Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 03>|>

Bookiet

 

 

Tajemnica bez tajemnicy

Uwielbiam książki traktujące o przeróżnych, mniej lub bardziej prawdopodobnych teoriach spiskowych. Pierwszą książką o tej tematyce, z jaką się zetknąłem był „Spisek sykstyński” Vandenberga opowiadający o tajemnicach Watykanu. Kolejną – „Święty Graal, święta krew”, której obszerne fragmenty znalazłem w sieci, jeszcze zanim ukazała się jej polska publikacja – i przyznam szczerze, że mnie zauroczyła. Nic więc dziwnego, że „Kod da Vinci”, który bazuje na teoriach opracowanych przez Baigenta i spółkę, odebrałem jako pokłosie „Świętego Graala...” i raczej mnie na kolana nie powalił, ale książką był interesującą. Z tym większym zainteresowaniem sięgnąłem po „Tajemnicę Medyceuszy” White’a, spodziewając się po niej wszystkiego najlepszego.

O samych Medycuszach wiedziałem i wiem właściwie tylko tyle, że był to potężny italski ród, specjalizujący się w skrytobójstwie, a którego czasy świetności przypadają na Renesans. No i to, że udało im się obsadzić kilka tronów królewskich i papieskich. Tyle wiedzy miałem o Medici bez sięgania do źródeł. Skoro trafiła się okazja w dość przystępny i ciekawy sposób poszerzyć wiedzę o nich, to grzechem byłoby jej nie wykorzystać. Rzuciłem się więc do czytania.

W połowie książki stwierdziłem, że coś jest nie tak. Mierziły mnie wstawki z przeszłości opowiadające o Kosmie Medyceuszu, który jest osią tej opowieści. Fragmenty jego podróży do Macedonii właściwie nic do historii nie wnoszą, ale za to sprawiają, że książka nabiera „książkowych” rozmiarów, a nie zamyka się w stu pięćdziesięciu stronach. Nie tylko w „wypełniaczach” leży problem „Tajemnicy...”. Całość sprawia wrażenie jakby była pisana na kolanie. Zagadki stawiane przed bohaterami są naciągane, a sposoby ich rozwiązania są po prostu przegięte i często ciężko jest wyłapać, dlaczego coś wynika właśnie z tego. Niby autor nam dokładnie wszystko wyjaśniał, ale to i tak nie trzymało się kupy. Sama „tajemnica” rodu Medici jest po prostu żenująca i nie ma w niej cienia prawdopodobieństwa. Poza tym bohaterowie snują się bez większego sensu po Florencji i Wenecji, trup wokół nich ściele się gęsto i całkowicie niepotrzebnie. Policja właściwie na to nie reaguje, a osobnik, zabójca-profesjonalista, który za zadanie miał przechwycić tytułową tajemnicą, zachowuje się jak troglodyta, mordując na lewo i prawo, zostawiając tak szeroki ślad, że nawet zwykły posterunkowy z Pcimia Dolnego wpadłby na jego trop od niechcenia, przy porannej kawie. I tu, zamiast czuć grozę, czytelnik może co najwyżej pokiwać głową z politowaniem.

Liczyłem też na to, że „Tajemnica Medyceuszy” niesie w sobie choć odrobinę rzetelnej wiedzy, ale i tu jest kiepsko, a właściwie tragicznie. Na stronie siedemdziesiątej drugiej wyłapałem kardynalny błąd popełniony przez White’a. Autor twierdzi, że już w 1410 roku (bądź kilka lat później, ale nie więcej), Konstantynopol był w rękach tureckich i stanowił stolicę imperium otomańskiego! A przecież upadek Konstantynopola w 1453 roku to jedna z najważniejszych dat w historii Europy i świata. Ręce mi opadły, a to historyczne przeinaczenie położyło się cieniem na całej książce. Jeśli w tak prostej sprawie autor się „niedouczył”, to raczej nie było co liczyć na solidną wiedzę historyczną, jeśli chodzi o pozostałe fakty. I tak ostatnia szansa powiedzenia czegoś pochlebnego o tej książce zgasła niczym płomyk dopalającej się świecy.

„Tajemnica Medyceuszy” to pozycja słaba, nowela bez intrygującej fabuły, rozdmuchana do formatu książki, z mało wiarygodnymi bohaterami i bez cienia tytułowej tajemnicy. Nawet dotarcie do jej końca nie przynosi satysfakcji, a właściwie irytuje – odsłonięcie tajemnicy Medyceuszy nie jest warte czasu poświęconego na dotarcie do niej.

 

Cleritus

Ocena: 2

 

Michael White

Tajemnica Medyceuszy

Tłum. Paweł Korombel

Rebis, 2008

Stron: 306

Cena: 29,90

 

 



Na bank!

