strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Feliks W.Kres Na co wydać kasę
<<<strona 31>>>

 

Strażniczka istnień (fragment)

 

 

Od autora:

Opowieść o Starej Ziemi Heastseg to legenda.

Tajemniczy ląd, o którym wielokrotnie wspominano w starożytnych kronikach, istniał na pewno, ale trudno określić jego położenie. Nie wiadomo nawet, czy chodziło o kontynent, czy raczej wielką wyspę. Zaginiony na dwa tysiące lat, został odnaleziony w Roku Pańskim 1485 i po niespełna dekadzie zaginął ponownie. Nie zachowały się dane o jego położeniu, okryto je bowiem ścisłą tajemnicą – podobno istniały tylko dwie mapy, na które naniesiono niezbędne dane nawigacyjne; jedna z tych map, trzymana w skarbcu królewskim, zaginęła; istnienie drugiej jest hipotetyczne i wysoce niepewne – być może korzystali z niej zaprzysiężeni dowódcy okrętów i statków arelskich, jest to jednak zaledwie przypuszczenie. Rangę faktu historycznego ma tylko to, że Ineo Cartes, arelski odkrywca i podróżnik, później zaś gubernator Prowincji Heastseg, objął nowe ziemie w posiadanie w imieniu Jego Królewskiej Mości Benedykta II (historyka korci, by przypomnieć, że ów stary i zniedołężniały monarcha rządził jedynie nominalnie; faktyczną władzę królewską skupiała w swym ręku jego małżonka Izabela). Ze względu na skomplikowaną sytuację polityczną, odkrycie nowego kontynentu (wyspy?) próbowano zachować w tajemnicy – był to zamiar naiwny i z góry skazany na niepowodzenie, lecz wobec tajemniczej katastrofy (?) która nawiedziła odnaleziony ląd, nie mający żadnego znaczenia.

Cała reszta jest nieledwie baśnią, mitem. Kiedyś wyjąłem z tego mitu pewną opowieść, którą teraz pragnę przypomnieć, bo łączy się pośrednio z historiami opowiedzianymi w książkach "Piekło i szpada" oraz "Klejnot i wachlarz"; Czytelnik, który zna te pozycje, sam zdoła osądzić, czy Egaheer obecna w Starej Ziemi Heastseg jest tym samym zjawiskiem, które odcisnęło później swe piętno na historii Zjednoczonych Królestw, a szczególnie prowincji Valaquet – ja ze swej strony powiem tylko tyle, że to właśnie legenda Heastseg skłoniła mnie do szukania innych śladów obecności Egaheer. Natomiast tym Czytelnikom, którzy jeszcze nie wiedzą, o czym mówię, oferuję niniejszym niezwykłą, trochę ponurą baśń, którą zechcą odczytać i ocenić wedle własnych gustów; jednocześnie spieszę zapewnić, że ta baśń, nawet oderwana od ksiąg, których tytuły wymieniłem wyżej, stanowi samodzielną i zamkniętą historię, mającą swój początek, koniec... Możliwe też, że wynika z niej jakiś morał. Kto szuka, ten znajdzie.

Albo nie.

 

Feliks W. Kres

 

– Miała to być kraina mlekiem i miodem płynąca – rzekł kronikarz. – Więc bogata, bo złote posągi strzec miały drzwi każdego domu; więc szczęśliwa, bo ludzie, wiecznie młodzi, mieli nie znać, co to cierpienie i smutek; więc piękna... Wreszcie tajemnicza: miały żyć tam przedziwne stworzenia – jednorożec, smok, pegaz... a w rzekach przecudne syreny, półkobiety, półryby.

Narvez pochylił się, opierając łokcie na poręczach rzeźbionego fotela i słuchał z wielką uwagą.

– To baśń, starcze – powiedział.

– Nie inaczej, dobry panie. Ta kraina nie istniała, czy też raczej – istniała w legendach. Nikt i nigdy nie potrafił powiedzieć, gdzie leży, ba! nie wskazano nawet kierunku, w którym trzeba jej szukać. Mówiono: na północy; mówiono: daleko na zachodzie. Ale są tylko cztery świata strony i jeśli nie chcesz, dobry panie, szukać Heastseg pod ziemią lub na niebie, to znaczy, że kraina ta istnieje tutaj, w miejscu, gdzie stoimy.

– Jak to?

– Bo w naszej wyobraźni.

– Są jednak rzeczy pochodzące stamtąd – rzekł ktoś z głębi sali. – Sam widziałem róg jednorożca. Widziałem też dziwne przedmioty, których przeznaczenia nikt nie zna i nikt nie wie skąd się wzięły. Cóż powiesz na to, zacny kronikarzu?

Starzec zwrócił się ku pytającemu.

– I ja widziałem te cuda – odparł ze spokojem. – Widziałem też tęczę na niebie, i widziałem dobrze. Także nie wiem, skąd się bierze, ani czemu ma służyć. Czy to dowód na to, że pochodzi z Heastseg?

Powszechny pomruk i poruszenie wśród zebranych były odpowiedzią. Starsi kiwali głowami – doświadczeni i znający świat wiedzieli dobrze, ile niebywałych historii stworzył rozum ludzki. Młodsi jednak, żądni przygód i sławy, po równo mogliby szukać złotopiórego ptaka, jak i szklanej góry. Ci pragnęli dowiedzieć się więcej o krainie Heastseg i jej dziwach.

Książę Filip Narvez, wciąż pochylony, w zamyśleniu spoglądał na obecnych. Gdy głosy przycichły, powiedział:

– Przecież, starcze, nikt nie szukał miejsca, z którego wynurza się tęcza. Wielu natomiast szukało krainy Heastseg. Co wiesz o tym?

– To tylko, że nikt jej nie znalazł, choć byli tacy, co twierdzili inaczej.

– Mówisz więc, że zmyślali?

