Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 25>|>

Lazar

 

 

Ciężkie, zimne krople deszczu uderzają w moją twarz. Powoli wraca mi świadomość, zaczynam rozumieć, że to był tylko sen. Nie boję się, przecież mogę się obudzić, otworzyć oczy i przełamać ciemność, która zalega w sercu. Mogę... i chcę! Kształtuję własne życie, nikt inny, tylko ja.

Otwieram oczy, stanowię sam o sobie, nikt i nic nie ma nade mną władzy. Deszcz zalewa mi twarz, a ja się cieszę. Każda zimna kropla wody przynosi orzeźwiającą pewność, że wydostałem się z bagna chorej wyobraźni. Żyję i jest mi z tym dobrze...

Pustka. Uderzyła we mnie jak ciśnięty kamień. Właśnie do mnie dotarło, że to ona nagle stała się całym moim światem. Wesołość ucieka ze mnie jak powietrze z przedziurawionego balonika. To, czym się zachwycałem jeszcze kilka sekund temu, nie było niczym więcej niż skorupą otaczającą nicość. Wpadłem w pułapkę ulotnego wrażenia. Jak dziecko...

Jestem – na tym kończy się moja wiedza o otaczającej mnie rzeczywistości. Nie mam imienia, moje wspomnienia zamykają się w obrębie ostatniej minuty, krótkiej chwili po przebudzeniu.

Czuję w kościach, że nie jest to świat, który do mnie należy. Może nie ma czegoś takiego? Dlaczego ja nic nie pamiętam?!

Wzdycham. Jestem wypalony, czuję się jak kawał zgniłego trupa rzucony do rynsztoka. Z trudem wstaję, wsparty o porowatą ścianę z cegieł. Jeżeli ucieknie mi spod palców, upadnę i nie będę miał siły się podnieść. Dyszę ciężko, ocieram pot z czoła; kosztowało mnie to zbyt wiele wysiłku. Jestem słaby jak cholerny szczeniak. Zmęczyło mnie wstawanie, co będzie dalej? Zejdę na zawał po przejściu stu metrów?

Coś leżało na moich kolanach, teraz trzasnęło o ziemię. Coś ciężkiego, zimnego, o nieregularnym kształcie. Nie poczułem tego wcześniej. Mimo że łupie mnie w krzyżu, schylam się i podnoszę dziwaczny kawał stali oprawiony w drewno. Jak ślepiec macam interesujący mnie mechanizm. Wygrawerowane na boku znaki układają się w litery z cyrylicy. Skąd wiem, że to akurat cyrylica, a nie na ten przykład pismo Hetytów? Ciemna pustka utraconej przeszłości... O czym ja mówię? Oszalałem?

 

Л  а  з  а  р

L a z a r

Łazarz

 

Słowa wybrzmiewają w czaszce, jakby powtarzał je niezgodny chór głosów. Mądrzy ludzie powiedzieliby, że w tej chwili poczułem dotyk rzeczywistości albo coś w tym guście. Tak czy owak, coś się zmieniło, coś głęboko we mnie. Otworzyłem oczy, jakbym wstał z martwych...

Łazarz... tak się nazywam, to moje imię!

Nie roześmieję się w głos, bo i po co? Prawda o tym, kim jestem, wciąż jawi się jako coś odległego. To niewiele, a jednocześnie ZBYT wiele. Wszystkie moje wspomnienia zamykały się w obrębie ostatniej chwili. Teraz się rozwinęły, poza nią widzę chaotyczne obrazy pełne ludzi zakutych w zbroje, ludzi pogodzonych ze zbliżającą się nieuchronnie śmiercią. To coś więcej niż majaki albo chora wyobraźnia, a mniej niż... no właśnie, co? Mierzi mnie fakt, że tak mało o sobie wiem. Człowiek może nie być zorientowany w sprawach fizyki kwantowej, ale wiedza o sobie musi wykraczać poza znajomość własnego imienia.

