Czy lubisz zapach napalmu o poranku?
Konrad Bańkowski: Jak byłeś mały, to bawiłeś się czasem w wojnę? Rafał Ostuda: Jedziemy do Iraku? KB: My dwaj? Daj spokój, ten kraj już dość wycierpiał. Rządy dyktatora, demokratyczna pomoc wyzwolicieli... Co też masz za pomysły? RO: Nie, nic, ja tak tylko... Męska przygoda, turystyka, te sprawy... A przy okazji pooglądalibyśmy, jak wygląda wyzwalanie w nowoczesnym wykonaniu. KB: Męska przygoda, powiadasz... Janek Kos się kłania? RO: A za nim porucznik Gruber... Tak, wiem, nie ten front, ale męska póki co, chyba że pojedziemy z batalionem uroczych sanitariuszek. KB: Och, sanitariuszki też tam były. U nas w przedszkolu zawsze mieliśmy równouprawnienie i, jak się bawiliśmy w wojnę, miejsce dla dziewczyn zawsze się znalazło. RO: No, ba. To teraz wyjaśnij państwu (i mnie, ale to zupełnie na marginesie) co ta wojna ma z nami wspólnego. Ta z przedszkola, z udziałem dziewczyn. KB: Proste. Czy się bawiłeś w wojnę z kolegami (z ewentualnym udziałem koleżanek również)? RO: Tak, z udziałem. I? KB: Fajosko było? RO: Do przyjęcia, nikt życia nie stracił, a możliwe, że jakieś nowe się z tego narodziło. Nie śledziłem wszystkich uczestników dokładnie. KB: Ależ,wodzu, co wódz... Ja się tylko pytam, czy bawiłeś się pistoletami? Strzelałeś z patyka, robiłeś ratatatata! I tak dalej. Wiesz, normalne zabawy dzieciaków w każdej części tego miłującego pokój świata. RO: Strzelanie z patyka? KB: No wiesz, albo z palca. W przypadku, gdybyś nie miał w danej chwili pod ręką pistoletu, albo innej tradycyjnej dziecięcej zabawki. RO: Uhum, rozumiem. Bywało. KB: No właśnie. I te piosenki o ułanach, Czterej pancerni, Kloss, te sprawy... Na początek. Potem Parszywa dwunastka, Działa Nawarony, Złoto dla zuchwałych, a teraz z kolei Kompania braci, Szeregowiec Ryan i cały ten Wietnam z tymi wszystkimi Plutonami itd. A jak się zastanowić to i Gwiezdne wojny, tam też dużo strzelają. Niedawno przypomnieni przez tivi Żołnierze kosmosu to już samo sedno. You get the point? RO: O tak, czuję, że też pokochałbym zapach napalmu o świcie. Pod jednym warunkiem – najpierw musiałbym przestać nienawidzić wczesnego wstawania. KB: Tak, wiem. I przestać mylić Wagnera z Orffem, ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że kiedy mój szanowny tato wyrażał poważne niezadowolenie z mojej zabawy pistoletami i karabinami wszelkiego autoramentu, jakoś nie za bardzo chwytałem, czego się czepia. Bo w końcu, raz, że fajne, a dwa, że wszystkie chłopaki zawsze się "szczelali". Jak wiemy z historii, na ogół im to nie przechodzi, tylko przesiadają się z czasem na lepsiejsze zabawki. Czy pojadą z nimi do Iraku, czy do Afganistanu, to już kwestia biura podróży. Ale i tak się będą świetnie bawić. Dlaczego? RO: Jednym zostaje zamiłowanie do strzelania, innym do zadawania tego sakramentalnego "dlaczego?", a mnie niezmiennie kusi, żeby odpowiedzieć "bo tak" i zająć się wymyślaniem pytań samemu. Głupie pytanie łatwiej zatuszować niż głupią odpowiedź. Naprawdę oczekujesz, że podejmę się wyjaśniania, dlaczego testosteron wali po mózgu, a do tego z upływem czasu coraz mocniej? KB: Nie, zupełnie nie w tym kierunku. Co jest takiego w samej wojnie? I czemu