strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andreas Eschbach Na co wydać kasę
<<<strona 34>>>

 

Gobeliniarze (fragment)

 

 

Supeł po suple, dzień po dniu, przez całe życie, ciągle te same ruchy dłoni, stale takie same supły na delikatnych włosach, tak cieniutkie i drobniutkie, że z czasem palce poczęły drżeć, a oczy od stałego wytężania wzroku utraciły dawną ostrość widzenia – mimo to postępy były prawie niezauważalne; nawet, jeżeli miał dobry dzień i tak od świtu do zmierzchu udawało mu się wydłużyć włosiany kobierzec najwyżej o kawałek długości jednego paznokcia. Ślęczał więc nad skrzypiącą ramą, przy której siedział jeszcze jego ojciec, a wcześniej ojciec jego ojca, tak samo pochylony, przy oku stary, na poły zmętniały okular, ramiona wsparte na wytartym pulpicie, prowadził igłę samymi tylko koniuszkami palców. I tak wiązał supeł za supłem, metodą przekazywaną od pokoleń, aż wchodził w trans, w którym nareszcie było mu dobrze; znikał ból pleców i nie czuł już w kościach starości. Nasłuchiwał różnorodnych odgłosów domu zbudowanego przez dziadka jego pradziadka – wiatru, zawsze tak samo świszczącego nad dachem i wpadającego w otwarte okna, brzęku naczyń oraz rozmów jego żon i córek na dole w kuchni na dole. Znał dobrze każdy z tych dźwięków. Rozróżniał głos akuszerki, od kilku dni mieszkającej w ich domu, gdyż Garliada, jego druga żona, czekała na rozwiązanie. Słyszał, jak zabrzęczał cicho dzwonek, potem drzwi otwarły się i szmer rozmów zabarwił się podnieceniem. Prawdopodobnie zjawiła się oczekiwana dziś handlarka, mająca przynieść artykuły spożywcze, tkaniny i różne inne rzeczy.

Potem schody zaskrzypiały pod ciężkimi krokami. To z pewnością jedna z żon, przynosi mu obiad. Na dole zaproszą teraz handlarkę do stołu, by dowiedzieć się najnowszych plotek i pozwolić wcisnąć sobie jakąś tandetę. Westchnął, dociągnął supeł, nad którym akurat pracował, odłożył soczewkę powiększającą i odwrócił się.

To była Garliada, stała tam ze swoim olbrzymim brzuchem, trzymała w dłoniach parujący talerz i czekała, aż on niecierpliwym ruchem ręki przywoła ją bliżej.

– Co też sobie myślą te kobiety, żebyś tym w twoim stanie, musiała pracować? – burknął. – Chcesz urodzić moją córkę na schodach?

– Czuję się dziś zupełnie dobrze, Ostvanie – odpowiedziała Garliada.

– Gdzie jest mój syn?

Ociągała się.

– Nie wiem.

– Sam się mogę domyślić! – parsknął Ostvan. – W mieście! W tej szkole! Żeby czytać książki, aż oczy go rozbolą i żeby nabijać sobie głowę bzdurami.

– Chciał naprawić ogrzewanie i powiedział, że musi wyjść kupić jakąś część.

Ostvan podniósł się ze swojego stołka i wyjął z jej rąk talerz.

– Przeklinam dzień, w którym zgodziłem się, żeby chodził do tej szkoły w mieście. Czy przedtem Bóg mi nie sprzyjał? Czyż nie podarował mi pięciu córek i dopiero potem syna, bym nie musiał uśmiercić żadnego dziecka? A czy włosy moich żon i córek nie mają tylu barw, że nie potrzebuję ich farbować i mogę tkać kobierzec godzien samego cesarza? Dlaczego coś musi przeszkadzać, bym wychował syna na dobrego gobeliniarza i zajął kiedyś swe miejsce przy Bogu, bym mógł pomagać mu w tkaniu wielkiego kobierca życia?

– Nie próbuj wadzić się z losem, Ostvanie.

– Jak nie spierać się z takim synem? Dobrze wiem, dlaczego to nie jego matka przynosi mi jedzenie.

– Mam poprosić cię o pieniądze dla handlarki – powiedziała Garliada.

– Pieniądze! Ciągle tylko pieniądze! – Ostvan postawił talerz na okiennym parapecie i poczłapał do skrzyni ze stalowymi okuciami, ozdobionej zdjęciem kobierca utkanego przez jego ojca. Leżały w niej pieniądze, które pozostały jeszcze po sprzedaży tamtego dywanu, popakowane w oddzielne pudełeczka, oznaczone numerami kolejnych lat. Wyjął jedną monetę. – Weź. Ale nie zapominaj, że to w skrzyni musi nam starczyć do końca życia.

– Tak, Ostvanie.

– A kiedy wróci Abron, przyślijcie go zaraz do mnie.

– Tak, Ostvanie – odeszła.

Cóż to było za życie, nic, tylko troski i zmartwienia! Ostvan przyciągnął krzesło do okna i zasiadł do jedzenia. Jego spojrzenie zagubiło się w skalistym, nieurodzajnym pustkowiu. Dawniej zdarzało się czasem, że wychodził poszukać pewnych minerałów potrzebnych do tajemnych receptur. Kilka razy był też w mieście, by kupić chemikalia albo narzędzia. Ale pewnie już nigdy więcej nie wyjdzie. Nie był młody; niedługo ukończy swój dywan, wtedy będzie już pora pomyśleć o umieraniu.

