strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Kot
strona 26

Pieśń żebracza (3)

 

 

A wracając do Roya. Długo zastanawiano się, jak, mając zaledwie dwa myśliwce wsparcia, udało mu się zniszczyć pancernik prawie kilometrowej długości, skoro nawet dwie pełne eskadry, rozbiwszy się o jego pola, nie zdołałyby go naruszyć. Analizy wykonanych zdjęć i filmów pozwoliły wreszcie rozwiązać tę zagadkę: kierując się wyczuciem, intuicją i diabli wiedzą czym jeszcze, bezbłędnie odgadł chwilę wystrzeliwania torped, dla których musiano otworzyć luki w polu ochronnym. Czekając na te sekundy, poświęcił całą swoją eskadrę, a oni poszli za nim bez pytań i protestów, choć zdawali sobie sprawę, że z ataku na pancernik nie wyjdą żywi. Roy wydał rozkaz i wiedzieli, że tak trzeba - zaatakowali przeciwnika niczym pszczoły niedźwiedzia w tyleż desperackiej, co beznadziejnej próbie przebicia się przez gęste futro. On i dwaj pozostali przy życiu skrzydłowi zestrzelili torpedy, które nie zdążyły jeszcze uaktywnić swych pól ochronnych. Dwie z nich eksplodowały, niszcząc pancernik i zamkniętych wewnątrz jego osłon siłowych pilotów Ziemi. Roy Peschke. Numer identyfikacyjny AF 2417.D.47.

Odnalazłem dalszy ciąg tej historii. Czterdzieści pięć lat temu statek pasażerski "Leahon", podróżując przez kwadrant B47G4FA12 wychwycił słaby sygnał "SOS". Źródło sygnału leciało z przyświetlną, więc wystarczyło wyłączyć ciąg przestrzenny i na grawitacyjnym dopasować kursy. Znaleziono wrak myśliwca z wojny sprzed ponad trzystu lat, a w nim załoganta - pilota. Żywego, w pełni władz umysłowych. Dla niego minęło zaledwie pięć lat. Zaledwie, w porównaniu z trzema setkami, które upłynęły na zewnątrz, ale dla zamkniętego w ciasnym kokpicie pilota musiał to być najdłuższy okres jego życia. Dziwne, że nie zwariował z bólu, samotności i klaustrofobii, bez hibernatora, który dałby ucieczkę w bezpieczny sen. Na pewno setki razy przeklinał sztormy energetyczne ginącego pancernika, których niezrozumiałe fluktuacje pozwoliły mu przeżyć. Odłamki pancerza rozorały myśliwiec, ale darowały życie pilotowi, znacząc go tylko swoim piętnem. Ocalały stos, choć uszkodzony, dawał zasilanie automatycznemu nadajnikowi awaryjnemu, systemom podtrzymywania życia i resztkom systemów naprawczych, które jako tako załatały to, czego nie uszczelniła dostatecznie pianoguma. Aparatura medyczna zdiagnozowała rany odniesione przez pilota i zaleczyła je. Nie był to zestaw najwyższej klasy - miał utrzymać rannego przy życiu, poważne operacje przeprowadzano na jednostce medycznej. Niestety, nikt go nie podniósł. Dopóki nie zamilkły silniki ciągu grawitacyjnego, wrak myśliwca osiągnął prawie prędkość światła, dzięki czemu einsteinowskie efekty relatywistyczne zadziałały jak wehikuł czasu, przenosząc go o trzysta lat w przyszłość. A dla niego minęło pięć. Wystarczyło, żeby zarosły się rany na brzuchu, wycięte oczy i nawet rozrąbane aż do płuc plecy, nie mówiąc o kilku drobniejszych uszkodzeniach ciała. Pilot przeżył, a jego powrót do cywilizacji stał się najgłośniejszym wydarzeniem roku. Niestety, minęło zbyt wiele czasu, by można było w pełni zregenerować zniszczone ciało. Mimo chwilowej sławy nie znalazły się pieniądze na skuteczniejsze leczenie, a Federacja, która mogłaby wypłacić odszkodowanie, już od trzech wieków nie istniała. Pilot - bohater zapomnianej wojny - skazany został na wegetację zależną od datków życzliwych ludzi, wzruszonych głupawym, żebraczym uśmiechem. Ale wciąż był pilotem bojowym - widziałem to dwa razy: raz, gdy śpiewał i drugi, gdy się mył przy fontannie rozmiarów miednicy. Czasem nie był stary, czasem miał wzrok i prężne ciało nie poznaczone bliznami. Czasem... zapatrzyłem się przed siebie i zrobiło mi się wstyd. Ale wtedy właśnie kapitan zawiadomił o rozpoczęciu przechodzenia z ciągu grawitacyjnego na przestrzenny i musiałem porzucić swoje rozważania. I tylko wykonując rutynowe czynności mające posłać nasz statek szybciej niż światło, przed oczyma miałem zdjęcie ze starej gazety - młodego, uśmiechniętego pilota stojącego z rękami w kieszeniach, w nieregulaminowo rozpiętej pod szyją kurcie pilotów bojowych Federacji Ziemskiej...

