Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 10>|>

Recenzje

 

 


Bohaterowie z problemami

 

okladka

Wśród kultur anglojęzycznych za najbardziej dziwaczne nacje uważa się Irlandczyków i Australijczyków. Hm, co by było, gdyby te nacje wymieszać i zawrzeć w jednym człowieku? Bardzo prawdopodobne, że byłaby to postać australijskiego pisarza Seana McMullena. Tak przynajmniej można sądzić po przeczytaniu jego książki „Szklane smoki”.

Początkowo dość ciężko brnęło mi się przez stronice tej powieści. Dopiero kiedy główni bohaterowie nabrali wyraźnych kształtów, akcja ruszyła galopem. I właśnie główne role w „Szklanych...” są najlepiej obsadzone i to dla nich właściwie książka została napisana. Sama fabuła to klasyk fantasy – wielcy źli magowie chcą zapanować nad światem, a nasi bohaterowie mają temu zapobiec. Tyle że bohaterom kompletnie na tym nie zależy, ponieważ mają dość własnych problemów. Jeden z nich, superwaleczny koleś, ma problemy z alkoholem. Czasami, kiedy spożyje jego wystarczającą ilość, rzuca się samotnie na przeważające siły wroga, wspierając się tylko potłuczoną butelką, słynnym karczemnym orężem znanym jako tulipan. Zwłaszcza gdy chodzi o cześć kobiety. Drugi, pseudomuzykant, nie może opanować chuci, co sprowadza kłopoty nie tylko na jego głowę, ale i na wszystkich jego znajomych. Dorzucić tutaj należy jeszcze wiekowego wampira, którego rozwój zatrzymał się w czternastym roku życia, no i burdelmamę, która zajmuje się przewożeniem dusz do świata zmarłych. Zresztą, galeria przedziwnych postaci przewijających się przez karty książki jest wielce różnorodna.

Ciekawe w „Szklanych smokach” jest też to, że pomimo sztampowości i schematyczności tematyki, lektura ta potrafi wciągnąć i nie odpuścić aż do ostatnich stron. Ba! Pozostawia nawet pewien niedosyt! Nie mamy tutaj do czynienia z wielkimi herosami o perliście białych charakterach, ani superzłymi i mrocznymi antybohaterami. Jest za to grupka postaci na wskroś ludzkich, z przyziemnymi wadami i małostkowymi zachciankami. Są tu bohaterowie, którzy popełniają błędy i trudno jest im się do tego przyznać, a co najważniejsze, nikt w tej książce nie jest kreowany na bohatera, a to że komuś czasami udaje się popełnić jakiś niezwykły czyn jest raczej dziełem przypadku niż przemyślaną decyzją. Brakuje również w tej książce jakichś górnolotnych myśli, raczej opiera się ona na mądrościach zbliżonych do tych swojskich, ludowych. Dzięki temu czytelnik może wpasować się w bieg książki i równolegle z bohaterami podążać przez magiczny świat. Może się łatwo zaprzyjaźnić ze wszystkimi występującymi tam postaciami, gdyż są one równie ludzkie jak on sam, przez co bardzo przystępne.

„Szklane smoki” przeczytałem z czystą przyjemnością i po skończeniu z żalem odłożyłem na półkę. Polecam ją wszystkim jako dobrą anglosaską fantasy, okraszoną cudownym humorem i nietuzinkowymi postaciami. A sam wyruszam teraz na poszukiwania prequela tej książki, czyli „Podróży Mrocznego Księżyca”.

 

Wojciech Świdziniewski

 

Sean McMullen

Szklane smoki

Tłum. Jowita Matys

Prószyński i S-ka, 2007

Stron: 477

Cena: 36,00

 


Wyliczanki polskie

 

okladka

Każde szanujące się polskie dziecko zna przynajmniej kilkanaście, najczęściej kompletnie bezsensownych, wyliczanek. Jako że do tego szacownego grona raczej się zaliczałam, a mądrości ludowe z głowy szybko nie wyparowują, tytuł najnowszej powieści Mirosławy Sędzikowskiej „Eus deus kosmateus” poruszył w mym jestestwie dawno zakurzoną strunę. Nie powiem, nieco się zdziwiłam, kiedy okazało się, że został on zainspirowany wyłącznie piosenką Pudelsów. Pierwszy przysiółek upadł jeszcze przed rozpoczęciem bitwy.

Teoretycznie mamy do czynienia z horrorem lub thrillerem. W każdym razie czymś, co ma straszyć, wprawiać w nastrój permanentnej grozy i powodować koszmary senne i nie tylko. Teoretycznie. Bo w praktyce jest nieco inaczej.