W moje łapy wpadła kolejna książka Jacka Rębacza, wiecie, tego od „zakopiańskich kryminałów”, pod nieco tajemniczym tytułem „Spinalonga”. Tym razem akcja oddaliła się od „nasych Tater” nieco w głąb kraju, ale nadal jest to ta sama zwarta, dobrze zbudowana, dobrze opowiedziana i ciekawa akcja.

Dzieje się na kilku poziomach, do rozwiązania mamy w zasadzie dwie zagadki kryminalne, obie idą równolegle do siebie i jakby o siebie zahaczają. Ale po kolei...

Parę lat temu zaginęła żona pewnego działacza politycznego, wtedy niskiego szczebla. Została uznana za zmarłą, wdowiec otarł łzy i poświęcił się całkowicie karierze. Teraz jest wielce prominentnym, wielce szanowanym politykiem, co to dużo może i dużo działa. Jak mówią w starym przysłowiu: „lodówkę strach otworzyć”. Żona, niestety, powróciła z zaświatów obdarzona łaską amnezji, kojarzy tylko, jak wygląda jej mąż, którego fotkę widzi w każdej gazecie codziennej. A mąż nie wygląda na zadowolonego tym powrotem – zarzuca kobiecie oszustwo i zleca dochodzenie policji. Sprawę żony-nieżony będzie prowadzić komisarz Burski.

Onże jest również dochodzeniowcem w innej sprawie – ktoś strasznie się naparł na lokalne zakłady spożywcze i truje produkowaną przez nich żywność po supermarketach, jednocześnie szantażując zarząd firmy.

Rębacz dał już się poznać jako nader sprawny „kryminalista” (za Chmielewską). Lubię jego powieści, wiem, że nie zawiodę się i na historii, i na zmyśle obserwacji autora, który potrafi spłodzić arcyciekawy obraz polskiego społeczeństwa. Tak było i tym razem – na tapetę Rębacz wziął tak zwane „grube ryby” – jak się powołuje zarząd firmy, jak się zwalnia pracowników, jak się kręci własne interesiki pod płaszczykiem korporacji... Smaczek za smaczkiem.

Jeśli ktoś chce spędzić całkiem przyjemnie jesienne popołudnia, jeśli kogoś interesują polskie aferki, a też jeśli ktoś chce się dowiedzieć, jak szybko i prosto wykorzystać pieniądze z szantażu – zapraszam do lektury. Obiecuję, że się nudzić przy „Spinalondze” nie będzie.

 

Mormor

 

Ocena: 6

 

Jacek Rębacz

Spinalonga

superNOWA, 2008

Stron: 420

Cena: 29,90

 

 



Wysychające źródło, słabnący cykl

Nie przepadam za cyklami powieściowymi i to wcale nie dlatego, że dłuży mi się czas oczekiwania na kolejny tom. Unikam serii wydawniczych, gdyż nader często zdarza się, że autorowi kończą się pomysły, a zdaje się tego nie zauważać. I tak – cykl ambitnie zaplanowany na bodajże siedem części uważam za wypalony już po tomie trzecim.

Owszem, mam na myśli konkretną książkę. Jest nią „Wojna prochowa” Naomi Novik. Awiator Lawrence i jego smok Temeraire otrzymują nowe zadanie i ze wszystkich sił starają się je wypełnić. Na swej drodze, jak łatwo się domyśleć, napotykają przeszkody, które w ten czy inny sposób udaje im się przezwyciężyć. I to wszystko. Akcja goni prosto jak strzelił, smok i jego pan przeżywają kilka przygód, po czym następuje nieuchronne słowo KONIEC. A moje refleksje? No cóż, nie są wesołe.

Zdaję sobie sprawę, że cykl o alternatywnej Europie napoleońskiej jest przeznaczony dla czytelnika raczej młodszego niż starszego. Przyjmuję również do wiadomości lansowaną tu i ówdzie teorię, że ów niezbyt zaawansowany wiekiem czytelnik pragnie książek lekkich, łatwych i przyjemnych... Ale się z nią nie zgadzam. Dlaczego?

Niektóre książki pamiętamy przez całe życie, inne zapominamy po roku, po dwóch albo po miesiącu. Zdarza się nam również dostać w swoje ręce i takie, które mają magiczną właściwość: po przeczytaniu ostatniego zdania nie pamiętamy już, co w nich było, bo akcja, bohaterowie, ich rozterki, dywagacje, przygody i perypetie połączyły się w naszej pamięci w szarą masę. Na upartego można uznać takie dzieło za książkę wielokrotnego użytku i ciągle zabierać się do niej od nowa, zapominając, że już się ją czytało. Ale chyba nie tędy droga.