– Na pewno. Powiedz, szlachetny panie: czy gdybyś dotarł tam w istocie, to powróciłbyś z jednym złotym posążkiem, nie większym od pięści i już nigdy nie poszedł po więcej? Nawet, gdybyś nie pamiętał drogi, którą szedłeś, szukałbyś przecież znowu, wiedząc że takowa istnieje. Czy się mylę?

– Świat jest wielki, mój mędrcze. A życie człowieka trwa krótko.

– Dość długo, by przemierzyć wielokrotnie szlak korzenny... Czy sądzisz, szlachetny panie, że droga do Heastseg jest dłuższa, niż ten szlak? Jaka długa jest zatem?

Znów szmer poniósł się po sali.

– Bajka... czcze wymysły... – rozbrzmiało tu i ówdzie wyraźniej.

Narvez skinął głową, po czym przywołał jednego ze swych doradców. Szepnął doń parę słów, a gdy doradca odszedł, siedział dalej, uważnie obserwując zebranych i starego kronikarza.

Po chwili doradca wrócił, prowadząc dość jeszcze młodego, ale bardzo poważnego człowieka. Mężczyzna ów, wysoki i szczupły, twarz miał poznaczoną piętnami licznych doświadczeń, zaś pośród czarnych włosów wiło mu się pasmo siwizny. Nie wyglądał na lekkoducha ani awanturnika, na pewno jednak – jak to się mówi – z niejednego pieca chleb jadał... Stanął obok fotela Narveza i popatrzywszy krótko na zebranych, powiedział:

– Byłem w Heastseg... i wyruszam tam znowu.

(...)

Ogromna polana tonęła w potokach słonecznego światła. Porastały ją bujne trawy, nieopodal zaś skraju lasu, gdzie płynął senny potok, zieleniły się krzewy. Właśnie spoza owych krzewów, przesadziwszy strugę, wypadł na pustą przestrzeń wielki, rozłożystorogi jeleń.

I pobiegł.

Jednak w jego poruszeniach nie było szukać rączości i lekkości. Zwierzę wyglądało na zmęczone. Być może także – chore.

Przeciwległy skraj lasu jawił się w oddali jako ciemna, wąska wstęga.

– See-hoo! Se-o–hoooo!

Ponury zew triumfalnie popłynął śladem jelenia. Plusnęła woda, gwałtownie rozchlapywana, po czym krzewy z szelestem rozstąpiły się w wielu miejscach. Kilkanaście zgrabnych sylwetek ruszyło ławą przez polanę, a zarośla wypuszczały wciąż nowe. Lśniły w promieniach słońca kopuły napierśników i karwasze na przedramionach; dzwoniły brązowe folgi, kryjące podbrzusza.

Senea dostrzegły uchodzącego rogacza i łowiecki zew buchnął z nową siłą. Dotąd jeleń był tylko wzywającym na łów tropem, wiszącym w powietrzu zapachem. Teraz przemówił i do oczu – biegł! Oznaczał uczucie sytości, woń świeżej krwi i zaklęty w niej – smak zabójstwa.

– Gonić, se-ooh! Gonić! – podniosły się zdyszane głosy.

Rytm uderzających o ziemię stóp splótł się ze zwycięskim zawołaniem. Senea oznajmiały puszczy, że bliski jest kres polowania. Mięśnie silnych nóg dygotały w rytm długich, śmigłych kroków – mogło się wydawać, że sfora nieomal płynie nad trawiastą równiną.

Na zwycięski okrzyk senea jeleń odpowiedział donośnym, smutnym porykiwaniem. Osiągnął środek polany i rozpaczliwie dobywając resztek sił – przyspieszył. Jednak ten zryw był ostatnim. Zwierzę potknęło się raz, potem drugi i upadło w pędzie, nieomal łamiąc kark, gdy rosoch zaczepiły o splątany gąszcz traw.

Senea śpiewały triumfalnie.

Rogacz podniósł się jeszcze, ale dzikie stado już dobiegło. Śmignęły drżącozłote dyski i jeleń, rycząc boleśnie, padł znowu. Senea otoczyły go z mieczami w dłoniach; w następnej chwili polowanie dobiegło końca.

Sfora słała puszczy zew zwycięstwa.

(...)

Czarnogrzywa senea, wielka i silna, o mocnych ramionach i muskularnym brzuchu, nad którym lśniły przynitowane do skórzanego podkładu misy napierśnika, groźnym krzykiem odpędziła towarzyszki, rwące się do świeżego mięsa. Słodki zapach krwi sprawiał, że senea kręciły się pożądliwie, skomląc, z podbródkami mokrymi od śliny i głodnymi oczyma. Jednak czarnogrzywa, prężąc ogon, warcząc i wygrażając uniesionym mieczem sprawiła, że odstąpiły od zdobyczy czekając. Dopiero wtedy przodowniczka stada rozpruła brzuch jelenia, wyrwała najlepsze kąski i – zatknąwszy miecz w ziemi – łapczywie rozerwała mięso zębami.

Sfora rzuciła się na jadło.

Czarnogrzywa Gehemm, zaspokoiwszy głód, rzuciła resztki swym łowczyniom, po czym schowała miecz i odnalazła dysk, tkwiący w boku jelenia. Marszcząc szerokie brwi, mierzyła drogę, jaką słońce miało jeszcze do przebycia na niebie. Najedzone senea, wymazane świeżutką krwią, powoli zbierały się przy niej, pokładały w trawie, wystawiały grzbiety i brzuchy ku przyjemnym promieniom, leniwie kręcąc ogonami. Było ciepło, ale nie gorąco; już niedługo nastać miał Czas Więdnących Liści.

Ale dlatego właśnie Gehemm śledziła niebo. Wiedziała, że pora wracać do legowisk, nim przyjdzie Ciemny Wiatr, niosąc wodę.

Czas Wiatru nie był czasem senea. Zimna woda, którą niósł sprawiała, że grzywy robiły się ciężkie, a skóra sztywna. Senea nie lubiły wody, niesionej przez Ciemny Wiatr.

– Mięso – rzekła Gehemm.