Właściwie o tej powieści za wiele powiedzieć się nie da. Wiadomo, że de gustibus non disputandum est, a trudno zachować obiektywizm, jeśli ma się pewne doświadczenia w jakiś sposób związane z przeżyciami bohaterów. Nie ukrywam, że już na drugiej stronie miałam ochotę pieprznąć książką o ścianę, ale stwierdziłam, że tak łatwo się nie poddam i nie dam nikomu satysfakcji. W tym momencie moje obcowanie z Dzieuem stało się wręcz egzystencjalne, niemal mistyczne, i wkroczyło na dwa poziomy.

„Eus deus...” jako powieść fantastyczno-horrorowo-thrillerowa: w tej kwestii nie mam nic do powiedzenia, bo ta książka najzwyczajniej w świecie taka nie jest. Jakiś tam duch przemykający po szkolnych korytarzach, jakieś strrrrraszne wspomnienia nękające główną bohaterkę ani grzeją, ani ziębią. A już na pewno nie wprawiają absolutnie w żaden nastrój. Najwyżej wywołują uśmiech politowania i ziew.

„Eus deus...” jako powieść obyczajowa: to zdecydowanie właściwa kategoria wagowa. Polonistka Sędzikowska Mirosława przedstawia nam całkiem nieźle zapowiadającą się historię z życia polonistki Mirki, zatrudnionej w technikum leśnym. Uczniowie ją uwielbiają, jest inteligentna, kreatywna i posiada niezwykłą wiedzę. Po prostu nauczyciel cud. Skrywa ona jednak mroczne wspomnienie morderstwa dokonanego przez jednego z jej uczniów na innym. Cień Bladego prześladuje ją już od dziesięciu lat, a szansą na pozbycie się go staje się konkurs na dziennik z życia nauczyciela. Brzmi naprawdę ciekawie.

Jest tylko jedno „ale” – to się kupy nie trzyma, bohaterowie są kompletnie niewiarygodni, a fabuła ciągnie się jak flaki z olejem. Trudno uwierzyć, żeby nauczyciel, który w ten sposób traktuje uczniów, wzywa do humanizmu, stosując rasistowską argumentację, był wielbiony przez całą szkołę bez wyjątku. Fakt, wiedzę ma. Ale czy doprawdy przeczytanie tej powieści jest jedynym sposobem na poznanie opowiadań Hłaski, rozterek Konrada Wallenroda i interpretację opowiadań Borowskiego? Jest też Prus i średniowieczne wzorce osobowe, a obok tego Kaczmarski i Pudelsi, bo Mirka, nie dość, że mądra, to jeszcze jest cool.

O wątku familijnym nie wspomnę – rodzinny dom wariatów to nieskończenie za łagodne określenie tego, co się wyprawia w tej rodzinie. Żałuję, że nie rozrysowałam sobie, kto jest kim i z kim, ale pewnie nawet wtedy nie umiałabym się w tym wszystkim odnaleźć. Tym lepiej dla mnie, wolę oszaleć z innego powodu.

Sędzikowska dobrze zna polskie wyliczanki – wylicza pisarzy kanonicznych, poetów, motywy, fragmenty piosenek, autorów, od których warto się uczyć pisania i od których nie warto, wylicza rodzinne przeżycia, problemy i anegdotki. Ale po każdej wyliczance zaczyna się zabawa, której tutaj, jak na złość, akurat brak.

Siała baba mak, nie wiedziała jak...

 

Ewa Hartman

 

Mirosława Sędzikowska

Eus deus kosmateus

SuperNOWA, 2008

Stron: 304

Cena: 29,99

 


I ty możesz zostać krwiopijcą, czyli wampiryzm w teorii i praktyce

 

okladka

Drżyj, czytelniku, albowiem nie znasz dnia ni godziny. Oto powrócił Christopher Moore, bezlitosny pogromca popkultury, szturmem biorąc polskie księgarnie książką, która wkracza już w wiek dojrzewania. Po aniołach, Śmierci i Jezusie przyszła pora na bodaj najważniejszą postać literatury grozy i jedną z najważniejszych w popkulturze – wampira. Oto zatem „Krwiopijcy”. Powieść o wampirach i seksie, seksie, seksie (można by tak długo) i wampirach. A także o wampirach uprawiających seks i seksownych wampirach.

Dobry „Najgłupszy anioł” i świetna „Brudna robota” rozbudziły mój apetyt; niestety, w oczy ostatnio coraz śmielej zagląda mi widmo jeśli nie głodu, to przynajmniej ścisłej diety. Najpierw „Baranek” sprowadził mnie na ziemię, teraz „Krwiopijcy” wcisnęli mi szpadel i kazali kopać. Głęboko – bynajmniej nie w poszukiwaniu trumny z wampiryczną wkładką.