Później, po południu, jego pracę przerwał dźwięk pośpiesznych kroków na schodach. To był Abron.

– Chciałeś ze mną rozmawiać, ojcze?

– Byłeś w mieście?

– Kupiłem wkład do pieca.

– W piwnicy są przecież wkłady, starczy jeszcze dla kilku pokoleń.

– Nie wiedziałem.

– Mogłeś mnie zapytać. Ale dla ciebie dobry jest każdy pretekst, żeby wyjść do miasta.

Abron podszedł bliżej, nie wzywany.

– Wiem, nie podoba ci się, że jestem tak często w mieście i czytam książki. Ale nie potrafię inaczej, ojcze, to jest takie interesujące... jest tyle rzeczy wartych poznania – ludzie żyją na tyle sposobów...

– Nie chcę tego słuchać. Dla ciebie istnieje tylko jeden sposób na życie. Nauczyłem cię tego, co musi wiedzieć gobeliniarz i to ma ci wystarczyć. Umiesz wiązać wszystkie rodzaje supłów, jesteś wtajemniczony w impregnację i techniki farbowania, znasz wzory przekazane nam przez tradycję. Kiedy zaprojektujesz swój kobierzec, weźmiesz sobie żonę i będziecie mieć wiele córek, a każda o włosach innej barwy. W dzień twego ślubu odetnę mój dywan od ramy, zapakuję i podaruję ci, a ty sprzedasz go w mieście cesarskiemu handlarzowi. Tak uczyniłem z dywanem mego ojca i tak on postąpił wcześniej z dywanem swego, a ten przedtem z dywanem swojego ojca, mojego pradziadka; tak dzieje się z pokolenia na pokolenie, od tysięcy lat. I jak ja zaciągnięty przeze mnie dług spłacam tobie, tak ty swój spłacisz synowi, a on znów swojemu, i tak dalej. Tak było zawsze i nie zmieni się nigdy.

Abron westchnął ciężko.

– Tak, z pewnością, ojcze, ale to wszystko mnie nie cieszy. Wcale nie mam ochoty zostać gobeliniarzem.

– Ja jestem gobeliniarzem i dlatego ty też nim będziesz! – Ostvan podenerwowanym gestem wskazał na niedokończony dywan na ramie. – Przez całe życie tkam ten kobierzec, całe moje życie i z pieniędzy, które za niego dostaniesz, będziesz korzystał przez całe twoje życie. Masz względem mnie dług, Abronie i żądam, żebyś spłacił go swemu synowi. Daj Bóg, żeby nie przysparzał ci tylu trosk, co ty mnie!

Abron nie odważył się spojrzeć na ojca, gdy odpowiadał:

– W mieście słychać plotki o rebelii i rychłej abdykacji cesarza... Kto będzie płacił za kobierce, gdy już nie będzie cesarza?

– Szybciej zgaśnie ostatnia z gwiazd, niż przyblaknie sława cesarza! – zagrzmiał Ostvan. – Czy nie uczyłem cię tego przysłowia już wtedy, gdy jeszcze ledwo potrafiłeś siedzieć obok mnie przy ramie tkackiej? Czy sądzisz, że ktoś może po prostu zjawić się i obalić porządek, ustanowiony przez Boga?

– Nie, ojcze – wybąkał Abron. – Oczywiście, że nie.

Ostvan przyjrzał mu się.

– Idź teraz i pracuj nad projektem twojego kobierca.

– Tak, ojcze.

Późnym wieczorem Garliada poczuła pierwsze bóle. Kobiety towarzyszyły jej do przygotowanego wcześniej pokoju porodowego; Ostvan i Abron zostali w kuchni.

Ostvan przyniósł dwa kubki i butelkę wina, pili w milczeniu. Czasem słyszeli dobiegające z pokoju porodowego jęki albo krzyki Garliady, rozdzielane przeciągającymi się okresami, w których nic się nie działo. To miała być długa noc.

Gdy ojciec przyniósł drugą butelkę wina, Abron spytał:

– A co będzie, jeśli to chłopiec?

– Wiesz tak samo dobrze, jak ja – odparł Ostvan stłumionym głosem.

– Co wtedy zrobisz?

– Od niepamiętnych czasów obowiązuje prawo, że gobeliniarz może mieć tylko jednego syna, gdyż jeden kobierzec starczy na wyżywienie tylko jednej rodziny. – Ostvan wskazał na stary, pokryty plamami miecz, wiszący na ścianie. – Tym mieczem twój dziadek uśmiercił dwu moich braci w dniu ich narodzin.

Abron milczał.

– Powiedziałeś, że to Bóg ustanowił ten porządek, wybuchnął w końcu. – To musi być bardzo okrutny Bóg, nie sądzisz?

– Abronie! – zagrzmiał Ostvan.

– Nie chcę mieć do czynienia z twoim Bogiem! – krzyknął Abron i wypadł z kuchni.

– Abronie! Zostań tutaj!

Ale Abron wbiegł po schodach do sypialni i już nie wrócił.