Ale łowczynie wciąż wylegiwały się w trawie i ogon Gehemm, opleciony dotąd wokół łydki, zaczął coraz szybciej bić nogi, a następnie biodra i brzuch. Jednak błogie uczucie sytości rozleniwiło nawet przodowniczkę sfory. Zamiast rzucić się na nieposłuszne senea, kopnęła tylko najbliższą i warknąwszy krótko powtórzyła:

– Mięso, se-ooh!

– Whorgh, Gehemm – ozwały się niezadowolone głosy.

Senea niechętnie wróciły do szczątków jelenia. Rozdzieliły między siebie i zabrały wszystko, co miało jeszcze jakąś wartość, po czym stanęły w gotowości.

Czarnogrzywa ruszyła przodem. Napchany żołądek był przeszkodą w szybkim marszu, ale do legowisk sfory wiodła długa droga i nie należało zwlekać. Gehemm przyspieszyła więc, nie bacząc na niechętne, gniewne szczeknięcia za plecami.

Pobiegły.

Przebyły strumień i zagłębiły się w lesie, który przywitał je lekkim chłodem. Najpierw wracały własnym tropem, potem porzuciły go, bo nie wiódł wprost do legowisk. Drogę wybierały instynktownie, ale nieomylnie. Zbite, pozornie nieprzebyte chaszcze, chętnie otwierały przejścia dla sfory, dopiero rozległy wiatrołom okazał się niewart forsowania. Ominęły go oszczędnym łukiem.

Słońce coraz bardziej chyliło się ku ziemi, coraz gęstszy cień zalegał między pniami. Stary bór sosnowo-dębowy obojętnie patrzył na pośpiech senea. Dęby nie bały się Ciemnego Wiatru. Przechodził i odchodził, one zaś trwały niezmiennie – twarde, cierpliwe, długowieczne.

Szybki bieg rozgrzał mięśnie i krew, usunął ociężałość, napełniając w zamian ciała ochotą i wigorem. Radosna pieśń czekała w piersiach na znak, który pozwoli jej rozbrzmieć. Gehemm, wciąż biegnąca na czele, rzuciła hasło (tu senea!), podjęte natychmiast przez liczne gardła (tu senea! tu sfora senea, senea!). Zew szeroko niósł się po kniei, nie wzbudzając wszakże powszechnej ucieczki, bo nie był pieśnią łowiecką, a tylko hasłem-oznajmieniem. Wszystko w lesie bało się głodnej, polującej sfory. Ale puszcza miała swoje prawa, znane dobrze każdemu z jej mieszkańców: nie można i nie trzeba bać się wszystkiego, stale, zawsze; zbytnia ostrożność bywa równie zgubna, jak nadmierne zuchwalstwo.

Senea przemierzały puszczę śpiewając, a ich głos niósł dobrą nowinę: że są syte, nie polują! Senea są syte, tak!

Pierwsze porywy Wiatru wtargnęły między drzewa. Pieśń senea zgasła, lecz piaszczyste jamy były bardzo blisko.

Na spotkanie sfory wybiegła gromadka młodych, z daleka już wołając o posiłek. Objuczone mięsem tropicielki odszukiwały i zgarniały swoje małe; inne biegły dalej, by rzucić trochę ochłapów chorym i słabym senea, które zostawały w legowiskach, gdy sfora szła na łów. Nim Ciemny Wiatr na dobre wsiąkł pomiędzy sosny, piaszczyste pagórki były już spowite ciszą. Senea mościły się w suchych jamach, układały do snu, niektóre baraszkowały z młodymi.

Na stoku małego wzniesienia miała swoje legowisko czarnogrzywa Gehemm-przodowniczka. Jeszcze niedawno była z nią dwójka szczeniąt...

Senea mnożą się dość licznie, w jednym miocie przychodzi na świat zwykle dwoje lub troje młodych. Jednocześnie jednak trudno znaleźć w całej puszczy bardziej bezradne i kruche stworzenia, niż dzieci senea. Pozbawione jakiejkolwiek sierści, wrażliwe na zimno, choroby, rzadko oglądają więcej, niż kilka kolejnych Słońc. Jeśli są dość silne, by przeżyć pierwszy okres – dorastają powoli, wciąż niesamodzielne, zależne od matki, stale narażone na śmierć z najbardziej błahych powodów. Senea, które odchowają w swym życiu więcej, jak trójkę młodych, należą do rzadkości.

I tak musi być, takie jest prawo puszczy. Najgroźniejsze w niej istoty nie mogą stać się zbyt liczne, bo – wyginęłyby wkrótce... Zabrakłoby dla nich pożywienia. Zasoby lasu, niechby nawet wielkiego, nie są przecież nieograniczone.

Gehemm, choć bardzo płodna, nie odchowała jeszcze żadnego ze swych młodych. Cóż z tego, że w każdym miocie było ich dużo? "Dużo" znaczyło "słabych"... Najmniejsze zabijała od razu, by dać szansę pozostałym. Ale choć pokarmu miała dość, przychówek szybko rozstawał się ze swym, nadmiernie wrażliwym, życiem... Udało jej się jednak donieść nad rzekę dwójkę żywych senoo i dzięki temu dostała swoje karwasze i napierśnik.

Zagrzebała się w suchych liściach i trawie, wyściełających dno jamy. Woda niesiona przez Wiatr nie miała do legowiska przystępu – senea kopią nory w zboczach pagórków, dość wysoko, by nie zostały zalane. Pośród ciemności, zasłuchana w szmer wiatru i padających na liście kropel, przodowniczka sfory zapadła w mocny sen.

Lecz nie spała długo...

Przenikliwy skrzek ozwał się nagle, spłynął spod czarnego nieba, szarpany wiatrem. Łopot wielkich skrzydeł splótł się z szelestem zrywanych liści i trzaskiem kruszonych gałęzi. Gehemm wyskoczyła z jamy warcząc dziko, z wyprężonym ogonem, obnażając kły i potrząsając grzywą. Warczenie i szybkie prychnięcia dobiegały zewsząd, zbocza pagórków zaroiły się od szybkich cieni.