Jakaś przemożna siła pcha mnie ku ziemi. Tracę równowagę, lecę w pustkę, machając rękami jak wariat. Uderzam głową w mokry chodnik. Boli, czoło spływa gęstą krwią.

Wszystko mi się miesza, mam ochotę zwymiotować. I te pierdolone obrazy... To nawet nie są wspomnienia. Czuję, jakbym tam był, stał pomiędzy wojownikami gotującymi się na śmierć. Nie wiem, gdzie to się dzieje ani kiedy. Ważne, że JEST.

Płytowa zbroja ciąży na ramionach i uwiera, krępując ruchy. To i tak jeszcze nic w porównaniu z ciężarem tych wszystkich spojrzeń, kąsających jak żmije, domagających się odpowiedzi na trudne pytania. Odpowiedzi, których nie potrafię udzielić.

Już nie pada, w polu dmucha lekki, suchy wiatr. Nie mam pojęcia, dlaczego moje myśli kierują się właśnie w tamtą stronę. Ta kosowska ziemia od wielu dni nie widziała deszczu.

 

Prowadzę tysiące wojowników na śmierć. Ja, kniaź Lazar, nazwany królem Serbów. Spoglądam w dal, w środek czarnego węża nieprzyjacielskich linii. Tam, otoczony chmarą przybocznych, lśni jak samotna gwiazda pośród nocnego nieba mój największy nieprzyjaciel, wcielenie zła. Uśmiecha się drwiąco, rzuca mi wyzwanie. Czuje się mocniejszy, wybrany do rzucenia krain naszych ojców na kolana. Hm, Królestwo Niebieskie przetrwa wieki, tak mówił anioł. Oddycham ciężko, wypełniam płuca drogocennym powietrzem. Nie mogę okazać strachu ani zwątpienia, moi ludzie we mnie wierzą. A mimo wszystko żegnam wzrokiem ulubionych wojowników, wypróbowanych towarzyszy niejednej walki. Kości wielu z nich zaścielą rozciągające się przed nami pole. Twardzi wiarusi patrzą na mnie spomiędzy otworów w hełmach. W ich oczach nie ma strachu, choć wielu podświadomie czuje dotyk zimnych palców śmierci. Chcą uważać, że to kolejna, jeszcze jedna bitwa, którą stoczą. Liczą na zwycięstwo i stosy łupów.

Krzyk na skrzydle! Dźwięki rogów i bojowe wrzaski naszych wojowników zrywających się do ataku. Na łzy Boga, przeklęty Vuk Branković ruszył za wcześnie! Na łzy Boga, za wcześnie! Z trudem wspinam się na kulbakę, siły opuszczają ciało starca. To nieodpowiedni wiek na walkę, może raczej na śmierć? Na nią nigdy nie jest dobra pora. Ona nigdy nie uprzedza o przybyciu, po prostu pojawia się za plecami i zabiera ze sobą, zasypując pocałunkami zimnych warg...

 

Pochylam się, czołem dotykam zimnego chodnika. Targają mną torsje, próbuję ulżyć utrudzonym bebechom, ale z marnym skutkiem. Ręce ślizgają się na rzygowinach. Niedbale ocieram usta, podnoszę się na kolana. Na rękawie pozostanie plama. Dopiero po długiej chwili z trudem dźwigam się na nogi. Patrzę na świat, który stał się moim domem, odkąd pamiętam (czyli mniej więcej od kwadransa). Podnoszę jugosłowiański karabin wyborowy, szarpię suwadło zamka z uporem godnym lepszej sprawy. Przysiągłbym, że piętnaście minut temu nie wiedziałem, że kawał zarzyganego żelaza jest czymś więcej niż nietypową laską. To jakiś pieprzony cud, ale momentalnie nauczyłem się jego obsługi. M76 Zastava, karabin kaliber 7,62 mm produkcji jugosłowiańskiej, z nabojem 7,62x57 mm Mauser. Ba, pokochałem widok świata obserwowanego przez celownik optyczny PSO z czterokrotnym powiększeniem, pocięty liniami celowniczymi.