I tak Ostvan czekał w samotności, nie pił jednak więcej. Godziny mijały, a jego myśli coraz bardziej posępniały. W końcu w krzyki rodzącej wmieszał się pierwszy płacz dziecka, Ostvan usłyszał, jak kobiety rozpaczają i szlochają. Wstał ociężale, jakby każdy ruch sprawiał mu ból, zdjął ze ściany miecz i położył go na stole. Potem stał i przygnębiony czekał cierpliwie, aż akuszerka wyszła z pokoju porodowego, niosąc w ramionach noworodka.

– To chłopiec – powiedziała opanowanym głosem. – Czy zabijecie go, panie?

Ostvan spojrzał na różowawą, pomarszczoną twarzyczkę dziecka.

– Nie – odrzekł. – Będzie żył. Chcę, by na imię mu było Ostvan. Tak jak mi. Nauczę go rzemiosła gobeliniarza, a jeśli nie będę żył dostatecznie długo, kto inny dokończy jego wykształcenia. Zanieś go z powrotem do matki i powtórz jej, co ci powiedziałem.

– Tak, panie – powiedziała akuszerka i wyniosła dziecko.

A Ostvan wziął ze stołu miecz, poszedł z nim do sypialni i zabił Abrona.

Handlarze kobierców

Yahannochia przygotowywała się do dorocznej wizyty handlarza włosianych kobierców. Była ona jak przebudzenie dla miasta, przez pozostałą część roku drzemiącego w bezruchu pod palącymi promieniami słońca. Pierwszymi zwiastunami odmiany były girlandy, tu i ówdzie pojawiające się pod niskimi stropami oraz ubogie wiązanki kwiatów, którymi próbowano zakryć plamy na ścianach domów. Z dnia na dzień przybywało coraz więcej kolorowych chorągiewek łopoczących na wietrze, jak zwykle wiejącym nad dachami, a zapachy, dobywające się z garnków w ciemnych kuchniach, zalegały ciężko w wąskich uliczkach. Wszystko po to, by przygotować się do Wielkiego Święta. Kobiety godzinami szczotkowały włosy swoje i swych dorastających córek. Mężczyźni nareszcie połatali buty. Fałszywie brzmiące tony ćwiczących fanfary trębaczy, mieszały się z wszechobecnym szmerem podnieconych głosów. Dzieci, zwykle bawiące się cicho i smętnie po zaułkach, dziś z krzykiem biegały wokół, ubrane w swe najlepsze ubrania. Panowało barwne ożywienie, święto zmysłów, gorączkowe oczekiwanie Wielkiego Dnia.

Aż wreszcie nadszedł czas. Jeźdźcy, wysłani na zwiady, powrócili, trąbiąc pomykali uliczkami i ogłaszali:

– Handlarz nadjeżdża!

– Który? – wyrwało się z tysięcy krtani.

– Na wozach są barwy handlarza Moarkana – odpowiadali zwiadowcy, cięli ostrogami i galopowali dalej. A imię handlarza podawano dalej, krążyło ono po domach i chatach, i każdy miał o nim coś do powiedzenia. – Moarkan! – Przypominano sobie, kiedy był ostatnio w Yahannochii, i jakie wówczas można było u niego kupić towary z dalekich miast. – Moarkan! – Dociekano, skąd handlarz przyjeżdża, z jakich miast przywozi wieści lub może nawet listy. – Nadjeżdża Moarkan...!

Lecz musiały minąć jeszcze całe dwa dni, nim potężny orszak handlarza dotarł do miasta.

Najpierw pojawiła się piechota, żołnierze maszerujący przed karawaną wozów. Z daleka wyglądali jak jedna ogromna gąsienica porośnięta błyszczącymi kolcami, pełznąca wzdłuż drogi do Yahannochii. Gdy zbliżyli się, można było rozróżnić mężczyzn w skórzanym rynsztunku, dzierżących skierowane ku niebu oszczepy, których nagie ostrza połyskiwały odbijając słoneczny blask. Kroczyli ciężko, na twarzach skorupa zmieszanego z potem kurzu, spojrzenie nieobecne i otępiałe z wyczerpania. Na plecach wszyscy nosili barwy handlarza, jak wypalone znaki.

Za nimi postępowali jezdni. Na prychających, z trudem kiełzanych koniach, nadjeżdżali drogą, uzbrojeni w miecze, topory, ciężkie bicze i noże. Niektórzy z dumą przypasali stare, okopcone miotacze promieni, a wszyscy butnie spoglądali w dół na mieszkańców miasta, stojących szpalerem wzdłuż drogi. Uchowaj Boże, by ktoś zanadto zbliżył się do orszaku! Natychmiast spadały na niego bicze; jeźdźcy z trzaskiem torowali szeroką aleję wśród gapiów, by zapewnić przejazd sunącym za nimi wozom.

Wozy były ciągnięte przez wielkie, kudłate bawoły rasy baraq, których splątana sierść cuchnęła tak, jak mogą cuchnąć tylko te bawoły. Skrzypiąc, trzeszcząc i kołysząc się nadjeżdżały, ich kanciaste, okute żelazem koła mozolnie mełły suche koleiny. Wiadomo było wszystkim, że wozy wyładowane są kosztownościami pochodzącymi z odległych ziem, aż po dach upchnięto w nich worki pełne rzadkich przypraw, zwoje delikatnych tkanin, beczki drogich smakołyków, ładunki szlachetnych gatunków drewna i szkatuły, wypełnione po brzegi niezliczonymi szlachetnymi kamieniami. Na kozłach nieruchomo siedzieli toczący wokół wściekłym wzrokiem furmani, popędzali kroczące obojętnie i ciężko bawoły, aby te, nienawykłe do panującego wokół zamętu, nie zatrzymały się.