Gryf!

Gehemm, wywijając mieczem, odskoczyła na bok, gdy skrzek rozbrzmiał ponownie, gałęzie znów zaszeleściły – blisko, nieomal nad jej głową! Gryf runął na ziemię, miotając się i bijąc skrzydłami o pień dębu.

– Gryf, gryf! – rozbrzmiały liczne głosy, po równo przepełnione strachem i wściekłością. – Gryf, se-ooh!

– Gryf, whorgh! Gryf!

– See-hooo!

Gehemm pierwsza znalazła się przy wrogu, z bojowym ujadaniem ("tu senea, giń, ja senea, walcz, walcz!"). Wiatr szarpał jej grzywę, mokrą już i ciężką od wody. Gryf uderzył skrzydłem; powalona Gehemm wrzasnęła dziko, śląc ku sforze zew przodowniczki ("ja senea! tutaj, do mnie, senea!").

– Se-hooo!

– See-hoo! Se-ho, se-ho!!

Rozwścieczona, drapieżna zgraja rzuciła się na intruza. Gryf skrzeczał, bił skrzydłami i – gdy kaleczyły go liczne ostrza – próbował przesiąść na zadnich łapach, by użyć zabójczych pazurów łap przednich. Nie zdołał; jakaś zwinniejsza od innych łowczyni rzuciła się wprost na niego, chwytając krępą szyję. Uderzenie dzioba zdruzgotało jej ramię, ale nie puściła – owszem, oplotła szyję potwora zdrową ręką i udami. Ciężar senea wytrącił gryfa z równowagi, a gdy zwierz upadł, wiele sztychów naraz przeszyło mu pierś i przebiło skrzydła. Kikut odrąbanej łapy jeszcze przez chwilę grzmocił ziemię; chłodne strugi wody siekły pokrwawiony tyłów, rozmywając w ciemnościach zapach walki.

Wróg był martwy, ale senea nie widziały tego i nie czuły. Rozwścieczone zabijały go nadal, wciąż i wciąż na nowo, kłębiąc się, przewracając i gniotąc pod drzewem.

Przodowniczka poderwała się z ziemi. Ujadając chrapliwie, ściągnęła na siebie uwagę kilku senea, niektóre podbiegły, a wtedy Gehemm rzuciła zew zwycięstwa.

Instynktownie podjęły go inne, wznosząc ostrza ku gałęziom drzew, śpiewając radośnie a groźnie, oznaczając moczem ścierwo pokonanego wroga, dając tym świadectwo pogardzie dla jego klęski i pozostawiając znak swego triumfu ("łup-zdobycz senea! zdobycz sfory, uciekaj, tu senea! precz!"). Rozgrzane walką, wciąż jeszcze dyszące wściekłością stado, poczęło skupiać się wokół przodowniczki.

Gryf, stratowany nogami, porąbany i skłuty mieczami, leżał nieruchomo pod dębem. Zew zwycięstwa wygasał.

– Gryf, seh! – krzyknęła Gehemm.

Zaległa cisza. Tylko strugi wody, szarpane wiatrem, szeleściły w koronach drzew.

– Seh, Gehemm – rozbrzmiewało tu i tam. – Seh! Seh!

Furia walki i euforia zwycięstwa ustąpiły miejsca zdumieniu.

– Seh, seh! – pytano już zewsząd. – Gryf, Gehemm! Skąd gryf, seh!

– Skąd gryf, seh! Gehemm!

– Seh!

– Seh, SEH!

Czas Wiatru nie był dobry dla gryfa. Gryf – tak jak senea – nie znosił Wiatru i bał się przybywającej z nim wody. Nie lubił ciemności, nigdy nie wzbijał się nad puszczę, gdy przychodził Wiatr.

– Ja nie wiem – powiedziała Gehemm. – On spadł.

– Spadł, seh!

– Seh! – dziwiły się inne, cisnąc ku przodowniczce.

– Whorgh, spadł – potwierdzały te, co podobnie jak Gehemm, były blisko i widziały dokładnie. – Whorgh, spadł, on spadł.

Znów zaległo milczenie. Czasem tylko z jakiegoś gardła wyrwało się krótkie warknięcie – wspomnienie zakończonej tak niedawno walki.

Puszcza nigdy nie widziała, by gryf , pośród Ciemnego Wiatru, spadł z nieba do legowisk senea.

– To nie gryf – orzekła wreszcie Gehemm.

– Nie gryf! – przytwierdziły niektóre.

– Nie gryf, seh! – dziwiły się i dopytywały inne.

Kilka senea podbiegło do wielkiego ścierwa.

– Whorgh, gryf! – zapewniały węsząc i szarpiąc skrzydła.

Jedna przybiegła z odrąbaną łapą, by wszystkie mogły dotknąć i obejrzeć, a zwłaszcza poczuć zapach.

– Whorgh, gryf! – powtarzało coraz więcej głosów.

– Ciemny Wiatr, se-ooh! – rozzłoszczona Gehemm otrzepywała grzywę z wilgoci. – Ciemny Wiatr, seh!

– Whorgh – przyznano powszechnie.

– Jest Słońce, jest gryf! Jest Ciemny Wiatr, nie ma gryfa! – tłumaczyła Gehemm, bijąc mieczem o karwasz dla podkreślenia wagi swych słów. – To nie gryf!

– Whorgh – potakiwały znowu liczne głosy.

– Co to jest, Gehemm, seh – zapytano.

– Gryf-nie gryf! Whorgh!

– Whorgh, whorgh! – senea z podziwem poparły mądrą przewodniczkę. – Gryf-nie gryf, whorgh!

– Gehemm wie, Gehemm silna! – chwaliły niektóre.

– Silna-dobra przewodniczka senea, whorgh!

– Whorgh, whorgh!

Mięso gryfa-nie gryfa było bardzo niedobre – tak samo jak mięso zwyczajnego gryfa. Dobra i potrzebna była tylko wątroba. Młode senea ślepły. Wątroba pomagała. Każda, ale najbardziej taka właśnie. Gryfa, albo gryfa-nie gryfa.

