strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Konrad Bańkowski Publicystyka
<<<strona 16>>>

 

Ale, dość o mnie

 

 

Ale, dość o mnie... Nie należy zbyt długo podniecać się jesienią, ani robić z felietonu wypierdzianej kozetki u psychoanalityka. Państwo uważają, nieprofesjonalnie. Autor ma panować nad tekstem, a nie na odwrót, głownie po to, aby uniknąć żenady po obu stronach – w tym wypadku – monitora. Żebyście, czytając te słowa, nie musieli się za mnie wstydzić tak, jak ja się wstydzę, kiedy myślę, że je czytacie.

To z kolei taka kokieteria autora. Wyczuliście, prawda?

No dobrze, a zatem możemy zdecydowanie uznać, iż wstęp mamy za sobą. Jadziem. Jest taki film (Aha! Zauważyliście, że to stosunkowo często wykorzystywana fraza? Według mnie, to takie zdanie bezradności. Autor się zmęczył, chciałby już przejść do tego, o czym zamierza pisać – konkretnie zagaić temat, podpierając się cudzą wyobraźnią i talentem – ale nie potrafi zrobić tego płynnie. Gdyby w tym momencie wyłączyć mu fonię, z pewnością by klasnął, zatarł ręce, albo klepnął by się w kolano w celu zamaskowania zakłopotania), w którym... Albo dobra, pokażę, że umiem.

Powoli przyzwyczajamy się do terminu "buszyzmy". Zresztą dla nas, fantastów, ma on dodatkowy (promocja taka!) element, którego pozbawieni są jego autorzy – Amerykanie. Kojarzy się z "łozizmami", o czym wspominam wyłącznie na zasadzie taniej dygresji. "Buszyzmy" jednak wskazują na pewną cechę charakterystyczną dla Narodu Zza Wielkiej Wody (NZWW), któren to lubi swemu wodzowi pierdolnąć łateczkę, jakiś znak szczególny, wychwycić coś w nim, lub jego karierze i wyobracać to na wszelkie możliwe sposoby. Dziś "buszyzmy", wczoraj Gabinet Oralny (GO). W którym to, że przypomnę, Bill Prezydent Clinton metaforycznie dał dupy, całkiem fizycznie dając do dzioba jednej pani, co to wprawdzie jest brzydka jak beczka po śledziach, ale widocznie ładniejsze nie połykały... przepraszam, nie popierały polityki wewnętrznej Białego Domu (WH). Ogólnie, pamiętacie, afera taka. Odbiło się to solidną czkawką córce Billa, która na tę okoliczność napiła się piwa (ta, nawiasem mówiąc przekracza już wszelkie granice brzydoty, więc nie jestem pewien tak do końca, z jakiego powodu golnęła raz i drugi) i ogólnie smród się taki po świecie poniósł, że chyba tylko cudem i zrządzeniem boskim (pamiętacie, że to wszystko, to tylko przejście do omawiania filmu, prawda?) nie podrożały u nas z tego powodu pomarańcze. Pomijając aspekty estetyczne (nie oszukujmy się, sam William na urodziwość też jakby się z panzerfaustem zamienił), sprawa przede wszystkim miała wymiar medialny. Bo ileż radości świat dziennikarski przeżywał (a z nim i rzesze tępo zaślinionych odbiorców,) odkrywając kolejne rewelacje o spermie na sukience i cygarze. Nie pamiętam dokładnie, o co z tym cygarem było comon, ale mając już swoje lata, powiedzmy, że się domyślam. Co mnie jednakowoż dziwi, tak na marginesie, bo każdemu, kto nie palił, pragnę uzmysłowić, że takie cygaro na języku szczypie. Właściwość tytoniu taka.

W każdym razie, cokolwiek robili, po fakcie okazało się, iż zrobili publicznie. Dzięki władzy czwartej władzy każdy laotański wieśniak, Mongoł stepowy, Afroafrykanin (na wszelki wypadek wielką napisałem) z Burkina Faso, a nawet pan Miecio spod Radomia teraz już wią, że temu Clintonu nie staje. Bo do dzioba, possać, to i zwis się nada, ale jak co do czego, to już konieczne cygaro. I w zasadzie, mię to wali równo, psze pana, a szydzę i się znęcam li tylko po to, żeby się tekst ciekawiej czytał. Bo co pan Clinton robi z siurkiem, to jego prywatna sprawa (dopóki wszystko jest legales), bez względu na to, jak bardzo jest osobą publiczną.