jest taka nośna dla filmu i książek? RO: Bo jak porządny chwast składa się z węzłów i międzywęźli, tak wojna z akcji i tego, co pomiędzy nią. Na początek to wystarczy, przeciętny widz więcej nie oczekuje. Przeciętnego czytelnika pomijam celowo, bo to jednak o ton wyższe wymagania. One i znacznie więcej zawierają się z kolei w tym, co tę akcję napędza – w ludziach, którzy w wojnie biorą udział, czy tego chcą, czy nie. Jest konflikt, jest fun, można by powiedzieć, a nawet wojenka plemienna takich konfliktów przynosi co nie miara, na różnych poziomach abstrakcji do tego. Nic, tylko brać i korzystać. KB: Akcję można znaleźć wszędzie, mą szeri, a nawet jeśli nie akcję sensu stricte, to przynajmniej odpowiednią dla widza dawkę atrakcji. Że tak wspomnę na przykład amerykańskie dramaty sądowe. I muszę się przyznać uczciwie, że faktycznie nie chodzi mi o prawdziwą wojnę, a o jej temat. Właśnie w filmie, czy literaturze, której wcale bym tu nie oddzielał. Pozwolę sobie choć przypomnieć cykl Briana Callisona o Trappie, na podstawie którego zresztą powstało wspomniane Złoto dla zuchwałych. Co, pokrętnie, bo pokrętnie, ale prowadzi mnie do wniosku, że wojna stała się kolejnym fetyszem współczesnej kultury. Takim wiesz, z umięśnionym Arnoldem w dżungli. RO: Chcesz wojny, będziesz miał metaforę: cukier można znaleźć wszędzie, a jednak przyjemniej się go wtrzącha, kiedy wchodzi w skład serniczka, niż kiedy trzeba wyjadać prosto z cukierniczki. Tak samo Arnold albo inny Sylwek w lesie, ze Sprzętem Miotającym Pociski Szybko, minimum dwukrotnie przekraczającym masę ciała takiego Sylwka, bardziej nadaje się do konsumpcji niż bez takiego sprzętu. Las można podarować. KB: Aha! To jeszcze mi powiedz, co z tym apetycikiem. Bo jeden lubi chrzan, a inny jagnięcinę w sosie miętowym. Słodkie w zasadzie lubią prawie wszyscy. W każdym wieku z wyłączeniem upośledzonych smakowo freaków – pacyfistów. Co więcej, przyroda zna przypadki zadeklarowanych pacyfistów, którzy także doznają orgiastycznych uniesień biegając po lesie (szlag... a może to o ten las tak naprawdę chodzi?) z markerem do paintballa. Albo popatrz na popularność gier sieciowych. Co bije największe rekordy? Brydż? Szachy? E-e. Counter Strike i Unreal Tournament. Wraz z pochodnymi. A przecież trudno zakładać, że spędzający pół życia przed komputerem piętnastolatek wie tak naprawdę, na czym polega wojna i zabijanie, czyż nie? A jednak kult Wielkiego Guna kwitnie. Nie ma hasła, które wywoływałoby większy skok adrenaliny, niż rocket launcher. I ja się w pełni zgadzam, że jest to tylko zabawa. Nawet bardzo fajna zabawa. Tylko czemu jest bardziej atrakcyjna, niż windows’owy pasjans? RO: A widziałeś kiedykolwiek pasjansa, który mógłby pozbawić grającego życia (poza przypadkami śmierci z nudów)? KB: A czy ktoś umarł, grając w Quake’a? Albo oglądając O jeden most za daleko? Nie przypominam sobie nawet przypadków śmiertelnego przedawkowania. Pomijając ewentualne urazy psychiczne, jest to jednak rozrywka dość bezpieczna, mniej więcej w tym samym stopniu, co Harry Potter. I od razu zaznaczę, że nie chodzi wyłącznie o bezpieczną symulację tego, co w rzeczywistości jest niebezpieczne. Zresztą taki na