Senea zabrały wątrobę, a całą resztę wielkiego ścierwa wywlokły daleko w las. Zabity wróg nie mógł leżeć tam, gdzie były legowiska senea.

(...)

Pagórki, w których sfora wygrzebała swe jamy, ciągnęły się hen, coraz dalej, coraz wyższe. Spod wielu przezierały białe skałki, a im głębiej w las, tym było ich więcej – omszałe, porosłe zielskiem, piętrzyły się to tu, to tam, czasem przybierając postać rozległych rumowisk, to znów wysoko do góry wznosząc poszarpane barki.

Senea nie lubiły tych okolic. Pokryte lasem pochyłości utrudniały pogoń za zwierzyną. Bieg w dół stoku mógł skończyć się bardzo niedobrze – w gorączce łowów zbyt szybki, nieuważny pościg prowadził do upadku, zawsze niebezpiecznego pośród skał i drzewnych pni.

Daleko od legowisk senea, tam, gdzie wzgórza najbardziej unosiły puszczę ku niebu, były rozległe łysiny, miejsca pozbawione prawie drzew, za to bardziej twardoskaliste, białoszare od kamiennych ścian i rumowisk.

W takich miejscach siedliły się gryfy.

(...)

Puszcza oglądana z góry, to bezkresna zielonobrunatna równina. Tylko gdzieniegdzie dźwiga się kłębiasta korona czechisy – drzewa zbyt dumnego, by trwać w jednym szyku z innymi. Równina, równina... Czasami błyśnie w dole przełom strumienia lub rzeki, czasem zażółci się, obrzeżona cieniem, głęboka kotlina polany. Dopiero na piaszczystych pagórkach senea puszcza zaczyna falować, potem biegnie po pochyłości, zapada się czasem na krótko, tu i tam odsłania kamienny, szarobiały kościec.

Z wielkiej dali, spod samego nieba, wygląda to jeszcze inaczej – ale ciężki gryf nie potrafi wznieść się wysoko. Potężnie bijąc skrzydłami, przesuwa się nad konarami drzew, raczej omijając wybujałe czechisy, niźli próbując nad nimi przeskoczyć. Największy z władców przestworzy jest niezgrabny, nieomal kaleki... Gdy siada na ziemi, przeszkadzają mu ogromne skrzydła; gdy unosi się w górę, ciąży wielkie ciało – zbyt masywne do powietrznych wędrówek. Niefortunny łowca żywi się głównie padliną, bardzo rzadko łupem jego dzioba i szponów pada ranne lub chore zwierzę, które trafi niebacznie na jakąś większą polanę.

Oto jednak – daleko, bo aż na skraju lasu, a więc wiele dalej, niż od siedlisk gryfów do piaszczystych legowisk senea – pojawiło się jedzenie smaczne i niezwykle łatwe do zdobycia...

(...)

Szpony zadnich łap głęboko weszły w żywe mięso. Cielak miotał się próbując z nich uwolnić, daremnie jednak. Przednie łapy przytrzymały go silnie – pazury wzmocniły uchwyt szponów. Olbrzymie skrzydła z hukiem uderzyły powietrze – raz, drugi, trzeci... i niezgrabny mocarz przestworzy uniósł się ponad łąkę, porywając wierzgającą ofiarę. Każde uderzenie skrzydeł oddalało go od ziemi, przybliżało zaś ku skrajowi lasu.

Drogę zagradzały dziwne skały, podobne nieco do tych, w jakich gnieździły się samce senea – senoo. Tak samo szły w niebo nad owymi skałami czarnoszare, cuchnące opary, kojarzące się niejasno z gorącym Powietrzem Czerwonym, pożerającym czasem las. Ale wzrok ostrzegał, że pośród tych skał nie żyją łagodne senoo... Ruchliwe, liczne stworzenia wyglądały bardzo podobnie, zachowywały się jednak odmiennie: biegały i wołały dziwnymi głosami, były to głosy obce i wrogie, choć wrogie inaczej, niż łowiecki zew senea, sewerha albo wilka...

Coś błysnęło w dole, a w tym błysku narodził się huk. Huczący błysk nie był przyjazny... Gryfica Zesseke wiedziała, że w skałach pod nią czeka zguba i śmierć.

Krzyknęła wyzywająco, przeciągle.

Wierzgająca zdobycz ciążyła w szponach, ale skrzydła miały dość sił, by sprostać zadaniu. Jeszcze kilka zagarnięć powietrza – i Zesseke, przeleciawszy nad groźnymi skałami, znalazła się ponad knieją. Teraz wypatrywała polany, czy choćby miejsca, gdzie rosnące luźno drzewa wpuściłyby ją między swe korony. Wysiłek był ogromny... Zesseke chciała odpocząć.

Polany jednak nie było. Zesseke przyzywała ją głosem, bo szaropłowe skrzydła coraz ciężej biły powietrze, lot stawał się nierówny, a korony drzew coraz bliższe. Lekko pofalowana, bezkresna zieloność, nigdzie nie była skażona cienistą rozpadliną. Może dałoby się ją dostrzec z większej wysokości – cóż, kiedy gryfica nie mogła zmusić skrzydeł do podjęcia większego wysiłku.

Szpony, zaciskane kurczowo coraz mocniej i mocniej, pozbawiły ofiarę resztek życia. Dokuczliwe wierzganie ustało. Ale zdradliwy, bo pozornie miękki grzbiet lasu był blisko, zbyt blisko... i wciąż bliżej.

Zesseke spadała.

Mignęło pośród wybujałych koron coś, co przyniosło nadzieję: suchy, siny kikut umarłego drzewa, pień bezlistny, przy którym pozostały tylko najgrubsze, najmocniejsze konary. Dawno już odpadła z nich kora. Zesseke mozolnie zatoczyła krąg i usiadła na jednym z drzewnych ramion, krusząc skrzydłami i tułowiem kilka suchych gałęzi.