I tu wracamy (Sprytnie? Sprytnie?) do naszego filmu! Bo, jak zapewne Państwo pamięta, cała ta afera w dość luźny sposób stała się kanwą scenariusza Faktów i aktów (Wag the dog). Tyle tylko, że pokrakę o haniebnie polskobrzmiącym nazwisku zamieniono na dziewczynkę i nie było mowy o cygarze. To jednak w całej historii jest najmniej istotne, bo pomysł jest przebiegły. Wypadek prezydenta przytrafia się w trakcie już rozkręconej kampanii wyborczej, prezydent-niesforne-gacie chciałby jeszcze porządzić, a tymczasem prasa już wie. Czyli porażka na całej linii. Dopóki za sprawę nie wezmą się specjaliści: człowiek od sytuacji awaryjnych oraz producent telewizyjny (absolutnie genialne role Roberta DeNiro i Dustina Hoffmana), którzy... rozpętują wojnę. Oto amerykańskie wojska wkraczają do Albanii. Bohaterskie wojska, ma się rozumieć. I zupełnie fikcyjne, bo cała ta wojna istnieje wyłącznie w studiu filmowym i na telewizyjnym ekranie (a swoją drogą, pamiętacie mistyfikację z lądowaniem na Marsie w Koziorożec 1? No właśnie.). Po jaką cholerę? Oczywiście, żeby odwrócić uwagę od niesfornego rozporka. Nie wdając się w streszczanie całego filmu, przytoczę tylko cytat, który jest tu absolutnie kluczowy, samą esencję tej intrygi, filmu oraz czegoś głębszego, do czego niedługo dojdziemy. Kiedy sprawą zaczynają się interesować Agenci w Czarnych Garniturach (AwCzG) i nasi dwaj bohaterowie muszą się jakoś wytłumaczyć następuje dialog: "Przecież nie ma żadnej wojny!". Na co DeNiro ze stoickim spokojem odpowiada: "Ależ jest. Widziałem w telewizji". Pamiętam, że siedząc w kinie, w tym momencie serdecznie się roześmiałem. Głównie z bezradności AwCzG. Bo, proszę bardzo, niech mi ktoś poda kontrargument. Wszak my sami, z jednej strony, pamiętamy jeszcze dość dobrze, że telewizja kłamie, ale z drugiej... no właśnie. Kiedyś nie wierzyliśmy w to, co mówi, dziś nie wierzymy, że mogłaby kłamać. A przecież wystarczy zweryfikować sprawdzalność prognozy pogody.

Wracając jednak jeszcze na moment do filmu, muszę przyznać, że po jego obejrzeniu byłem w szoku nielekkim. Oto, bowiem, na srebrnej tacy dostałem dzieło doskonale demaskatorskie. Obraz podający dokładną instrukcję, pełny przepis na manipulację kompletną. Bo ja akurat, choć nie wierzę w prognozę pogody, głęboko wierzę, że pokazana w Faktach... fikcyjna wojna jest zarazem przerażająco prawdziwa. Jako przedstawienie mechanizmów. I nie chodzi o to, że ktoś robi takie rzeczy. Od tego są mądrzejsi, żeby sterowali głupszymi, niemniej takie pokazanie WPROST, w AMERYKAŃSKIM filmie wydało mi się pomysłem co najmniej ryzykownym. Swoją drogą, przeceniłem ten dzielny naród, o czym dowiedziałem się kilka miesięcy później. Kiedy rozmawiałem z pewnym człowiekiem (Polakiem) zamieszkującym za oceanem już kilkanaście lat, jakoś w pewnym momencie zeszliśmy na filmy i doszliśmy do Faktów... Zadałem wtedy pytanie, które nurtowało mnie od pierwszych chwil po wyjściu z kina: "Jak oni to odebrali?" Odpowiedź była rozbrajająco prosta: "Wiesz, dla nich to po prostu taka komedyjka...".

Dziękuję, nie mam pytań.