Historia zaczyna się, gdy wskutek snucia się po niewłaściwej okolicy o niewłaściwej porze – no jakżeby inaczej... – Jody zostaje napadnięta w klasycznym ciemnym zaułku. Przytomność traci jako człowiek, budzi się jako wampir – schowany wśród śmieci, z poparzoną światłem słonecznym ręką, fortuną w banknotach powpychanych tu i ówdzie (zwłaszcza ówdzie) oraz wielkim apetytem na krew. Ta nowa forma życia po życiu wiąże się jednak z pewnymi, oczywistymi dla każdego czytelnika ograniczeniami, dlatego Jody postanawia znaleźć sobie sublokatora i odpowiednie mieszkanie, z dyskretnymi katakumbami lub panic roomem. Wybór pada na C. Thomasa Flooda, czyli Tommy’ego – chłopaczka z prowincji, który przybył do San Francisco, by zostać pisarzem, a chwilowo pracuje w sklepie na nocnej zmianie i z trudem odpiera masowe zaloty Chińczyków. Nieświadomy prawdziwej natury dziewczyny, przyparty do muru przez adoratorów, postanawia z nią zamieszkać, licząc na coś więcej. I na pewno nie spotka go zawód.

Podstawę fabuły stanowi zatem wątek... Cóż, trudno nazwać go romansowym, ponieważ obraca się przede wszystkim wokół seksu, momentami ocierając o tanią pornografię. Tak czy inaczej, dwojako rozumiane stosunki Jody i Tommy’ego zostają urozmaicone wątkiem kryminalnym – wampir, który przemienił dziewczynę, podrzuca opróżnione z krwi ciała w pobliżu mieszkania nietypowej pary, co szybko budzi zainteresowanie policji. Stróże prawa, jak to w Ameryce zwykle bywa, oczywiście występują w duecie i również są mocno nieprzeciętni, podobnie jak koledzy Tommy’ego z pracy. Choć w przypadku tych ostatnich to żaden komplement.

„Krwiopijcy” są mieszanką horroru, kryminału i komedii – jednej z tych, w których niewyżyty seksualnie młodzieniec dokonuje gwałtu na niewinnej szarlotce. Ostrze satyry, którym Moore lubi dźgać amerykańskie społeczeństwo w zadnie okolice, w tym przypadku okazuje się dość tępe. Dowcip rzadko kiedy osiąga poziom wyższy niż mocno przeciętny, zaś fabuła momentami wdziera się na terytorium absurdu i całkowitego braku wiarygodności. Przykładowo – oto dziewczyna, która dopiero co została napadnięta nocą w ciemnym zaułku i zmieniona w wampira, która poszukuje osoby godnej zaufania, bez większego wahania bierze sobie na sublokatora obcego faceta, powierza mu spore pieniądze i swoje nagle skomplikowane życie. Ot tak. Po krótkiej rozmowie w knajpie. W dodatku raz-dwa ląduje z nim w łóżku i wykorzystuje seks, by go kontrolować, mimo że taka postawa nie leży w jej naturze. Również wątek kryminalny tak na dobrą sprawę nie znajduje uzasadnienia; owszem, bohaterowie walczą ze starym wampirem – czarnym charakterem i głównym „sprawcą” czy też motorem fabuły – ale tak naprawdę nie wiadomo o co i dlaczego. O naciąganym zakończeniu nawet nie wspominam. In plus można tylko policzyć Moore’owi sposób, w jaki pogodził człowieczą i wampirzą, domagającą się ofiar naturę Jody, chociaż trąci ckliwością na kilometr.

Odwrócenie motywu uwiedzenia, gdzie rola wampira przypada dziewczynie, zaś rola dziewicy... no cóż, wiadomo komu, konfrontowanie rzeczywistości z książkami o wampirach, z dziełami Anne Rice na czele („Lestat to umiał”) czy też niezapowiedziana wizyta apodyktycznej mamusi – tak, to akurat się Moore’owi udało, ale to chyba trochę za mało jak na książkę z założenia humorystyczną? W dodatku żaden z bohaterów nie budzi ani zainteresowania, ani sympatii, nie mówiąc już o grzeszeniu intelektem, zaś niektóre motywy budzą... hm, wątpliwości.

Odnoszę wrażenie, że Moore ciągle pisze o tym samym i tak samo, zmieniając tylko główny obiekt zainteresowania. Jasne, wszystko może być zabawne, ale do czasu, bo w końcu ile można? Osobiście zaczynam mieć już dość czytania z książki na książkę coraz bardziej żenujących dowcipów o seksie, seksie oraz seksie. „Krwiopijców” umieściłabym gdzieś między dobrym „Najgłupszym aniołem” a „Barankiem”, który mnie znudził i zniesmaczył mocno niewybrednym, często nawet prymitywnym humorem; „Brudna robota” wciąż pozostaje niezagrożona na miejscu pierwszym w moim prywatnym rankingu powieści Christophera Moore’a.

Zaś „Krwiopijcy” to wielkie rozczarowanie.

 

Marta Kisiel

 

Christopher Moore

Krwiopijcy

Tłum. Jacek Drewnowski

MAG, 2008

Stron: 360

Cena: 35,00

 


< 10 >