Martwy konar zakołysał się skrzypiąc... lecz wytrzymał. Drzewo chwiało się mocno, gdy gryfica – nie mogąc użyć szponów do objęcia podpory – pracowała skrzydłami, próbując zaczepić o pień pazury przednich łap. Uczyniwszy to, zdołała zachować równowagę. Skrzydła załopotały po raz ostatni...

Zesseke odpoczywała.

Ale czas płynął i niewiele go pozostało do nadejścia ciemności. Zesseke miała przed sobą bardzo daleką drogę.

W gnieździe czekały młode. Czekały na mięso, które niosła. Nie mógł go przynieść nikt inny. Do niedawna Zesseke miała towarzysza. Wybranego, zwyczajem gryfów, raz na całe życie. Nie powrócił przed nastaniem ciemności i choć krzyczała całą noc, by pokazać mu drogę – nie powrócił też dnia następnego.

Zesseke wiedziała już, że została sama.

Gdyby pojawił się hen! Tam nad lasem – porzuciłaby wspaniałą swą zdobycz, żeby lecieć prędko! Żeby... długo na nią nie czekał...

Przenikliwy krzyk gryficy poniósł się ponad drzewami.

(...)

Las przepływał w dole powoli. Nowy teren polowań nadmiernie był odległy od skalistych gryfich siedlisk. Zdobycz zaś obfita, zbyt obfita... Wiele mięsa. Ale też wiele wysiłku.

Po niedługim czasie Zesseke znowu musiała odpocząć.

Polana, otoczona zwartym szykiem drzew, nie była miejscem bezpiecznym – zbyt mała. Ukryta w gąszczach sfora senea mogła łatwo dosięgnąć zmęczoną gryficę.

Senea stanowiły na ziemi jedyne prawdziwe zagrożenie. W spotkaniu sam na sam, gryf nie boi się nawet sewerha. Ale sfora senea jest zagrożeniem dla wszystkiego... Jest najgorszą rzeczą, jaka może być w kniei.

Obawiając się ziemi, na której żyły senea, Zesseke poderwała się do lotu. Zmęczona i – nieuważna... Wróg czyhał w przestworzach.

Wieloszpon uderzył gwałtownie, znienacka. Niezrównany szybownik, największy z orłów, potrafiący zarówno krążyć ponad chmurami, jak też lawirować w niebywałym pędzie między pniami drzew, nie obawiał się żadnego stworzenia; silniejsze odeń nie mogły go dosięgnąć, słabsze łatwo dopadał i mordował uderzeniami dzioba, uściskiem potężnych szponów. Zesseke, przygotowana do walki, zabiłaby napastnika jednym ciosem skrzydła lub łapy. Jednak zaskoczona w niedogodnym dla siebie momencie, bo podczas mozolnego nabierania wysokości, objuczona wielkim ciężarem, który czynił jej szpony bezużytecznymi, uległa wściekłemu impetowi ataku. Krzycząc przenikliwie, runęła z powrotem na trawę, nie wypuszczając wszakże bezcennej zdobyczy. Z rany na szyi popłynęła krew, zlepiając pióra i sierść. Zesseke przysiadła, chcąc bronić się pazurami. Spadający z góry wieloszpon uderzył znów – lecz od tyłu i gryfica nie zdołała go dosięgnąć. Wielokrotnie mniejszy i lżejszy przeciwnik dysponował szybkością, która pomnażała jego siły, a także pozwalała wybrać moment i miejsce uderzenia.

Chrapliwe krakanie triumfalnie niosło się nad lasem. Błyskawicznie ponawiane ataki przynosiły sukces za sukcesem i poraniona Zesseke zmuszona była, dla własnego ocalenia, porzucić wspaniałą zdobycz, oddając ją na żer śmiertelnemu wrogowi.

Wieloszpon, osiągnąwszy swój cel, krążył wysoko, pilnując łupu i czekając, aż ogromny przeciwnik odleci dość daleko.

Krwawiąc z ran na głowie, karku i skrzydłach, krzycząc rozdzierająco, Zesseke ociężale płynęła nad lasem. Wracała do gniazda, do swych gryfiąt...

Bez mięsa.

(...)

Ciemny Wiatr nie przyniósł wody. Czasem tak bywało. Bywało, że wiele kolejnych Wiatrów nie niosło ze sobą wody.

Senea, choć kryły się przed wodą – to wcale jednak nie lubiły suchej puszczy. Zbyt suchej, zbyt jasnej. Po ukazaniu się słońca, kora drzew winna być czarna, a w trawie i na liściach powinny migotać wielkie krople. Gdy działo się inaczej, sfora reagowała złością. Po nastaniu słońca, suchy las był niedobry. Inny las – dziwny las. Nic, co dziwne nie mogło być dobre.

Tylko znane i zwyczajne jest dobre.

Inne nie.

Gehemm wiodła sforę na łów. Z trudem panowała nad rozkapryszonymi senea. Bieg nie był taki jak trzeba. Podejmowane tropy okazywały się fałszywe lub zbyt stare. Tropicielki odłączały się samowolnie, przystawały, rozbiegały. Śmigająca po gałęziach wiewiórka zatrzymała całą sforę. Senea miotały się i szczekały pod drzewem, osaczywszy je zwartym kręgiem – tak, jakby wiewiórka warta była uwagi. Rozwścieczona Gehemm rzuciła się na jedną z tropicielek, powaliła ją i parskając zajadle, z napuszoną grzywą, kopała z całej siły. Winowajczyni piszczała, wreszcie wymknęła się i uciekła, głośno skowycząc. Skarciwszy w ten sposób sforę, Gehemm powiodła dalej.

Jednak las i łowy wciąż były bardzo niedobre.

Wiele senea naraz pochwyciło wiatr. Wiatr, trop. Wyraźny i świeży, najświeższy...