Nie do American Nation (AN), w każdym razie. Do diabła z nimi. Niemniej, pewne niepokojące pytania o kształt rzeczywistości, w której żyjemy, pozostają, prawda? Co ciekawe, choć problem jest globalny (a co nie jest?), to na naszym gruncie wydaje się być szczególnie wart obserwacji. Bo AN w swej historii z telewizją miał na dobrą sprawę jedną wielką wpadkę (kto widział Quiz Show, ten wie, że się już tak przychwycę przykładów filmowych) i my, w zasadzie, też jedną, ale czterdziestoletnią. Popatrzcie, w kraju, w którym przez prawie dwa pokolenia z zasady nie wierzyło się żadnym mediom, po przemianach dowierza się bezkrytycznie każdej bzdurze. Ja wiem, mechanizm jest oczywisty – efekt spuszczenia psa z łańcucha. Trochę mnie tylko dziwi, że się ten kundel jeszcze nie wyhasał.

Głupi przykład – jak to w zimie bywa, spadł śnieżek. Zasypał warszawskie ulice tradycyjną warstwą poślizgową, którą pługi usunęły (równie tradycyjnie) dopiero wtedy, gdy każdy, kto się miał rozbić, już się rozbił. W tivi (niemniej tradycyjna) afera. TVN pokazuje straty i kogoś z ZDM-u, który mówi, że się nie przygotowali, bo prognoza pogody nie zakładała śniegu. Tymczasem niecałą godzinę wcześniej, Telewizyjny Kurier Warszawski na regionalnej trójce pokazał tę samą wypowiedź ZDM-owca zestawioną z oświadczeniem meteorologa z IMiGW-u, który kategorycznie i wyraźnie twierdził, że w prognozie wystawionej specjalnie dla ZDM-u było ostrzeżenie o opadach śniegu. Do tego dość różne komentarze w obu serwisach. A przecież w podobnej sprawie fakty powinno się dać łatwo ustalić. Powinno, bo fakty, tak zwane autentyczne (FA) leżą zdychające pod płotem. Pewnie śnieg przysypał biedactwa.

Nie, nie chodzi mi o rzetelność dziennikarską. Kilkuletnia praktyka w tym zawodzie dobitnie mnie przekonała o jej nieistnieniu. Co więcej, nabrałem dość umotywowanego przekonania, że rolą dziennikarza nie jest opisywanie faktów, ale ich kreowanie. Ktoś oczywiście mógłby zakrzyknąć, że takich wykreowanych nie można nazwać faktami. Że fakty są wyłącznie autentyczne. Gówno prawda. Widziałem w telewizji... Tak więc chodzi raczej o mechanizmy, strukturę, rolę i prawdziwy zasięg oddziaływania. I właśnie relacje z rzeczywistością, która nie zawsze chce się dać nagiąć do tego, co widzimy na ekranie. Problem w tym, że ekranowi uwierzymy prędzej. Czytając prasę, słuchając radia i oglądając telewizję, nie zachowujemy w sobie ani cienia świadomości tego, że mamy do czynienia wyłącznie z interpretacjami. Czasem nieświadomymi, ale zazwyczaj jak najbardziej głęboko przemyślanymi. Mój znajomy pracował kiedyś w PAP-ie. Siedząc po nocach, przygotowywał pakiety korespondencji ze świata dla dzienników. Pewnego razu trafiła mu się relacja z oficjalnej wizyty Pewnego Ważnego Urzędnika Państwowego (PWUP) produkcji rodzimej za granicą. PWUP podczas pobytu trochę był popiwszy i to było po nim widać. Wiedziony szczerością, dbałością o czyste sumienie, prawością, honorem, a po trosze i prawicowymi poglądami znajomy ów umieścił ten incydencik w informacji. I bardzo był zdziwiony, gdy jeszcze tej samej nocy z kancelarii PWUP-a otrzymał telefon, w którym po prostu podyktowano mu, co ma napisać zamiast tych swoich głupot. I jakże niepowstrzymany był mój uśmiech politowania, gdy opowiadając mi o tym, pacholę owo bulwersowało się i burzyło. Swoją drogą, gdyby w mediach miał zapanować obiektywizm podszyty absolutną szczerością, to jakoś nie widziałbym miejsca dla tylu stacji, kanałów i tytułów komercyjnych. Bo przecież w wiadomościach i tak każdy miałby to samo. Oto po prostu stan rzeczy, który przyjęliśmy razem z Tak Zwaną Demokracją (TZD), w której każdy, przynajmniej z założenia, ma prawo do własnego zdania. I z niego korzysta, ku zaskoczeniu niektórych. Ale i nie o własne zdanie mi chodzi. Co z tą rzeczywistością? Powiedzmy, że zgodzę się (choć tylko i wyłącznie ze względu na semantykę), że przy dziennikarskim komputerze nie kreuje się faktów. Ale rzeczywistość? Hm... osobiście zaryzykowałbym twierdzenie, że i owszem. A nawet, jak już wiemy, całkiem sporą ilość alternatywnych wersji. Jako odbiorcy, zgodnie z zamysłem ich twórców, nauczyliśmy się wybierać te, najbardziej nam odpowiadające. Dla jednych "Nasz Dziennik", dla innych "Nie". Dla jednych "Wiadomości", dla drugich "Fakty", a dla pana Miecia spod Radomia "Informacje". Rzeczywistości profilowane, starannie kształtowane, delikatnie i niezwykle umiejętnie przyginane, podcinane i szlifowane. Rzeczywistości szyte na miarę ich twórców i, tak naprawdę dopasowujące gościa do garnituru, a nie na odwrót. Rzeczywistości, tak naprawdę, przyswajane jak Pieczony Kurczak Pułkownika (PKP, ale nie to, o którym myślicie). Bez świadomości wyskubanych piór, wyprutych kurzych flaczków, hormonalnej paszy i choroby psychicznej doprowadzającej głupie bydlęta do samobójstw. Czemu tak jest? Pewnie z tego samego powodu, który oskarżamy o większość zła w dzisiejszym świecie. Bo coraz bardziej i bardziej się konsumpcjonizujemy. Skutkiem tego medialne rzeczywistości stają się takim samym towarem, jak dobra materialne, od aspiryny poczynając, na prywatnym odrzutowcu skończywszy. Zaczynają rządzić te same prawa, te same wymagania. Wszak nie ma i nie było w historii świata produktu, który podobałby się wszystkim. I tak samo jest z informacjami, które przekazywane przez media kształtują nasz światopogląd. Owszem, do pewnego stopnia to my wybieramy sobie tę trybunę, z której pokrzykują głosem najmilej nam brzmiącym. Z tym, że to my po jakimś czasie zaczynamy sami wchodzić w jego timbre i barwę.

