie uwierzyć w wizje Lecha Jęczmyka. Może być tak, jak pisze. Wieki chaosu na gruzach cywilizacji. I nikt nie wywiedzie nas z podziemia, żaden heros nie poprowadzi, abyśmy... No właśnie, co?

I tylko demokracja, biedaczka, czegoś nie ma przyszłości. Nawet w literaturze s-f.



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Adam Cebula
A.Mason
Tomasz Pacyński
A.Cebula, R.Krauze
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Eugeniusz Dębski
Jerzy Rzymowski
Kot
J. Kaliszewski
KRÓTKIE PORTKI
S.Chosiński
Irina Jurjewa
James Barclay
 

Poprzednia 15 Następna