Nadjeżdżał wspaniale zdobiony, ciągnięty przez szesnaście bawołów wielki wóz mieszkalny handlarza i jego rodziny. Każdy wyciągał szyję w nadziei, że choć na moment ujrzy samego Moarkana, lecz ten się nie pokazał. Okna były zasłonięte i tylko na koźle siedziało dwóch osowiałych furmanów.

Wreszcie na końcu jechał wóz z kobiercami. Przez zgromadzony na poboczu tłum przeleciał szmer. Naliczono nie mniej niż osiemdziesiąt dwa bawoły zaprzęgnięte do tego stalowego kolosa. Jego pancerna skrzynia nie miała nawet najmniejszego okienka, ni szczeliny, zaledwie jedne jedyne wąskie drzwi, do których klucz miał tylko i wyłącznie handlarz. Potężnie trzeszcząc, osiem szerokich kół ważącego tonę giganta grzęzło głęboko w podłożu, a furman musiał stale spuszczać bat na futro bawołów, by te posuwały się naprzód. Wóz jechał w eskorcie jezdnych, żołnierzy, nieufnie toczących wokół badawczym spojrzeniem, jakby obawiali się, że w każdej chwili mogą zostać napadnięci i obrabowani. Powszechnie wiadomo było, że w tym wozie wieziono kobierce z kobiecych włosów, zakupione przez handlarza podczas tej wyprawy kupieckiej oraz pieniądze na kupno następnych, niezmiernie dużo pieniędzy.

Dalej sunęły inne wozy: wozy mieszkalne wyższego personelu handlarza, wozy z zaopatrzeniem dla żołnierzy i wozy do transportu namiotów i innego sprzętu, niezbędnego w tak wielkiej karawanie. Za orszakiem biegły dzieci z miasta, krzyczały, gwizdały i wołały pełne zachwytu nad podniecającym widowiskiem.

Wśród dźwięków fanfar karawana wtoczyła się na wielki plac targowy. Flagi i sztandary łopotały na wysokich masztach, a miejscy rzemieślnicy doglądali swych stoisk ustawionych w kącie wielkiego rynku. Wystawili na nich na sprzedaż swe wyroby w nadziei na dobry interes z przekupniami z orszaku handlarza. Gdy wozy karawany handlarza zatrzymały się, kupcy z jego orszaku bez zwłoki rozpoczęli budowę swoich stoisk i straganów. Plac ponownie rozbrzmiał mieszaniną głosów, słychać było okrzyki i śmiechy, stuk narzędzi i pobrzękiwanie rurek rusztowań. Mieszkańcy Yahannochii tłoczyli się nieśmiało na uboczu, zaś jezdni handlarza przeciskali się na swoich dumnych rumakach przez ożywiony rozgardiasz na placu – gdy ktoś z miejscowych wydał im się nadto wścibski, grozili mu kładąc dłoń na przypasanym biczu.

Pojawiła się miejska starszyzna, nadeszli odziani w swe najlepsze stroje, eskortowani przez gwardię miejską. Ludzie ze świty handlarza rozsunęli się tworząc ścieżkę, którą starsi miasta kroczyli w kierunku wozu Moarkana. Tam cierpliwie czekali, aż otwarto od środka małe okienko, przez które wyjrzał handlarz. Zamienił kilka słów z dostojnikami, po czym skinął na jednego ze swych podwładnych.

Herold handlarza zwinnie jak jaszczurka wspiął się na dach wozu handlarza, stanął tam na szeroko rozstawionych nogach i rozrzucając szeroko ramiona, zawołał: – Yahannochio! Ogłaszam otwarcie targowiska!

– Od pewnego czasu dochodzą nas zadziwiające pogłoski o cesarzu – powiedział jeden ze starszyzny do Moarkana, gdy wokół trwała hałaśliwa ceremonia otwarcia targowiska. – Czy może wiadomo wam coś bliższego na ten temat?

Chytre oczy Moarkana zwęziły się.

– O jakich pogłoskach mówicie, panie?

– Chodzi mi o pogłoskę, że cesarz abdykował.

– Cesarz? Czy cesarz może abdykować? Czy słońce mogłoby bez niego świecić? Czyż nie zgasłyby gwiazdy na nocnym niebie, gdyby zabrakło cesarza? – Handlarz potrząsnął swą obrosłą sadłem głową. – I dlaczego cesarscy przewoźnicy kupują ode mnie włosiane kobierce, jak od niepamiętnych czasów? Ja także słyszałem te pogłoski, ale nic o tym wszystkim nie wiem.

Na dużej, przystrojonej scenie poczyniono tymczasem ostatnie przygotowania do rytuału będącego właściwym celem przyjazdu handlarza: rytuału przekazania włosianych kobierców.

– Obywatele Yahannochii, przybądźcie i zobaczcie! – wołał mistrz ceremonii, białobrody człowiek potężnej postury, odziany w brąz, czerń, czerwień i złoto, barwy cechu tkaczy włosianych kobierców. A ludzie przerwali swoje zajęcia i rozmowy, zwrócili wzrok na scenę i powoli zbliżyli się.