Zdrowy, młody żołądek nie nasyci się lekkostrawnym kleikiem, choćby był on nie wiem jak elegancko podany. Potrzebuje porządnego kawałka krwistego mięsa, kotleta, którego smak zapamięta na długo – i przepraszam w tym miejscu za obrazowość metafory wszystkich wegetarian. Naomi Novik zaserwowała czytelnikowi kaszkę mannę w porcelanowej miseczce ze złotymi zawijaskami. Owszem, ornamenty mają pewien urok i można je podziwiać podczas jedzenia, ale gdzie prawdziwy pokarm? Gdzie kalorie? Gdzie treść?

 

Nimfa Bagienna

Ocena: 2

 

Naomi Novik

Wojna prochowa

Tłum. Paweł Kruk

Rebis, 2008

Stron: 356

Cena: 25,90

 

Kościół, ludzie i medycyna

Kena Folletta raczej nie trzeba przedstawiać. Uznanie czytelników zdobył już dawno świetnymi sensacjami oraz znakomitymi, osadzonymi w średniowiecznej Anglii „Filarami ziemi”. Ci, którzy z zapartym tchem śledzili trudy towarzyszące budowie katedry w Kingsbridge, a przede wszystkim zwykłe życie zwykłych – i niezwykłych – ludzi w tym sławetnym grodzie, w tym roku mogą poznać dalsze losy opactwa, miasta i jego mieszkańców. A to za sprawą wydanej w tym roku, długo oczekiwanej powieści „Świat bez końca”.

Książka nie jest bezpośrednią kontynuacją „Filarów...”, akcja dzieje się bowiem sto lat później, choć w samym Kingsbridge niewiele się zmieniło. Bohaterowie znani z pierwszej części dawno już w proch się obrócili, przełożony opactwa nie jest człowiekiem tego formatu co opat Piotr, budowniczy mający kontrakt na remont katedry również nie dorasta do pięt Tomowi, ale są inni, którzy z powodzeniem, choć nie bez trudności, jakich nie szczędzi im los i „życzliwi” kontynuują dzieło twórców potęgi miasta. Są to, nawiasem mówiąc, potomkowie Toma, Jacka i lady Alieny, choć niekoniecznie występują w tych samych rolach, co ich przodkowie.

Jeśli chodzi o zamysł fabularny, to „Świat bez końca” powiela schemat znany z „Filarów...”. Mamy tu młodego, zdolnego i prawego mężczyznę, niezależną i wyemancypowaną dziewczynę, złych i dobrych szlachetnie urodzonych, mądrych i ograniczonych mnichów. Jest pazerność, walka o władzę i zwykła podłość, ale także poświęcenie, myślenie o wspólnym dobru i oczywiście miłość. A w tle wielka polityka, tajemnice korony, które mrocznym cieniem kładą się na życiu nawet najbiedniejszego parobka.

Nie jest to jednak wadą powieści, w końcu ludzie od zawsze ulegają tym samym namiętnościom i pokusom, roją o wielkich czynach i małych draństwach, śpią w piernatach lub nie mają co do garnka włożyć, nie wymagajmy więc, żeby mieszkańcy Kingsbridge w ciągu jednego wieku zmienili się w anioły, jeśli nam, żyjącym kilka stuleci później – i znacznie wygodniej – też się to nie udało, o ile w ogóle się staraliśmy.

Bohaterowie obu powieści Folletta są bowiem dokładnie tacy jak my, pomijając ubezpieczenia społeczne, powszechną oświatę i DVD w każdej zagrodzie, nie różnimy się niczym. I właśnie to jest wielką zaletą tych książek. Nie sposób nie identyfikować się z postaciami w nich występującymi, nie da się nie kibicować tym dobrym i nie znienawidzić tych złych. To są prawdziwi ludzie, ich radości i nieszczęścia stają się naszymi, jakże więc moglibyśmy odłożyć książkę, bo już środek nocy, a rano trzeba wstać. Mowy nie ma.

Nie sposób, pisząc o „Świecie bez końca”, nie wspomnieć o rozmachu, z jakim autor odmalował obraz średniowiecznego świata, po raz kolejny obalając kilka utrwalonych mitów na jego temat oraz o rozbudowanej akcji, która mimo że czytelnika znającego „Filary ziemi” nie zaskakuje, to wciąga bez reszty tak, że te dziewięćset stron pochłania jak bułkę z masłem i woła o jeszcze.

Jeszcze!