Wszystko wydaje się być takim jak potrzeba, a strach i tak kurczy jądra. Czas iść, odważnie wkroczyć w to życie. Przeczesuję dłonią mokrą czuprynę, woda chlupocze pod podeszwami ciężkich, skórzanych butów. Nie spieszę się, nikt mnie nie goni w szaleńczym wyścigu ulicami miasta, które wymarło co najmniej kilka lat temu.

Nikt... mnie... nie... goni?

Nie jestem do końca pewny. Z każdym uderzeniem serca wzmagają się wątpliwości. Czuję czyjś wzrok ślizgający się po moich plecach. Działa instynkt, kryję się za załomem ściany wielkiego budynku, być może niegdysiejszego kościoła. Wstrzymuję oddech, wodząc przed sobą wzrokiem uzbrojonym w czterokrotnie powiększające soczewki. Szukam go, ale skurwiel ze mnie drwi. Gdzieś tam jest, czeka poza granicą wzroku. Węszy i ocenia każde moje posunięcie. Wygrywa już na wstępie, psychologicznie rozłożył mnie na łopatki.

O ile nie jest to wytwór mojej skrzywionej wyobraźni. Któż może wiedzieć, kim byłem wczoraj, tydzień temu, w zeszłym roku? To właśnie najgorszy problem ludzi, którzy stracili pamięć w najmniej pożądanym momencie. Życie w każdej chwili może ich nieprzyjemnie zaskoczyć faktem, że są psychopatami, zbrodniarzami wojennymi, nieślubnymi dziećmi Fidela, albo czymś jeszcze gorszym.

Właśnie się czegoś takiego dowiaduję. Ciekawe, kim byłbym, gdyby przydarzyło mi się urodzić w innych czasach... Hm, to majaczenie sfiksowanego umysłu, ale mam wrażenie, że urodziłem się w czasach, kiedy po polach bitew biegali legioniści zakuci w lśniące zbroje.

 

Decyzja została podjęta. Oddycham ciężko, daję znak, popędzam konia. Wierzchowiec zrywa się do biegu, chrzęszczą uderzające o siebie elementy zbroi.

Jest piętnasty czerwca Roku Pańskiego 1389. Podniecenie towarzyszące szarży utrudnia oddychanie, ślina grzęźnie w gardle. Nad Sitnicą rozegra się bitwa, rzeka spłynie potokiem krwi wojowników.

Zasępiam się, przez szpary zasłony kutego w Mediolanie hełmu widać chmarę kosowskich jeźdźców, pędzących na złamanie karku przez równinę. Niech Bóg ma cię w opiece, Vuku Brankoviciu. Krewniaku. Turczyn sypie strzałami, rycerze padają, ale nic nie zatrzyma bohaterskiego impetu ciężkiej jazdy. Naprzód, dzieci, na pohybel wrogom naszej wiary!

Koń pode mną rozpędza się, nie zdołam go zatrzymać ludzką siłą. Chrońcie mnie, anieli! Wiatr szarpie pióropuszem na hełmie, kurczowo zaciskam dłoń na rękojeści buzdyganu. Lewica dzierżąca tarczę z rodowymi znakami drży. To starość, nikt nigdy nie oparł się jej niszczycielskiej sile.

Jestem blisko. Wśród Turków stoją i chrześcijanie. Serce płacze, kiedy trzeba walczyć z takimi. Najemnicy z Italii i Serbowie, nasi bracia pospołu z poganami.

Nie czas o tym myśleć. Piechurzy przed nami, szybciej, rumaku. Napięli łuki, strzały na moment zasnuwają słońce. Niech Bóg zmiłuje się nad tymi, którzy dzisiaj polegną i nad tymi, którzy przeżyją.

 

Upływają chwile. Czekam zaczajony, ale on nie nadchodzi. Jest dobry, nawet się nie wysila, by zamanifestować swoją obecność. Ignoruje mnie, choć równie dobrze może go tam już nie być.

Nie będę tu siedział w nieskończoność. Nie bez powodu los sprawił, że urodziłem się chłopcem. Jestem mężczyzną, wojownikiem.