 

* * *

 

Minęły kolejne trzy lata zanim nasz tramp ponownie zawitał na Agelon IV. Wisieliśmy na orbicie, czekając na korytarz do lądowania, a ja drżałem z niecierpliwości. Zapewne miałem również nieprzytomny wzrok, bo Stary wygonił mnie do lekarza i, mimo że ten nie znalazł we mnie żadnych psychotropów ani choćby śladów wcześniejszego ich używania, nie pozwolił mi asystować przy lądowaniu i zwolnił natychmiast po przyziemieniu. Trap jeszcze nie dotknął betonu, gdy zeskoczyłem na powierzchnię planety i w resztkach czerwonego poblasku zachodu ruszyłem w kierunku wyjścia z kosmoportu. Kilkanaście minut później znalazłem się na znanej mi już ulicy.

Takie ulice są wieczne - jestem pewien, że jeszcze zanim wyruszyliśmy w kosmos, istniały w dzielnicach portowych i pobrzmiewały różnojęzycznym gwarem. Nie było mnie tu trzy lata, a odnosiłem wrażenie, że opuściłem to miejsce zaledwie wczoraj. Ten sam gwar, przewalający się tłum podejrzanych postaci, natarczywi pośrednicy proponujący najlepszy towar po dziwnie niskich cenach, dziwki na każdą kieszeń, a wśród tego roju żyjących na pograniczu prawa istot wszelkich ras dryfowali załoganci statków kosmicznych i pracownicy obsługi naziemnej - główne pożywienie wiecznie głodnej, wszystkożernej masy rezydentów.

Nie docierało do mnie nic, co działo się wokoło. Chciałem tylko odnaleźć żebraka Roya Peschke i... nie wiem. Przeprosić go? Przecież nawet nie wiedział, co o nim wtedy myślałem, ale czułem się winny. Nie wiedziałem, co mu powiem ani jak się zachowam, gdy go już spotkam, ale musiałem to zrobić, żeby jeszcze kiedyś móc spokojnie zasnąć. Dlaczego czułem się winny? Nie znał mnie, nie wiedział o moim istnieniu, nasze jedyne spotkanie trwało raptem kilkanaście sekund i skończyło się zapewne jak tysiące, których doświadczył i przy których przechodzień pozostawiał jego rękę pustą. Dlaczego musiałem go odnaleźć? Co mu chciałem powiedzieć? Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na te pytania, ale wiosłowałem z determinacją, rozgarniając tłum i unikając zaczepek. Miałem nadzieję, że wszystko się wyjaśni, gdy już znajdę się na miejscu, a moje rozterki rozpłyną się w atmosferze baru. Przed samą knajpą zatrzymałem się na chwilę i upewniwszy się, że to tu widziałem Peschkego po raz ostatni, wszedłem do środka.

Wewnątrz też się nic nie zmieniło, choć może ze względu na wczesną porę, ruch był dużo mniejszy niż gdy tu byłem ostatnim razem. Lawirując między stolikami, podszedłem do kontuaru i zamówiłem solliańską whisky. Szklanka zostawiła mokre kółko na blacie.

- Był tu kiedyś taki żebrak w starym mundurze. Grał tutaj i śpiewał - zagadnąłem barmana.

- Był. - Popatrzył na mnie obojętnie i powrócił do polerowania szklanki.

- Będzie tu dzisiaj? - drążyłem temat.

- Nie. - Padła krótka odpowiedź.

- A kiedy będzie?

- Nigdy.

Zapowiadała się ciężka rozmowa.

Przez chwilę milczałem, wpatrując się w swojego drinka, tymczasem barman obejrzał swoją szklankę pod światło i odstawiwszy ją na bok, wziął się za następną. Oparłem się łokciem o kontuar i rozejrzałem po sali, po czym wróciłem do barmana.

- A gdzie go można znaleźć? - spytałem.

Barman wzruszył ramionami.

- Po Tamtej Stronie - powiedział, jak mi się zdawało, nieco opryskliwie. Ja tymczasem zamarłem.

- Jak to? Nie żyje? - Głos dziwnie mi zachrypł, ale może dzięki temu barman popatrzył na mnie nieco życzliwiej. Przerwał na chwilę polerowanie.