przykład paintball wcale nie jest aż tak bardzo bezpieczny, bo siniaków się można dorobić medalowych, a i oko stracić. Nie, nie, nie... Chodzi o to, żeby sobie postrzelać. Chodzi też o kult broni, który w imię wolności każe amerykańskim dzieciakom w czarnych płaszczach strzelać do nielubianych nauczycielek, zanim powiedzieć im kulturalnie fuck off! Kult broni, który na Bałkanach kazał trzymać spluwę w każdym domu, bo facet bez gnata albo karabinu to gorzej niż bez jaj, to facet bez wąsów. Przy czym jedni lubią pohałasować na strzelnicy, inni w szkole, a jeszcze inni rozwiązują tym sposobem sąsiednie spory o to, czyja kura komu nasrała na podwórko. Siła, męska przygoda, konflikt białkowych struktur z przemysłem rusznikarskim. Zapewne są to instynkta całkiem pierwotne i nad tym się nie ma co zastanawiać, ale to chyba w dalszym ciągu nie tłumaczy tego kulturowego uwielbienia dla tematu wojny, nie uważasz? RO: Rozdzielmy dwie sprawy. Karabin na Bałkanach, czy w każdym czeczeńskim domu, to bardziej konieczność niż zamiłowanie. Do dziś znajdziesz w Polsce wioski, w których w razie pożaru trzeba odczekać, aż cała zabunkrowana w obejściu amunicja odpali, zanim się zacznie polewać całość sikawką. Bo była wojna, to i owo po niej zostało i nigdy nie wiadomo, czy nie przyda się kiedyś jeszcze. To jest pewnie forma wyrażania instynktu – instynktu zachowania życia. Gry i zabawy umieściłbym jednak w osobnym woreczku. Korzenie może i są osadzone w tej samej glebie, co w poprzednim wariancie, ale dołączone jest do tego coś bardzo ważnego – to jest bezpieczne. No, w miarę. Quake nawet bardzo, bo w odróżnieniu od real life, można się cofnąć w czasie kiedy coś pójdzie nie tak. I w to mi graj. Spotkanie z żywym rottweilerem to mało przyjemna perspektywa, a piesek zagryzający kogoś na ekranie to doskonała rozrywka. Fotel pomaga. KB: Nie do końca tak, jak mówisz. Bo konieczność koniecznością, ale te przytoczone kultury mają do siebie akurat to, że posiadanie broni jest tam utożsamiane z męskością. Choć przyznaję, iż jest to pewnie wtórne w stosunku do uwarunkowań historycznych, w których była to autentyczna konieczność, o ile również i w następnym roku chciało się nadal uprawiać przydomowy ogródek z papryką. W Stanach wygląda to zupełnie inaczej, tam jest to związane z chorobliwym przywiązaniem do prawa obrony własności prywatnej i tak zwanej wolności osobistej. Ok., tu masz rację. Jednak efekt jest w zasadzie ten sam. Po prostu odczuwanie fizycznej przyjemności płynącej z trzymania kolby w ręku. Niekoniecznie laboratoryjnej. Bierzesz do łapy i chcesz postrzelać. Wszystko jedno po co i do czego/kogo. Ot, zrobić bam bam! W przypadku wojny, albo niektórych gier turniejowych, dochodzi jeszcze do tego element grupy. Współdziałania, zaufania i męskich uścisków dłoni, po wykonaniu zadania. Ale kręcąc się wokół tego ogona, nadal siedzimy w instynktach, w rzeczach pierwotnych, zagrzebanych w psychice. A mnie ciekawi najbardziej właśnie ten aspekt kulturowy, do którego pozwolę sobie wrócić. Wysilże się. RO: Buszmen biega z dzidą, a Japonki mdleją na widok faceta z kataną. No jest to uwarunkowane kulturowo. Tylko kiedy mowa o kulturowym fetyszu, lepiej nie