Sfora zatrzymała się nagle. Senea, mocno pochylone, węszyły uważnie, szczerząc zęby i potrząsając grzywami. W gardzielach narastał zły pomruk, ogony smagnęły łydki, potem uda i brzuchy...

Z jakiejś piersi wyrwało się przepełnione gniewem ujadanie, podjęte natychmiast przez resztę stada. Senea tańczyły rozwścieczone, wybiegając naprzód i cofając się zaraz, z wyprężonymi ogonami i grzywami spadającymi na oczy. Jakiś miecz, groźnie wydobyty, uderzył płazem o karwasz; obnażyły się inne ostrza i szczęk brązu poszedł daleko w głąb puszczy. Ujadanie przybrało na sile ("Wróg! Wróg! Tu senea, chodź-walcz! Tu senea!"), by przerodzić się rychło w zew sfory na tropie ("Tu senea! Na trop, na trop! Tu senea, gonić-zabić-gonić!").

Gehemm jednak nie prowadziła. Wrogi trop był niedobry – choć znany...

Trop sewerha.

Lecz – inny... Bo spleciony z nim, biegł ślad dziwny, niezwykły, którego Gehemm nie rozumiała, choć natknęła się nań kilkakrotnie.

Trop senea-sewerha.

Żyła w puszczy istota wzbudzająca u senea nienawiść i trwogę – bo natura jej nie była możliwa do pojęcia. Senea-sewerh. Samotniczka senea, polująca poza sforą, u boku śmiertelnego wroga, pana kniei – sewerha. Dzieląca z nim trud łowów, smak walki i błogość pełnego żołądka.

Rzecz niezgodna z prawem puszczy, groźna i deprymująca...

Spośród wszystkich senea – jedna Gehemm mgliście potrafiła skojarzyć przerażający trop z wydarzeniem z odległej przeszłości. Wydarzeniem niedobrym-niepojętym, ale dobrym dla Gehemm, bo dającym jej pozycję przodowniczki stada. Walcząc o miejsce w grupie, Gehemm pokonała rywalkę. Pokonała dlatego, że tamta nie umiała wieść sfory tropem rannego sewerha, z którym wcześniej walczyła. To beznadziejne starcie pojedynczej senea z wielokrotnie silniejszym sewerhem było złe, bo senea nie walczy z sewerhem samotnie. Jeśli zdarzy się zaś, że sewerh napadnie pojedynczą senea – to zabija ją.

Ale tamta uszła z życiem i sfora nie chciała odmienionej-złej przewodniczki.

Pokonana rywalka Gehemm uznała swą przegraną i mogła iść ze sforą. Sfora nie odpędza słabych-chorych senea. Nie może czekać na nie, gdy idzie na łów, ale chore senea mogą wylizywać się z ran, siedząc w jamach z młodymi. I jeśli łowy będą obfite, dostaną trochę mięsa. A te które wyżyją, zawsze mogą dołączyć do sfory, iść znowu na łów, tak jak wszystkie zdrowe senea.

Stało się inaczej. Pokonana przodowniczka przestała być senea. Została senea-sewerhem.

Gehemm pamiętała mgliście swe zwycięstwo. Pamiętała też, że tamta była odmieniona...

Nic więcej.

Pozostałe senea nie wiedziały nawet tego. Rozumiały tylko, że w puszczy żyje wróg-odmieniec, niepojęte senea-sewerh.

– Na trop, se-ooh! Na trop!

– Whorgh, dalej! Gonić! Gonić, zabić! Gonić!

Poprzez wściekłość przebijał jednak lęk. Instynkt kazał iść tropem wroga. Ten sam instynkt – kazał się bać.

– Seh! – krzyknęła jakaś senea i ten pełen gniewu okrzyk niepewności uciszył całą sforę.

– Seh! Seh! – rozbrzmiało tu i ówdzie. Sfora nie wiedziała, jak iść tropem senea-sewerha. Oglądano się na przodowniczkę.

Gehemm nienawidziła tego tropu. Przewodziła grupie i musiała wiedzieć wszystko. Silna-dobra przodowniczka. Miała dać hasło i prowadzić. Na łów – lub przeciw wrogowi.

Wrogiem był sewerh, wrogiem był gryf. I ryś. I wilcze stado...

Dobrym-znanym wrogiem.

– Se-ooh!

Wywijając mieczem, Gehemm rzuciła się na swoje senea. Najbliższa uciekła, tak samo kolejna i następna... Przodowniczka, pośród dzikich okrzyków wyrzucając z piersi furię, rozpędziła całą sforę, po czym ruszyła przed siebie – byle dalej od znienawidzonego tropu. Uciekała od tego, co niezrozumiałe, a tym samym straszne i przerażające. Wiotkie gałązki, przybrane liśćmi, pośpiesznie ustępowały pod naporem ciała. W gardle narodził się zew przodowniczki ("Ja senea-przodowniczka, potężna senea! Do mnie, tutaj, tu!").

Sfora dała odpowiedź ("Tu sfora, tu senea! Dalej, dalej, na trop!"), instynktownie ruszając w ślad za Gehemm, posłuszna wezwaniu. Bieg niweczył pamięć o tym, co było – i nie istniało już żadne "kiedyś", bo "kiedyś" zostało zabrane przez "teraz" – teraz-tutaj-w tej chwili!

A teraz był głód!

Senea szukały wiatru. Gdzie wiatr – tam trop dla senea.

(...)

Zadzierzysty kolec asadera utkwił między opuszkami przedniej łapy i ułamał się. Dało się jednak go wyjąć.

Palcami...

Saahag wyrwała cierń – i obejrzawszy najpierw uważnie, czy się nie ukruszył – wyrzuciła. Sewerh lizał łapę, pomrukując.

Saahag podniosła się z ziemi – wielka, płowa senea o muskularnych udach i ogromnych, twardych jak kamienie piersiach, z których tylko jedną osłaniała niegłęboka misa napierśnika, drugą zaś sam skórzany podkład, a raczej jego strzępy. Liczne blizny tworzyły na skórze rozmaite rysunki – odkrytą pierś pobruździły sinobiałe szramy, ułożone w kształt liścia przecińca; szeroka krecha, biegnąca od kolana do góry, ginęła pod folgami starej zbroi, rozwidlając się na kilka odnóg. Na nagim brzuchu wyraźnie odbite były pazury sewerha.