Wyskakuję z ukrycia. Skradam się jak szczur, kryję w cieniach spowijających ulicę. Mijam zgliszcza i wypalone skorupy minionej chwały. Nikt się nie pieścił z tym miastem-widmem, nie pozostawił sobie czasu na słabość litości. Ramiona pokrywa gęsia skórka, gdy jakiś głos wewnątrz czaszki podsuwa jedno z prawdopodobnych rozwiązań sytuacji. Bomba wodorowa.

Brednie, przecież tutaj nic nie może być aż tak proste. Prawda leży głębiej. Sam nie wiem, kiedy zacząłem wysnuwać tak mądre i logiczne wnioski. Jeżeli byłem taki wcześniej, to z chęcią palnę sobie w łeb na poczet ratowania świata.

Ten przeklęty deszcz mógłby już przestać padać. Przemoczona kurtka od niedopasowanego munduru w nieznanym mi wzorze kamuflażu ciąży na plecach. Teraz to nieważne, a za moment będę pewien nie tylko kraju pochodzenia, ale i adresu fabryki, w której uszyto kurtkę. Nie chce mi się iść dalej. Tak zwyczajnie, kurwa, po ludzku mi się nie chce. Ale idę i niech nikt mnie nie pyta dlaczego. Po prostu idę.

Wchodzę na plac. Nie robi wrażenia, odkąd budynki otaczające to miejsce zostały przycięte na wysokości kilku stóp. Kiedyś mogło tu być nawet dość uroczo, wokół tego, nazwijmy go umownie, placu, kręciło się kulturalne życie miasta.

Staję jak wryty. To miejsce przynosi odpowiedź na wiele pytań. Czuję się jakoś dziwnie, wpatruję się w nich jak dzieciak po raz pierwszy odwiedzający wystawę w muzeum. Nie bardzo wiem, jak powinienem się zachować w ich obecności.

Podchodzę bliżej, wyciągam rękę w stronę ponurego posągu. Nie znam się na sztuce ani antycznej, ani ulicznej, ani żadnej innej. Ale te figury są jak żywe. Jeśli są dziełem człowieka, to gość jest geniuszem, jakiego ziemia jeszcze nie nosiła. Dziesiątki postaci zamrożonych w ruchu.

Opuszkami palców muskam rozwiane, kamienne włosy młodej kobiety w letniej sukience. Coś tu się nie zgadza. Przecież nie jest najcieplej i ten deszcz na dodatek... Dlaczego więc kamień nie jest zimny?

Dłoń obsuwa się po policzkach, spada na piersi ze sterczącymi pod sukienką sutkami.

– Masz moc, tylko ty możesz zmienić – szepcze głos wewnątrz mojej głowy.

Coś zmienić, no, łatwo powiedzieć. Ale co, do ciężkiej cholery?

To historia pewnego szaleństwa. Mojego własnego i niepowtarzalnego wariactwa.

Nie doczekam się odpowiedzi. Bez zaangażowania wsłuchuję się w drwiący śmiech. Nagle wszystko zaczyna mnie wkurzać, tak na poważnie. Nie wiem dlaczego, ale uderzam w posąg. Tandetna podróba z ruskiego bazaru, tylko „Made in China” brakuje.

 

Pędzę gnany wichrem, wokół mnie świszczą strzały. Uchylam się odruchowo, unoszę tarczę. Pociski wbijają się w nią z suchym trzaskiem, jeden z bełtów przebija wszystkie warstwy ochronne.

Podnoszę buzdygan, kręcę nim nad głową. Łucznicy! Chmara jeźdźców wbija się w ich linie. Obok mnie galopuje przerażony koń bez jeźdźca. Taranuje kilku strzelców, po to tylko żeby zginąć z kwikiem, ugodzony paroma strzałami niewiele kroków dalej.

Nie jestem młodzieniaszkiem, ale Bóg napełnił moje ręce siłą. Ochrypłym głosem nie mogę już wznosić wojennych okrzyków. Wychylam się w kulbace, czaszka przeklętego Genueńczyka roztrzaskuje się, miażdżona okutą maczugą. Wystraszeni łucznicy uciekają przed końskimi piersiami. Pędzimy dalej, na pohybel światu!