- Jakiś krewny? - spytał z odrobiną współczucia w głosie.

- Nnnie - zająknąłem się. - Byłem... Byłem tu kiedyś i on śpiewał.

Barman kiwnął głową i starł mokre kółko z blatu.

- W zeszłym roku - powiedział. - Znaleźli go rano. Stary już był, zniszczony przez życie. Był tu odkąd sięgnę pamięcią. Podobno walczył w jakichś wojnach.

- Walczył - powiedziałem cicho i zamilkłem. - Roy Peschke. Dawno, dawno temu - coś zdławiło mnie w gardle i żeby to zamaskować, wlałem whisky do gardła. Zapiekło, trochę mi załzawiły oczy i omal się nie zakrztusiłem, ale pomogło. Stanowczo solliańską whisky należy pić drobnymi łyczkami.

- Jeszcze jedną - powiedziałem smutno. Barman w milczeniu skinął głową, nalał nam obu i wypił swoją porcję.

- Może tam też potrzebują pilotów - powiedział.

- Może. - Zapatrzyłem się w swoją szklankę, po chwili westchnąłem i ruszyłem w kierunku wolnego stolika pod ścianą. Oparłem się na łokciach i trzymając drinka na wysokości oczu, wpatrywałem się w niego ponuro. Nie wytłumaczę się. Nie przeproszę. Cholerne życie.

Ciągle widziałem stojącą na stole wyprostowaną sylwetkę z twarzą ukrytą w cieniu, później pilota patrzącego pustymi oczodołami w dal, wreszcie obrazy zatrzymały się na rozśpiewanych, roześmianych sylwetkach wznoszących kufle do góry. O kotce Mirr,i w której kochała się cała załoga... Prawie nie zdając sobie z tego sprawy, zacząłem cicho nucić refren, przerywając w różnych dziwnych miejscach dla nabrania oddechu, nieomal w pół słowa, mrucząc coś bez zwracania uwagi na rytm ani na to, czy ktoś mnie słyszy - przecież robiłem to tylko dla siebie. Jedynie przy sporej dawce wyobraźni można było pomylić to z dawną, skoczną, wesołą melodią; w moim wykonaniu przypominało to raczej którąś z powolnych ballad niż pijacką, radosną przyśpiewkę używaną do rozgrzania towarzystwa. Śpiewając pierwszą zwrotkę, w której nieznany autor opisywał wdzięki Mirri z rasy kotowatych i początki jej kariery, wydało mi się, że knajpiany gwar zaczął przycichać. Pomyślałem, że to tylko chwilowy kaprys gawiedzi i przeszedłem do refrenu, ale wkrótce gwar całkowicie ucichł i nastała całkowita cisza, w której szum ulicy przerwany nagłym okrzykiem - nie wiadomo, wściekłości czy bólu - odbił się echem w głowach obecnych.

Służyła w burdelu, lecz trwało to krótko...

zacząłem i onieśmielenie wysuszyło mi gardło, bo nawet mój cichy głos zabrzmiał w milczącym tłumie gości niczym na wiecu ze sprzętem nagłaśniającym. Nastała chwila niezdecydowania i nagle z drugiego końca baru usłyszałem kolejną linijkę ballady śpiewaną przez kogoś znajdującego się poza moim polem widzenia, a jakoś nie potrafiłem zebrać się w sobie i odwrócić głowy.

Bo burdel był podły, śmierdziało w nim wódką...

Bałem się choćby poruszyć. To było jak sen i zdawało mi się, że jeśli choćby drgnę, gwar powróci i nastrój pryśnie niczym bańka mydlana. Ale w powietrzu zaczęło się coś krystalizować i do samotnego głosu z drugiego końca sali dołączył następny.

Uciekła i żyła wśród lumpów ras stu,...

Otworzyłem usta, jakbym chciał się przyłączyć, ale zastygłem tak niezdolny choćby mrugnąć powieką. Tu działo się coś wielkiego i nie chciałem tego zepsuć skrzekiem wydobytym ze ściśniętego nagle gardła.

Gdzie bosman ją zoczył i sprowadził tu.

Koniec zwrotki. Co teraz? I nagle, jakby cała knajpa się obudziła. Nadal nie była to skoczna piosenka - wszak Roy'a Peschke nie było już wśród nas, ale pamięć o nim przywołała jego postać i część tamtego nastroju przeniknęła do nas przez zasłonę czasu. Wkrótce cała knajpa zawodziła zupełnie niezwykłą, nową wersję starej, wesołej piosenki. Wciąż gapiąc się w swoją szklankę, przyłączyłem się do reszty.