Saahag popatrzyła dokoła, jednocześnie nasłuchując, ale przede wszystkim – węsząc. Jej sewerh słyszał dźwięki, które umykały uszom senea i odgłosy – jakiekolwiek by były – mogła lekceważyć, skoro on tak czynił. Ale powonienie miała wrażliwsze, polegali więc na nim oboje.

Las był zwyczajny, spokojny.

Przyklękła, dotykając pokrytej czarnym futrem łapy.

– Seh – upewniła się, czy wszystko dobrze.

Już prawie zapomniała mowy – nie była potrzebna. Pozostało tylko parę słów, których sensu nie umiała zastąpić niczym innym. Sewerh nie lubił i nie chciał mowy. Saahag szybko pojęła, że mowa jest dobra tylko dla senea, bo mądry sewerh woli dotyk, albo ruch. Od dotyku rozumie się szybciej, a pokazać można więcej, niż powiedzieć.

Ranka nie dokuczała; sewerh nie cofnął łapy. Wstała więc ponownie i znów zaczęła węszyć. Niepotrzebnie – bo oto jej czarno-oliwkowy towarzysz wstał bezszelestnie, zwracając uszy w stronę nieuchwytnych dla niej dźwięków. Otrząsnął się lekko i powiódł.

Nie badał wiatru i biegł dość niedbale – a więc to, co usłyszał, miało zły węch i słuch. Saahag smagnęła biodra ogonem; odgłos tego smagnięcia dobiegł uszu sewerha. Wiedział, że jest gotowa.

Biegli, trzymając się raczej zacienionych miejsc, bo sewerhy nie lubią pełnego blasku słońca. Ich łowy trwają pośród Ciemnego Wiatru.

Lecz to nie był zwyczajny sewerh.

Wkrótce także i Saahag posłyszała odległe krakanie, a wraz z nim przeciągły skrzek gryfa. Całkiem niedaleko trwała walka.

Szybko znaleźli się w pobliżu polany. Przemykali wolniej i ostrożniej.

Senea nie kryją się polując. Sfora ściga ofiarę tak długo, aż ta padnie z wyczerpania lub – znużona – pozwoli się osaczyć i zabić. Senea polują jak wilki. Nigdy nie napadają z zasadzki. Nawet gryfa można dogonić, biegnąc dołem tak długo, aż spadnie na ziemię lub w korony drzew. Senea potrafią się wspinać i czynią to, gdy chcą dostać gryfa. Jeśli zaś spadnie na ziemię...

Ale Saahag nie była senea... Saahag była senea-sewerhem. I umiała polować z zasadzki.

Wieloszpon mógł stać się groźny – choć tylko dla samotnej, zaskoczonej senea. Bywało, że niesforna młoda senea, uciekłszy z bezpiecznej jamy, padała jego ofiarą. Jednak jak puszcza długa i szeroka, żaden z jej mieszkańców nie odważyłby się w pojedynkę stawić czoła sewerhowi z senea przy boku.

Wieloszpon, kracząc nienawistnie, zostawił pośrodku polany zbyt ciężką dla niego zdobycz i krążył ponad lasem, wykrzykując groźne ostrzeżenia. Władcy kniei mieli go za nic. Czarno-oliwkowy kształt przemknął ponad trawami, w kilku olbrzymich susach dopadając mięsa. Stara, zapomniana już rana sprawiała, że skoki nie były może tak długie i śmigłe, jak być powinny – przecież nadal nie umiałoby im sprostać nic, co żyło w puszczy.

Saahag stanęła nad mięsem prawie równo z sewerhem...

I zastygli oboje.

Sewerh cofnął się trochę i ostrożnie węszył – z daleka. Pochylona do przodu senea robiła to samo.

– Seh... – wymruczała wreszcie powoli.

Sewerh uniósł łapę i otrząsnął ją, jakby po wyjściu z wody, cofając się jeszcze kawałek. Ale ciekawość przeważyła nad zdumieniem i niechęcią – zbliżył się raz jeszcze i, wyciągając mocno łeb ku przodowi, znowu węszył.

– Seh. Seh! – powtarzała Saahag, dając wyraz niepewności. Czuła lekką obawę.

Pokrwawiona skóra tego, co leżało na polanie, była biała w czarne łaty...Żadne zwierzę w puszczy tak nie wyglądało. A co więcej – żadne tak nie pachniało.

Wygląd jest zmienny – kształty istnieją w Słońcu, ale nie ma ich w Ciemnym Wietrze. Lecz zapach – zapach trwa zawsze. I zawsze mówi prawdę, niezmienny, taki sam. Mieści w sobie strach albo wrogość, ruch albo odpoczynek, ale jego przynależność jest oczywista. Przecież – taka musi być.

Woń krwi działała drażniąco, budziła głód. Jednak zarówno senea jak i sewerh jedzą tylko upolowane mięso. Wielki, wielki głód musi nadejść, by ruszyły padlinę, albo zdobycz nie przez siebie zabitą.

Sewerh ryknął krótko, donośnie; Saahag zawtórowała mu warcząc. Senea okrążyła dziwne mięso, ujadając zaciekle, po czym groźna para zwróciła się ku gąszczom i przepadła w nich bezszelestnie , w jednej chwili.

Wieloszpon, kracząc, długo jeszcze unosił się nad polaną, niepewny, czy naprawdę odeszli.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Wywiad numeru
Hormonoskop
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Andrzej Sawicki
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
Piotr Zwierzchowski
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Raven
Iwona Surmik
Michał Gacek
Jozef Girovsky
MPK
Anna Brzezińska
Feliks W.Kres
Ben Bova
Kir Bułyczow
Andreas Eschbach
Andrzej Pilipiuk
Eryk Algo
 
< 31 >