Tego roku trzynastu tkaczy ukończyło kobierce i teraz miało podarować je swoim synom. Dywany zamocowano na wielkich statywach, wisiały tam przysłonięte szarymi chustami. Dwunastu tkaczy stawiło się osobiście, starzy, przygarbieni mężczyźni, z trudem trzymający się na nogach i mrugający wokół swymi na pół oślepłymi oczami. Ostatni z tkaczy już nie żył, reprezentował go młodszy członek cechu. Po drugiej stronie sceny stali synowie starych rzemieślników, trzynastu młodych mężczyzn.

– Obywatele Yahannochii, skierujcie swoje spojrzenie na te kobierce z kobiecych włosów, które staną się ozdobą cesarskiego pałacu! – Jak co roku, gdy na te słowa tkacze odkryli dywany, dzieła całego swego życia, przez tłum przebiegł pełen podziwu szmer.

Lecz tym razem w zgodny akord głosów wmieszała się nuta powątpiewania.

– Czyż nie mówiono, że cesarz abdykował? – pytał co poniektóry.

Fotograf, przybyły w orszaku handlarza, wszedł na scenę i oferował swoje usługi. Jak każe tradycja, sfotografowano osobno każdy kobierzec, każdy ze starych tkaczy wziął drżącymi palcami zdjęcie, wykonane przez fotografa jego wiekowym, odrapanym aparatem.

Potem mistrz ceremonii rozpostarł ręce szerokim, uciszającym gestem, zamknął oczy i czekał, aż cisza zapanuje na wielkim placu. Wszyscy zamarli i jak urzeczeni śledzili wydarzenia na scenie. Zamilkły wszystkie rozmowy, rzemieślnicy przy stoiskach odłożyli narzędzia i przyrządy, każdy zatrzymał się tam, gdzie akurat stał, zapanował taki spokój, że słychać było nawet szelest ubrań i szum wiatru wiejącego nad dachami wysokich domów.

– Składamy dzięki cesarzowi za wszystko, co posiadamy i za wszystko, czym jesteśmy – mistrz ceremonii uroczyście wyrecytował tradycyjną formułę. – Niesiemy dzieło naszego życia w dziękczynnym darze temu, który darował nam życie, bez którego bylibyśmy niczym. Każdy świat imperium składa daninę dla przyozdobienia cesarskiego pałacu, tak i nas uszczęśliwiono tym zaszczytem, pozwalając uradować oko cesarza naszą sztuką. Ten, który stworzył najjaśniejsze gwiazdy na niebie i ciemność między nimi, wyświadcza nam łaskę, stawiając swą stopę na dziełach naszych rąk. Niech będzie uwielbiony teraz i po wszystkie czasy.

– Niech będzie uwielbiony – zaszemrali ludzie zgromadzeni na wielkim placu i skłonili głowy. Na znak mistrza ceremonii uderzono w gong.

– Nastała godzina – zawołał, zwrócony do młodych mężczyzn. – Godzina odnowy wiecznego testamentu tkaczy włosianych kobierców. Każde pokolenie ma dług względem poprzedniego i spłaca go własnym dzieciom. Czy pragniecie dotrzymać zobowiązań tego testamentu?

– Pragniemy – odpowiedzieli chórem synowie.

– Otrzymacie więc dzieło rąk waszych ojców i zaciągniecie wobec nich dług – mistrz ceremonii dokończył formuły i dał sygnał do drugiego uderzenia w gong.

Starzy gobeliniarze wyciągnęli przed siebie noże, by ostrożnie przeciąć taśmy mocujące ich kobierce do ram. Odcięcie dywanu od ramy było aktem symbolicznym – oznaczało dokończenie życiowego dzieła. Jeden po drugim synowie podchodzili do ojców, którzy ostrożnie zwijali swoje gobeliny i wkładali je w ręce synów, niejeden ze łzami w oczach.

Gdy został przekazany ostatni kobierzec, rozległy się oklaski, zaczęła grać muzyka i jakby pękła tama, na nowo rozbrzmiał głośny rwetes targowiska, na którym zapanował teraz prawdziwie świąteczny nastrój.

Dirilja, piękna córka handlarza, ze swego okna przyglądała się rytuałowi przekazania kobierców i gdy rozbrzmiała muzyka, w jej oczach także pojawiły się łzy, lecz były to łzy bólu. Szlochając oparła głowę o szybę i kurczowo wczepiła palce w długie, jasne, rudawe włosy.

Moarkan, zajęty przed lustrem układaniem fałd swojej wspaniałej błyszczącej peleryny, parsknął ze złością.

– Minęły już ponad trzy lata, Diriljo! Znalazł pewnie inną i nic tu nie pomogą nawet wszystkie łzy świata.

– Ale obiecał, że będzie na mnie czekał! – szlochała dziewczyna.

– Ba, łatwo się to mówi, gdy jest się zakochanym – odpowiedział handlarz. – I łatwo się o tym zapomina. Młody mężczyzna o gorącej krwi obiecuje to co trzy dni innej.

– Nieprawda. Nigdy w to nie uwierzę. Przysięgliśmy sobie wieczną miłość aż do śmierci i była to święta przysięga. Tak święta, jak przymierze unii światów.