Przed nami jak spod ziemi wyrastają piechurzy, w słońcu błyskają ostrza mieczy i groty włóczni. Ścieramy się. Serb pada obok Osmana, skrwawiona ziemia chlupocze pod końskimi kopytami.

Na chwilę czas przestaje płynąć. Świat wokół nas dwóch przestaje istnieć. Ja i on, dwie głowy pstrokatych smoków związanych w tańcu śmierci. Ściągam wodze, popędzam konia nahajką. Oddech pod kopułą hełmu staje się coraz cięższy. Chcę tylko jego. Zabić go, utopić miecz w sercu piekielnika, nawet jeżeli przyniosłoby mi to śmierć. Nie boję się umrzeć, jestem przygotowany na ból przechodzenia na drugą stronę wieczności.

 

Posąg wydawał się być nie tylko większy, ale i bardziej stabilny. A tu lipa, jak mawiają na mieście.

Nie rozumiem siebie, czy to takie trudne w mojej sytuacji? Mam jakieś dziwne nawyki językowe, biegam po obcym mieście z wielkim karabinem w rękach, niszczę skrzywioną wystawę rzeźby w plenerze, a do tego śledzi mnie jakiś porąbaniec, którego nawet nie mogę zobaczyć. Brylantowo, naprawdę brylantowo.

Kamienna skorupa upadła, roztrzaskała się w drobny mak. Nagle deszcz przestał padać, ale jednocześnie zrobiło się ciemno. Nie mam pojęcia, co tu się dzieje. Wdepnąłem w niezłe gówno. Z tym posągiem jest coś dziwnego. Jeszcze chwilę temu myślałem, że wewnątrz kamiennej skorupy nic nie ma, a tu niespodzianka. Ze środka ulotnił się obłok zielonkawej pary, zaiskrzył, zaczął się zmieniać. Nabrał humanoidalnych kształtów, coraz bardziej zaczynał przypominać kobietę utrwaloną dłutem rzeźbiarza. Popatrzył, a może raczej popatrzyła na mnie jakoś tak z żalem. Zupełnie jakbym jej zrobił wielką krzywdę. Jakbym ją zabił...

Pospiesznie odwracam głowę, czuję, że mój niewidzialny przeciwnik nadchodzi. Ręce kurczowo zaciśnięte na łożu karabinu spociły się jak u myszy. Nie bardzo potrafię nazwać targające mną uczucia. Może to strach? To na pewno strach, ale specyficzny, zabarwiony czymś jeszcze, jakimś nienazwanym uczuciem.

Słychać huk wystrzału. Nerwowo przełykam ślinę, odruchowo łapię się za kolano. Padam na ziemię. Ból przychodzi dopiero po chwili, dokładnie wtedy, kiedy uświadamiam sobie, że mam strzaskaną rzepkę. Wrzeszczę jak opętaniec, rzucam się jak w ataku padaczki. Boli, ciężka cholera, bardzo boli. Na chwilę przestaję panować nad ciałem, wszystko jest podporządkowane nieudolnej próbie poradzenia sobie z nową, mało komfortową sytuacją.

Kurwa, weź się w garść, człowieku!

Mówię sam do siebie, nie jest ze mną dobrze. Podnoszę karabin, ręka mi drży, obraz w wizjerze celownika optycznego umyka. Strzelam w plamę najciemniejszego mroku. Nie wiem, czy trafiłem. Jeśli wziąć pod uwagę najmniej optymistyczny wariant, nawet nie zdążę się tego dowiedzieć, nim zainkasuję kulę prosto w łeb. Szybko i skutecznie.