Zabierzcie mnie stąd, zabierzcie mnie stąd,

Mam dosyć, mam dosyć tych parszywych gąb.

Ja chcę do mej Kici, co jak słodkie snyyyy - HEJ!

Chcę wtulić się w futerko najmilszej mi.

I dalej, jak to bosman chyłkiem wprowadził tę żeńską przedstawicielkę kotowatej rasy na pokład starej krypy "Kotsmouh" i jak musieli uciekać przed zemstą zazdrosnych samców. Jak kochali się w niej wszyscy, od kapitana do pokładowego ciury zmywającego podłogi, i jak w którymś porcie kotowaci jednak ich dopadli i odebrali im Mirri, a załoga wróciła sama na opustoszały nagle pokład, by już na zawsze tęsknić za starymi, dobrymi czasami. Gdy wreszcie skończyliśmy, przez dłuższą chwilę nikt nie śmiał się odezwać lub choćby drgnąć. W międzyczasie barman wyłączył muzykę i ciszę zakłócały tylko odgłosy dobiegające z ulicy - przytłumiony gwar rozmów, pokrzykiwania i dźwięki perkusji z jakimiś instrumentami z sąsiednich barów. Ktoś z gości wstał i zaczął iść przez zatłoczone pomieszczenie, a słuch powiedział mi, że idzie w moim kierunku, by wreszcie zatrzymać się naprzeciwko. Na blacie pojawił się rozmazany cień, a ja po zimnych dreszczach przebiegających mi po plecach nawet bez patrzenia poznałem, że należał do człowieka z jednej z Martwych Planet. Stał tak kilka sekund, aż przełamując się, z wielkimi oporami podniosłem wzrok do góry i popatrzyłem w zimne, martwe oczy o przeszywającym spojrzeniu. Chwilę później drgnął i sięgnąwszy do kieszeni, wydobył monetę. Przytrzymał ją w dłoni, obrócił między palcami i rzucił na blat przede mną. Błysnęła, wirując w powietrzu i z metalicznym brzękiem upadła na stół, odbiła się, zakręciła drgającym rezonansem, coraz słabiej, aż wreszcie umilkła. Człowiek z Martwej Planety odczekał jeszcze sekundę, później odwrócił wzrok i ruszył w kierunku drzwi, a ja w przebłysku olśnienia przypomniałem sobie podobną scenę sprzed lat, tyle że z żebrakiem w roli głównej. Obraz pojawił mi się w głowie, bardzo wyraźny i niczym w komputerze wykadrował tamtego. To był on. Ten sam. Wtedy, przed laty i dziś tu, przede mną. Los? Fatum? Przeznaczenie? Niemożliwe - ci z Martwych Planet nie poddają się przeznaczeniu - ono dotyczy tylko nas, zrodzonych w żywym promieniowaniu aury i szumiących sztormach biopola Wszechświata. Więc co? Nigdy nie zdobędę odpowiedzi na to pytanie, ale zbieg okoliczności był naprawdę niesamowity, gdyż nawet stolik, przy którym siedziałem, był ten sam. Szum ulicy wzbił się na wyższy poziom i opadł z powrotem, gdy drzwi zamknęły się za wychodzącym. Nigdy w życiu - ani przedtem, ani potem - nie czułem się tak uhonorowany jak wtedy, gdy na blat stołu przede mną upadła moneta rzucona jałmużną przez Człowieka z Martwej Planety. Siedziałem i patrzyłem przed siebie niewidzącym spojrzeniem jeszcze długo po tym, jak gwar rozmów powrócił do poprzedniego poziomu. Wreszcie przypomniałem sobie, że nie wypiłem za zdrowie ojca i wzniosłem szklankę w toaście do pustki przed sobą. Twoje zdrowie, tato, gdziekolwiek jesteś.

Wypiłem do dna, odstawiłem szklankę i wstałem. Rozejrzałem się po sali, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi - jakby nic się nie wydarzyło. Może zresztą rzeczywiście tak było, może to był tylko sen zmęczonego, rozczarowanego umysłu. Ale nie, na stole leżała samotna moneta. Podniosłem ją i wsadziłem do kieszeni.



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Zakużona Planeta I
Zakużona Planeta II
Bookiet
Recenzje
Stopka
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Adam Cebula
A.Mason
Tomasz Pacyński
A.Cebula, R.Krauze
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Eugeniusz Dębski
Jerzy Rzymowski
Kot
J. Kaliszewski
KRÓTKIE PORTKI
S.Chosiński
Irina Jurjewa
James Barclay
 

Poprzednia 26 Następna