To co z tą rzeczywistością? A cholera ją wie. Gdyby zrezygnować z telewizora, radia, a gazet używać jedynie do rozpalania w kominku, z całą pewnością byłaby prawdziwsza. Co, na dobrą sprawę, jest tylko i wyłącznie kwestią wyboru. Jednak, patrząc na Packa, muszę przyznać, że taka kuracja nie wpływa dobrze na człowieka.

Cóż, nie da się ukryć, że ta medialna rzeczywistość, to w funcie rzeczy całkiem solidne kurestwo. I od tego nie uciekniemy. Pół grzyba, gdy chodzi o to, kto i dlaczego nie usunął śniegu ze stolicznych ulic (zresztą nie oszukujmy się, osiemdziesiąt procent populacji tego pięknego i tradycyjnie otwartego, tolerancyjnego kraju odetchnęłaby ze słyszalną na Madagaskarze ulgą, gdyby Warszawę zasypało w cholerę, a na wiosnę wraz z roztopami zmyło Wisłą do morza). To jest mała skala, małe w istocie następstwa i skutki. Gorzej, gdy w grę wchodzą sprawy międzynarodowe. I gdy również międzynarodowa rzeczywistość medialna przemawia jednym głosem. Z teksańskim akcentem, zazwyczaj. I kiedy o tym myślę, to nieodmiennie przypominają mi się NATO-wskie bombardowania Jugosławii w 1999 roku. Bo miałem to szczęście, że w czasie ich trwania kilkoro moich znajomych znajdowało się na stypendiach w Belgradzie i w Nowym Sadzie. I pamiętam, że telewizja, ani polska, ani CNN, nie wspominały o zbombardowanych niechcący (?) belgradzkich blokowiskach, o ostrzale dworca kolejowego w Nowym Sadzie i jeszcze kilku podobnych przypadkach. Choć wspomniano o zbombardowanym moście kolejowym. Zbombardowanym wraz z jadącym po nim jak najbardziej cywilnym pociągiem. Jednak, o ile dobrze pamiętam, wspomniano po kilku miesiącach od zakończenia działań wojskowych. Oczywiście, są dziennikarze, którzy stoją po obu stronach "barykady". Tacy, którzy napiszą dokładnie to, co powinni napisać (opcjonalnie, pokazać, ale to już sobie sami dopowiadajcie we właściwych miejscach) oraz tacy, którzy napiszą za wszelką cenę to, czego nie powinni, nie wolno. Działalność tak jednych, jak i drugich pociąga za sobą dokładnie taką samą odpowiedzialność, ma tak samo istotne skutki dla tak zwanej opinii publicznej. Bo tak naprawdę tylko od ich talentu zależy, czy poprzemy, czy potępimy. Kto inny pociąga za sznurki i rozdaje karcięta, ale to aksamitny głos potrzebny jest, by wpłynąć, nie suche wytyczne. I tak naprawdę tylko dzięki działalności mediów wiemy, że Chorwaci i Bośniacy cacy, a Serbowie be, że Jedynie Słuszna Armia Demokratyczno-Wyzwolicielska (dawniej ACz) nie zabija i nie morduje, a jedynie wprowadza pokój i TZD. I to właśnie media, z regularnych armii przemytników broni i handlarzy narkotyków, potrafią zrobić biedną, prześladowaną mniejszość etniczną (tak, piję do Kosova).