 

Ebola

 

Ocena: 6

 

Ken Follett

Świat bez końca

Tłum. G. Kołodziejczyk i Z. A. Królicki

Albatros, 2008

Stron: 906

Cena: 55,00

 

 




Wojna w polu i w kancelariach

Zarówno w kinie jak i w literaturze można spotkać dzieła określane mianem „rekrutacyjnych”. Są to zazwyczaj utwory pokazujące jak fajnie jest w (tu wstaw sobie nazwę odpowiedniej instytucji). Czasami ich powstanie jest wprost dofinansowywane z funduszy „firm”, czasami ich wymowa wynika z głębokich przekonań samego autora. Tak już bywa. Do tego nurtu zaliczam cykl powieściowy „Braterstwo broni” pana W.E.B. Griffina, z którym mogłem zapoznać się podczas lektury tomu drugiego – „Kapitanowie” i trzeciego – „Majorowie”. Biorąc pod uwagę, że pozostałe tomy nazywają się „porucznicy” i „pułkownicy” możemy chyba szybko zorientować się o myśli przewodniej całego cyklu.

Było ich czterech. Lowell – pancerniak i oficer z przypadku, Felter – oficer wywiadu, MacMillan – pilot, Parker – pancerniak z wyboru i rodzinnej tradycji. Drogi, jakie przyprowadziły ich do amerykańskiej armii, były tak różne, jak i oni sami. Jednak los służby podobny. Już jako tytułowi kapitanowie lądują w Korei, gdzie właśnie zaczyna się wojna. I gdzie spotka ich mnóstwo przygód i to nie tylko na pierwszej linii frontu, dzięki czemu zapoznamy się także z kulisami prowadzenia walk w skali taktycznej, operacyjnej czy nawet strategicznej. Wszystko dzięki poparciu, jakie nasi oficerowie mają u pewnych generałów. A że w Stanach Zjednoczonych generałowie zostają czasami prezydentami, to będziemy mieli okazję otrzeć się także o ten poziom odpowiedzialności.

Świat wojskowych, według autora, dzieli się niezwykle prosto. Mamy więc urodzonych wojowników – do tej grupy zalicza się rzecz jasna cała nasza czwórka, oraz tych drugich. Najczęściej zwanych delikatnie gryzipiórkami czy też pierdzistołkami. Nic więc dziwnego, że kapitan, a później major Lowell będzie zmuszony walczyć nie tylko z komunistami, ale i z oporem sztabowców, intendentów, którzy nigdy nie wąchali prochu i nie wiedzą, jakie prawdziwe potrzeby mają żołnierze na pierwszej linii frontu. Ciężar tych walk poznamy właśnie z perspektywy kapitana/majora Craiga Lowella, który ma niesamowity talent do pakowania się w kłopoty. Przyczyną czego może być jego pochodzenie, uroda i niesamowite wręcz bogactwo, jakie stoi za nim po cywilnej stronie. Kobiety się na niego rzucają, a wszystkie drzwi stoją otworem – więc czasami może mu się wyrwać z ust coś niestosownego, co urazi wyższych przełożonych. Lub też popchnie go do działań, może i słusznych z wojskowego punktu widzenia, ale nie aprobowanych przez armijnych gryzipiórków.

Pewną zaletą tego cyklu jest pokazanie świata wojskowego nie tylko na linii frontu. Zapoznamy się z żonami i dziewczynami bohaterów, poznamy realia życia w bazach. A wszystko to w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych – czyli w gorącym społecznie okresie dla obywateli Stanów Zjednoczonych. Przemiany, narastające swobody, walka z rasizmem wpływają więc też na bieg akcji cyklu.

Przejdźmy jednak do wad. Do nich zaliczam nadmierną ekscytację autora szczegółami. Kiedy bohaterowie wchodzą do schronu, to poinformowani zostaniemy dokładnie o tym, że był on wykonany z takich to a takich materiałów, określona zostanie jego powierzchnia, podane umeblowanie. Nie wnosi to jednak nic do rozwoju fabuły. Inną wadą jest zbytnia superbohaterskość głównych postaci. Wszystko im wychodzi, problemy rozwiązują w mig, komuniści na sam ich widok uciekają gdzie pieprz rośnie. I tylko z identyfikacją miałem pewne problemy. Poza tym, jeśli jeszcze w „Kapitanach” śledziliśmy jakiekolwiek działania militarne, to już w „Majorach” przyjdzie nam obserwować jedynie walki z własną armijną administracją.

Ogólnie oceniam całość na trzy z plusem. Dostałem bowiem pewien obraz funkcjonowania amerykańskiej armii, poznałem realia i stwierdzić przez to mogłem, że pod tym względem wielkich różnic w stosunku do nas nie ma. Jednak minusy zbyt obciążają całość, zbyt wpływają na przyjemność z lektury, by wystawić można było wyższą notę.

 

Kiwaczek

 

Ocena: 3+

 

W.E.B. Griffin

Kapitanowie

Tłum. Leszek Erenfeicht,

Rebis, 2007

Stron: 368

Cena: 27,90

 

W.E.B. Griffin

Majorowie

Tłum. Piotr Kuś

Rebis, 2008

Stron: 408

Cena: 29,90

 


< 03 >