Moarkan przez chwilę w milczeniu przyglądał się córce, po czym z westchnieniem potrząsnął głową.

– Przecież prawie go nie znałaś, Diriljo. Uwierz mi, jeszcze będziesz zadowolona, że tak się to skończyło. Co by cię czekało jako żonę tkacza włosianych kobierców? Zawsze, gdy chciałabyś się uczesać, stałby za tobą i zdejmował ze szczotki każdy twój włos. Musiałabyś dzielić go z dwoma albo trzema kobietami, a może byłoby ich jeszcze więcej. Jeśli urodziłabyś mu dziecko, zawsze obawiałabyś się, że ci je zabiorą. Jeżeli wyjdziesz za Buratiego...

– Nie zostanę żoną grubego, tłustego handlarza, nawet, gdyby miał zapłacić za mnie kobiercami ważącymi tyle, co ja sama! – krzyknęła ze złością Dirilja.

– Jak chcesz – odpowiedział Moarkan. Obrócił się z powrotem do lustra i założył ciężki, srebrny łańcuch, symbol swego stanu. – Teraz muszę iść. – Otwarł drzwi, do środka wdarł się gwar targowiska. – Zresztą – dodał, wychodząc – wygląda na to, że los jest po mojej stronie – cesarzowi niech będą dzięki!

W towarzystwie starszego cechu gobeliniarzy, handlarz wkroczył na scenę, by oszacować wartość kobierców i dokonać zakupu. Moarkan dostojnie zbliżył się do pierwszego dziedzica i kazał pokazać sobie dywan, mięsistymi palcami sprawdził grubość supłów i dokładnie obejrzał wzór, nim zaproponował cenę. Muzyka nieprzerwanie grała dalej; ewentualni gapie mogli tylko obserwować czynności handlarza i reakcje tkaczy na jego ofertę. Wszystko, co mówili, ginęło bezpowrotnie wśród panującego na targowisku tumultu.

Młodzi mężczyźni przeważnie przytakiwali tylko z opanowanym wyrazem pobladłych twarzy. Wtedy handlarz kiwnięciem dłoni przywoływał czekającego w odległości kilku kroków pracownika i udzielał mu krótkich wskazówek. Ten z pomocą kilku żołnierzy troszczył się o dalszy przebieg transakcji – dostarczenie i przeliczenie pieniędzy, transport włosianego kobierca do wozu pancernego – Moarkan tymczasem przechodził do następnego dywanu.

Mistrz cechu interweniował, gdy cena wymieniona przez handlarza wydawała mu się bezzasadnie niska. Czasem dochodziło z tego powodu do ożywionych dyskusji, jednak Moarkan był na mocniejszej pozycji. Tkacze kobierców mogli tylko wybierać między przyjęciem jego warunków lub czekaniem cały kolejny rok, z nadzieją, że następny handlarz zaproponuje im lepszą cenę.

Jeden ze starych gobeliniarzy upadł nagle, gdy Moarkan wymienił cenę i umarł kilka chwil później. Handlarz poczekał, aż ciało zostanie zabrane ze sceny i niewzruszony kontynuował wyceny. Tłum niemal nie zauważył tego zajścia. Podobne wypadki zdarzały się prawie każdego roku, a wśród tkaczy uważano taką śmierć za szczególnie zaszczytną. Nawet muzyka nie przestała grać.

Dirilja otwarła jedno z okien po stronie wozu przeciwnej, niż scena i wystawiła przez nie głowę. Jej piękne długie włosy zwracały uwagę i za każdym razem, gdy zauważyła, że ktoś zerka w jej stronę, kiwała na niego i pytała:

– Czy znacie Abrona?

Większości imię to z niczym się nie kojarzyło, ale niektórzy go znali.

– Abron? Syn tkacza kobierców, czyż nie?

– Tak, znacie go?

– Kiedyś bywał tu często w szkole, ale mówiono, że jego ojciec był temu przeciwny.

– A teraz? Co robi teraz?

– Nie wiem. Już od dawna nikt go nie widział, od bardzo dawna...

To było dla Dirilji jak cios w samo serce, lecz gdy nareszcie trafiła na starą kobietę, która znała Abrona, przemogła się i zapytała:

– Czy nie mówiono, że ożenił się?

– Ożenił? Abron? Nie... – powiedziała stara kobieta. – To musiałoby odbyć się przecież podczas święta w zeszłym roku albo w jeszcze poprzednim, a o tym wiedziałabym na pewno, bo trzeba wam wiedzieć, że mieszkam tutaj, zaraz przy rynku, w małym pokoju na strychu tego domu, tam po drugiej stronie...

Tymczasem rozpoczęły się przygotowania do zalotów. Gdy skończono sprzedawać ostatnie kobierce, zbliżyli się ojcowie, prowadząc swe córki dorosłe do wieku odpowiedniego do zamęścia i stanęli z nimi na skraju sceny, kiedy zaś handlarz ze starszym cechu opuścili scenę, kapela zmieniła nutę na skoczne taneczne melodie. Dziewczęta wykonując wabiące ruchy powoli zbliżały się w tańcu do młodych tkaczy, stojących pośrodku sceny ze szkatułami pełnymi pieniędzy i z zakłopotaniem obserwujących odgrywane przed nimi widowisko.