Tu wtrącę jeszcze jedną dygresyjkę. Bo przypomniał mi się przykład na potknięcie, na medialną skuchę. Podczas wspomnianego uwalniania wspomnianego Kosova spod serbskiego najazdu (90% mieszkańców tej krainy to Albańczycy, ale historycznie Kosovo naprawdę jest serbskie, a w dodatku pozostaje w granicach administracyjnych eks-Jugosławii) CNN prowadziło zastanawiającą kampanię. Kiedy pokazywano mapę regionu, odrębnym kolorem zaznaczano Kosovo. Oraz... Vojvodinę! Obszar, jako żywo nie ogarnięty żadnym konfliktem. Czyżby? Bo oprócz tego w zachodnich mediach i owszem zaczęły się w pewnym momencie pojawiać nieśmiałe informacje o powstających niesnaskach między Serbami a zamieszkującymi licznie Vojvodinę Madziarami (jest to kraina geograficzna granicząca z Węgrami, będąca pod władzą Austro-Węgier aż do upadku tego państwa w 1918 roku). Znajomi przebywający naonczas w Nowym Sadzie, stolicy Vojvodiny, nie tylko nie potwierdzili tych informacji, a wręcz kategorycznie zaprzeczyli. Prawdopodobnie więc byliśmy delikatnie przygotowywani na urwanie Serbom jeszcze jednego kawałka ich kraju. Jednak tym razem I saw it on TV nie ziściło się tak do końca. Widocznie producent programu rozmyślił się w trakcie. Zresztą z samym Kosovem też nie do końca mu wyszło, ale to już jakby inna bajka. Nie będziemy się przecież wikłać w politykę, rozmawiamy wyłącznie o telewizji...

Co z tego wszystkiego wynika? Zapewne tyle, że minie czasu mało wiele, a dojdziemy do stanu, w którym nawet wyniki losowania w lotto będą się różnić w zależności programu, który je podaje. Na razie różnią się wyłącznie od tych, które wypadają z maszyny. Swoim, denerwującym niektórych zwyczajem (pozdrawiam JeRzego!) nie zamierzam się wygłupiać i publicznie wygłaszać, co jest dobre, a co złe. Bo łatwo jest napaćkać sprayem na murze hasełko o tym, że telewizja kłamie. Za to sprawa komplikuje się nieco, gdy zrozumie się, że telewizja po to jest, by kłamać. Bo czasami to jedyny sposób, żeby wygrać wojnę w Albanii i zapewnić sobie reelekcję. Tudzież pokazać monstrualnego siniaka i w ten przebiegły sposób urwać sobie odrobinę społecznego współczucia.

Czego i Państwu życzę.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Wywiad numeru
Hormonoskop
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Andrzej Sawicki
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
Piotr Zwierzchowski
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Raven
Iwona Surmik
Michał Gacek
Jozef Girovsky
MPK
Anna Brzezińska
Feliks W.Kres
Ben Bova
Kir Bułyczow
Andreas Eschbach
Andrzej Pilipiuk
Eryk Algo
 
< 16 >