Niby przypadkiem muskam palcem imię wygrawerowane na zamku broni. Lazar. Człowiek z takim imieniem nie może się poddać. Nie mam pojęcia, skąd taka myśl. Przecież nie znam żadnego innego Łazarza... Hm, czekaj, takie imię miał bodaj jakiś facio z Biblii. Tamten wyczaił promocję i został wskrzeszony. Takim mianem świat obdarzył serbskiego bohatera narodowego, księcia poległego na Kosowym Polu. Ekspresowa edukacja męczy, nowa wiedza chce rozsadzić czaszkę jak młot pneumatyczny. Ciemnieje mi przed oczami, krew w skroniach pulsuje...

 

Bóg nagrodzi męstwo! Skrzą się ostrza obnażonych mieczy. Stajemy naprzeciw siebie, krzyżujemy klingi, atakuję wściekle, wyprowadzając cios znad głowy. Sułtan odsuwa się, mimo wszystkich złotych ozdób zachował szybkość, o której snuto opowieści. Uderza, ja paruję poszczerbioną tarczą.

Krążymy wokół siebie, mierzymy się wzrokiem. Oddycham ciężko. Zmęczenie i lejący się z nieba żar odciskają na mnie swoje piętno. Muszę to zakończyć jak najszybciej. Rzucam się do przodu, zadaję kilka ciosów, wyprowadzam sztych. Klinga z metalicznym dźwiękiem przebija się przez sułtańską kolczugę. Uśmiecham się, widząc krew na ostrzu. Będę patrzył na jego śmierć, nie mając siły na nic innego.

Ktoś spomiędzy nieprzyjacielskich szeregów posłał strzałę w moją stronę. Czuję, jak grot przebija mój lewy naramiennik. Ból promieniuje na całą rękę, tracę władzę nad dłonią. Nie mogę utrzymać tarczy, upuszczam ją. Odsuwam się, na chwilę spuszczam nieprzyjaciela z oka. Boleśnie odczuwam konsekwencje błędu. Ostrze sułtańskiego miecza ślizga się po napierśniku. Kuta w Mediolanie stal już nie raz ratowała mi życie, liczę, że wytrzyma do wieczora. Mam nadzieję, wbrew prawidłom świata.

Wróg odsłania się, muszę wykorzystać szansę. Z całej siły uderzam w nieopancerzone miejsce na styku dwóch blach. Miecz wbija się prawie po rękojeść. Sułtan pada, wypuszczam broń z ręki. Szybko rozglądam się po pobojowisku. Tuż obok mnie leży truchło wojownika kurczowo zaciskającego ręce na stylisku topora. Z trudem wyszarpuję oręż ze zdrętwiałych palców.

Pocę się pod nagrzanymi słońcem blachami. Nie mogę złapać tchu, muszę odpocząć, jestem stary... za stary na wojnę. Odpinam paski mocujące hełm na głowie i zrzucam go na ziemię. Liczę na choćby najmniejszy podmuch wiatru, skórzaną rękawicą ocieram pot zalewający oczy.

Chcę się cieszyć zwycięstwem, krzyczeć z radości, ale nie mam na to siły. Pisana nam śmierć, nie powinienem się jej bać. Bóg odda mi nagrodę w Królestwie Niebieskim.

– Vuk! Vuk ucieka!

Okrzyki moich wojowników mrożą krew w żyłach. Zdrada boli, zwłaszcza jeżeli dopuszcza się jej krewny, kniaź, który Boskim nakazem powinien bronić swojej ziemi.

Zamykam oczy, nie chcę widzieć śmierci nadciągającej, by zabrać ze świata kniazia Lazara Hrebeljanovicia, cara Serbów.

 

Drętwieje mi noga, tracę w niej władzę. Już nie ucieknę, quickstepa też nie zatańczę. Obym chociaż łeb wyniósł cały z tego gówna. Nadzieja, że trafiłem skurwysyna, właśnie umarła na moich oczach. Podchodzi do mnie. Próbuję się podnieść i walczyć, to takie szlachetne, każdy bohater tak robi. Nie żebym widział szanse na zwycięstwo. Próbuję go zastrzelić, ale on z łatwością odtrąca karabin. Nie poddaję się, wciąż trzymam Zastavę w rękach. Najszybciej, jak tylko mogę, unoszę ją z uporem godnym Syzyfa, naciskam spust z szerokim uśmiechem rysującym się na twarzy. Słyszę tylko pusty trzask zamka. Nawet nie poczułem zawodu. Kurwa jego jebana mać! Tuż obok mnie upadają z metalicznym dźwiękiem mosiężne łuski.