Teraz mieszczanie stłoczyli się ciaśniej wokół sceny i klaskali zachęcająco. Spódnice dziewcząt wirowały w tańcu, a one same kręciły głowami, aż ich włosy fruwały w powietrzu i w świetle zachodzącego słońca wyglądały jak kolorowe płomienie błędnych ogników. Tańcząc zbliżały się do upatrzonych młodych mężczyzn, przelotnie dotykały ich piersi lub policzków i odskakiwały z powrotem, wabiły i podniecały, śmiały się i przewracały oczyma, czasem nawet unosiły spódnicę nad kolano lub szybkim ruchem przesuwały dłonie po krągłościach ciała.

Tłum krzyknął z radości, gdy z kręgu młodych ludzi oderwał się pierwszy i poszedł za jedną z dziewcząt. Ta rzucała mu obiecujące spojrzenia, cofała się jednak, niby nieśmiało i czubkiem języka przesuwała po półotwartych ustach, by zniechęcić pozostałe, które miałyby ochotę spróbować szczęścia u tego samego mężczyzny; wabiła go i przyciągała tak, aż do swego ojca, gdzie młodzieniec mógł tradycyjną formułą poprosić o jej rękę. Jak było w zwyczaju, ojciec żądał wtedy pokazania zawartości skrzyni młodego tkacza i razem, przez zgiełkliwe zamieszanie, szli do kręgu na środku sceny, z którego odrywali się teraz pojedynczo także inni młodzi mężczyźni, by wybrać sobie pierwszą żonę. Tam młody gobeliniarz otwierał pokrywę szkatuły i ojciec, jeśli był zadowolony z tego, co zobaczył we wnętrzu, udzielał zgody. Teraz przychodziła kolej na starszego cechu, by sprawdził włosy kobiety. Jeśli on także nie miał żadnych zastrzeżeń, dokonywał zaślubin i wpisywał je do księgi cechu.

Dirilja wpatrywała się w scenę, nie widząc właściwie, co się na niej dzieje. Wabienie młodych tkaczy wydało jej się bardziej niedorzeczne i pozbawione znaczenia niż dziecięce zabawy. Ponownie przeżywała godziny spędzone z Abronem, wtedy, przed trzema laty, gdy pochód handlowy jej ojca ostatni raz zatrzymał się w Yahannochii. Widziała przed sobą jego twarz, pamiętała pocałunki, czuła na ciele dotyk delikatnych dłoni i przeżywała na nowo strach, że zostaną przyłapani na schadzce, która dawno przekroczyła granice, jakich wypadało przestrzegać niezamężnej młodzieży. Słyszała jego głos i doznała jeszcze raz tej samej co wówczas pewności, że to było bardzo poważne.

Nagle zrozumiała, że nie będzie umiała żyć dalej, jeśli nie wyjaśni, co stało się z Abronem. Mogłaby próbować o nim zapomnieć, ale ceną, jaką musiałaby zapłacić, byłaby utrata wewnętrznej pewności siebie. Nigdy nie wiedziałaby, czy może sobie zaufać. Nie była to sprawa urażonej dumy czy zazdrości. Jeśli świat był tak urządzony, że pewność, którą czuła, okazałaby się ułudą, to nie warto było na nim żyć.

Wyjrzała przez wszystkie okna wozu, nigdzie nie mogła dojrzeć ojca. Prawdopodobnie siedział teraz ze starszymi miasta, wymieniał się nowinkami i prowadził swe tajemnicze interesy.

Na rynku zapalono pierwsze pochodnie, gdy Dirilja zaczęła pakować ubrania i inne drobiazgi do niewielkiej torby.

Muzyka przestała grać. Niektóre stoiska już rozmontowano, towary załadowano z powrotem na wozy i liczono pieniądze. Wielu mieszczan rozeszło się do domów.

Po zakończonych zaślubinach młodych gobeliniarzy z ich pierwszymi żonami, teraz, w migotliwym świetle pochodni, na scenie odbywał się targ drugich żon. Stali tam wyczekująco mężczyźni ze swoimi młodymi, lub już nie tak bardzo młodymi, córkami. Niektórzy starsi tkacze, często w towarzystwie żon, człapali powoli od jednej dziewczyny do drugiej, taksując je spojrzeniami. Wprawnymi palcami sprawdzali przydatność włosów, tu i ówdzie rozpoczynały się już targi. Wzięcie drugiej żony nie wymagało specjalnych ceremonii; wystarczało, by ojciec wyraził zgodę, mogła odejść z tkaczem od zaraz.

Następnego ranka odjazd karawany opóźniał się. Wozy stały gotowe do jazdy, bawoły niespokojnie parskały i grzebały kopytami, piesi żołnierze czekali ustawieni kołem wokół orszaku. Słońce wznosiło się coraz wyżej, a ciągle nie odtrąbiono odjazdu. Plotka głosiła, że zaginęła Dirilja, córka handlarza kobierców. Ale oczywiście nikt nie miał odwagi zapytać.

Wreszcie usłyszano jeźdźców, galopujących uliczkami miasta. Zaufany sługa handlarza pospieszył do jego wozu i zapukał w szybę. Moarkan otwarł drzwi i wyszedł, odziany w najlepsze szaty i przyozdobiony we wszystkie insygnia swej godności. Z kamienną twarzą wysłuchał sprawozdania szpiegów.