ograniczać się do samej broni i samego jej użycia. Znów się to rozwidla, bo wykorzystanie tego motywu przebiega przecież na zupełnie różnych od siebie poziomach. Od prostego "jestem superhero + znalazłem cyngiel = pociągnąć" po naprawdę niezłe kawałki kultury. KB: We wszystkim zawsze musi być coś prostego. I sama lśniąca stal, albo dwaj kumple Harry’ego Callahana, panowie Smith&Wesson to są dla mnie rzeczy w miarę proste, podstawowe. W tym jest po prostu siła. Mając katanę, dzidę albo ręczną haubicę, kłócącą się nieco z wizerunkiem zwykłego stójkowego, jesteś po prostu silniejszy od gościa, który ich nie ma. W przypadku, gdyby dysponował porównywalnym arsenałem, zawsze możesz jeszcze uzbroić się w odpowiednie bon moty w stylu Hasta la vista, czy Make my day, punk. I już jesteś gościu. Klama w łapie to też styl. Festyniarskie lustrzanki a la Cobretti robią wrażenie do dziś, o ile podparte są berettą. Ale jak mówię, to jest pewien punkt wyjścia. Bo w końcu co z tą wojną, do cholery? Czytasz sobie taki Wrzesień Pacyńskiego, a tam hummvee grzeją po Broku. Byłem w Broku, faktycznie. Dziura. "Ni równina, ni nizina, taka gmina..." aż się ciśnie na usta. Ale wpuść paru gości w panterkach do lasu, a do knajpy parę zakazanych mord z kałachami opartymi o nogę. I już się robi fajosko. Ani się obejrzysz, a chwyta cię magia czegoś, co na zdrowy rozsądek nie powinno w tobie wzbudzać żadnych, ale to żadnych sentymentów. Coś, o czym od dziecka uczą cię, że jest be, że jest najgorszym nieszczęściem i przekleństwem naszych czasów. A z drugiej strony spróbuj się mądralo od tego uwolnić. Uwolnić od Iraku, Afganistanu, Bałkanów, Rwandy, a nawet Belfastu, czy Bilbao. Za mundurem panny sznurem? Ha! Panny... Panny nie mają z tym nic wspólnego, nasi chłopcy w Babilonie wyjeżdżali żegnani przez zapłakane żony i dziatki. Dla nich to przede wszystkim interes, żeby zapłakanej żonie odszykować po powrocie nową kuchnię, a progeniturze na komunię spokojnie kupić komputer, rower, czy co tam się teraz kupuje. Ale czy przez to gorzej się prezentują na ekranie w "Wiadomościach"? W pustynnych mundurach, amerykańskich okularach przeciwsłonecznych i w swoich dzielnych honkerach bez klimatyzacji? Zaryzykowałbym twierdzenie, że wręcz przeciwnie, że znalazłoby się niejedno serce, które do takiego widoku tęskniło skrycie. Oto polski żołnierz, z karabinem na ramieniu stawia stopę na obcej ziemi. Stopę, przypomnijmy, obutą w trepa zakurzonego piaskiem pustyni. Pięknie, co? Prawie jak Franek Dolas w Legii Cudzoziemskiej... RO: Tak, pięknie i fajosko. Dopóki nie zaczną umierać prawdziwi ludzie, a nie daj Bóg, pojawi się realne zagrożenie wobec miłośnika. Wtedy ikona nabiera bardzo rzeczywistych i przykro cuchnących śmiercią i strachem kształtów. Wszystko ślicznie, do chwili kiedy świat za oknem i jego przefiltrowane na wiele sposobów kulturowe odwzorowanie nie zachodzą na siebie. Jak zaczną, pojawia się nieszczególnie litościwa pani umysłów – Panika. Taka prawdziwa, niewypocona w reżyserskiej wizji. KB: Całe szczęście, że mamy możliwość zastosować wyjście awaryjne. Dobra, biorę korkowca i idę na podwórko.
|
|
|||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||