Odwracam głowę, przyglądam się niewzruszonej, śniadej twarzy z lśniącymi, czarnymi oczami. Turek, Ormianin albo inny Rumun, przemyka mi przez myśl. Właśnie on, koleś, który sprawi, że odwiozą mnie w plastikowym worku z karteczką przymocowaną do dużego palca u nogi.

Niespiesznie wkłada rękę do kieszeni. Ma nade mną przewagę, całkowicie kontroluje sytuację siłą argumentu AK47. A ja, głupi, mam na przepoconej koszulce napis „Revenge is easy. Kalashnikov”.

Obok mojej twarzy upada niewielka książeczka, otwarta na pierwszej stronie. Skoro chce mnie zabić, niech chociaż odpuści sobie znęcanie się nade mną. Ale jego to bawi!

Trąca książeczkę końcem lufy, podsuwa mi ją pod sam nos. Każe mi czytać. Stoi nade mną, obnażając białe zęby w nieprzyjemnym uśmiechu tryumfu, wydaje z siebie potok niezrozumiałych dźwięków, jakby chciał mi przed śmiercią podziękować za najbardziej udane polowanie życia.

– Zabij mnie, matkojebco i przestań mnie dręczyć!

Nie odpowiada, irytujący uśmieszek nie schodzi mu z twarzy. Daję za wygraną, nie jest mi łatwo, ale w końcu zaczynam się przyglądać podtykanemu pod nos świstkowi.

Widzę swoje zdjęcie. To jakiś dokument, może paszport, prawo jazdy, książeczka wojskowa albo dowód osobisty. W tej koszmarnej chwili nie ma to już najmniejszego znaczenia.

Imię: Lazar

Nazwisko: Hrebeljanović

Imię ojca: Pribac

Jak się nazywam? Kurwa, to NIE JEST zbieżność nazwisk. Ja i  bohaterski kniaź zabity na Kosowym Polu w 1389 roku to jedna i ta sama osoba. W jakiś sposób skazano mnie na uczestniczenie w legendzie. Od tamtego przeklętego dnia zasrane tysiące razy przeżywam kilkanaście różnych scenariuszy własnej śmierci w coraz to nowych ramach czasowych i konfiguracjach. Olśnienie przychodzi zbyt późno. Ktoś tak urządził świat, że ciśnięty do kolejnej walki, mogę nauczyć się encyklopedii na pamięć w ciągu minuty. Szkoda, że wszystko potem pójdzie się chędożyć.

Nie jestem ani świętym, ani bohaterem, ani zdrajcą, ani wojownikiem. Żadne z tych słów nie może mnie w pełni opisać. Jestem Lazar Hrebeljanović, zwany carem Serbów. Nawet czuję pewną dumę płynącą z tego faktu.

Teraz możesz mnie zabić, sułtanie. Jestem gotów na turecką kulę. Strzelaj!

Huczy strzał, przez ułamek sekundy widzę pocisk mknący w moją stronę.

Ciężkie, zimne krople deszczu uderzają w moją twarz. Powoli wraca mi świadomość, zaczynam rozumieć, że to był tylko sen. Nie boję się, przecież mogę się obudzić, otworzyć oczy i przełamać ciemność, która zalega w sercu. Mogę... i chcę! Kształtuję własne życie, nikt inny, tylko ja.

Otwieram oczy, stanowię sam o sobie, nikt i nic nie ma nade mną władzy. Deszcz zalewa mi twarz, a ja się cieszę. Każda zimna kropla wody przynosi orzeźwiającą pewność, że wydostałem się z bagna chorej wyobraźni. Żyję...

A czy ty pamiętasz Kosowe Pole, przyjacielu?

 


< 25 >