– Szukaliśmy wszędzie, w mieście i na drogach z miasta ku wzgórzom – opowiadał przywódca jazdy – lecz nigdzie nie trafiliśmy na ślad waszej córki.

– Ona nie jest już moją córką. – powiedział Moarkan posępnie i rozkazał: – Dajcie sygnał do odjazdu! I zaznaczcie na mapach, że nie chcemy już nigdy przybyć do Yahannochii.

Orszak handlarza został wprawiony w ruch powoli, ale niepowstrzymanie, jak kamienna lawina. Tym razem, podczas wyjazdu z miasta, na poboczach stało już tylko kilkoro dzieci. W chmurze kurzu toczył się monstrualny pochód wozów, zwierząt i ludzi, zostawiając ślad kół i odcisków kopyt tak głęboki, że potrzeba było kilku tygodni, by zawiał go pył.

Dirilja czekała w ukryciu na skraju miasta, aż karawana handlarza zniknie za horyzontem, potem jeszcze jeden dzień, nim odważyła się wyjść. Większość ludzi nie rozpoznawała jej, a ci nieliczni, którzy ją poznali, zadowalali się pogardliwym spojrzeniem.

Udało jej się dowiedzieć jak dotrzeć do domu tkacza włosianych kobierców, Ostvana. Wyposażona w trochę prowiantu, butelkę wody i szarą chustę dla ochrony przed słońcem i kurzem, ruszyła w drogę.

Bez konia podróż była długa i uciążliwa. Z zazdrością patrzyła na handlarkę zbliżającą się z naprzeciwka, małą, stareńką kobietę, jadącą na jucznym ośle i prowadzącą za sobą dwa inne, wysoko załadowane belami tkanin, koszami i skórzanymi workami. Choć Dirilja miała przy sobie dość pieniędzy, by kupić każde zwierzę w mieście, przecież nikt nie sprzedałby jej nawet kulawego osła, jej, młodej kobiecie podróżującej samotnie.

Kamienista ścieżka wspinała się pod górę, coraz częściej musiała zatrzymywać się dla złapania oddechu, a kiedy słońce stanęło wysoko na niebie, wczołgała się w cień pod nawisem skalnym i wypoczywała, aż poczuła, że wracają jej siły. Tak minął prawie cały dzień, nim dotarła do celu.

Dom chylił się, wyblakły i zwietrzały, jak czaszka starego zwierzęcego szkieletu. Czarne otwory okien zdawały się wpatrywać badawczo w młodą kobietę, wyczerpaną, stojącą na czysto zamiecionym podwórku i rozglądającą się niezdecydowanie.

Niespodziewanie otwarły się drzwi i niepewnym krokiem, kiwając się na słabych nóżkach wyszło z nich małe dziecko, a za nim szczupła kobieta o opadających długimi lokami włosach.

Serce Dirilji skurczyło się z trwogi, gdy poznała, że małe dziecko to chłopiec.

– Przepraszam, czy to dom Ostvana? – spytała z trudem.

– Tak – powiedziała kobieta i z ciekawością przyjrzała jej się od stóp do głów. – A kim wy jesteście?

– Na imię mam Dirilja. Szukam Abrona.

Twarz kobiety sposępniała, jakby padł na nią cień.

– A czemu go szukasz?

– On był.. To znaczy, my... Jestem córką handlarza włosianych kobierców Moarkana. Abron i ja zaręczyliśmy się... ale on nie przyszedł i... – Urwała, gdy po tych słowach kobieta podeszła do niej i ją objęła.

– Mam na imię Garliada – powiedziała. – Dirilja, Abron nie żyje.

Wprowadziły ją do środka, Garliada i Mera, pierwsza żona Ostvana. Usadziły na krześle i podały szklankę wody. Dirilja opowiedziała swoją historię, a Mera, matka Abrona, swoją.

Gdy wszystko zostało już powiedziane, milczały.

– Co mam teraz zrobić? – spytała po cichu Dirilja. – Opuściłam ojca bez jego zgody; musi się mnie wyrzec, a jeśli go jeszcze kiedyś spotkam, będzie musiał mnie zabić. Nie mogę wrócić.

Garliada wzięła jej rękę.

– Możesz zostać tutaj. Ostvan weźmie cię na drugą żonę, gdy z nim porozmawiamy i wszystko mu opowiemy.

– Tu będziesz przynajmniej bezpieczna – powiedziała Mera i dodała: – Ostvan jest stary. Nie będzie cię brał do swego łoża, Dirilja.

Dirilja powoli skinęła głową. Jej spojrzenie spoczęło na małym chłopcu, siedzącym na podłodze i bawiącym się małą ramą tkacką, powędrowało potem do szeroko otwartych drzwi, popatrzyła w dal, poprzez niezliczone łańcuchy skalistych szczytów i dolin, na zakurzone, nieurodzajne pustkowie, znające tylko wiejący bez końca wiatr i bezlitosne słońce. Potem rozwiązała węzełek i zaczęła rozpakowywać rzeczy.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Wywiad numeru
Hormonoskop
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Andrzej Sawicki
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
Piotr Zwierzchowski
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Raven
Iwona Surmik
Michał Gacek
Jozef Girovsky
MPK
Anna Brzezińska
Feliks W.Kres
Ben Bova
Kir Bułyczow
Andreas Eschbach
Andrzej Pilipiuk
Eryk Algo
 
< 34 >