Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 09>|>

Recenzje

 

 


Morderstwa ideologicznie niewygodne

 

okladka

Mimo entuzjastycznej rekomendacji ze źródła, które nie rekomenduje byle czego, sięgnęłam po „Ofiarę 44” – debiutancką powieść scenarzysty seriali BBC, Toma Roba Smitha – z bardzo sceptycznym nastawieniem. Bo co nowego można wycisnąć z historii o zaślepionym słudze Systemu, któremu pod wpływem okoliczności zewnętrznych (w tej wersji jest to bestialsko zamordowane dziecko) klapki nagle spadają z oczu i który – niespodzianka! – zaczyna z jeszcze większym zapałem System zwalczać? Nie pomógł fakt, że System to Związek Radziecki w latach pięćdziesiątych XX wieku, a bohater, Lew Demidow, to funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, pracownik złowrogiej Łubianki. A już okładkowe porównanie do powieści Harrisa, zwiastujące kalki przewidywalne do bólu, unicestwiło resztki mojego pozytywnego nastawienia.

Z satysfakcją przyznam, że szybko przyszło mi powyższe twierdzenia odszczekać w 90%. Po pierwsze, jednak może Anglosas pisać wiarygodnie i bez uproszczeń, a zarazem w sposób głęboko przejmujący (tu się chyba znajomość reżyserskich sztuczek przydała) o rzeczywistości komunistycznego molocha. I oddawać jej grozę codzienną środkami najprostszymi, często wręcz jednym celnym zdaniem. Dodatkowo, w postać tak zdawałoby się sztampową jak Lew zdołał Smith tchnąć życie, uwiarygodnić zarówno wiarę bohatera w system (pokazując zarazem, że, mówiąc eufemistycznie, „wad” budowanego komunizmu jest on doskonale świadomy), jak i proces odwracania się przez niego od obowiązującej ideologii. To ostatnie udało się głównie dlatego, że zostało przeprowadzone konsekwentnie, stopniowo, a nie w formie efektownego przeskoku z punku A do B. W szczegóły nie wejdę, aby nie psuć przyjemności z lektury.

A przyjemność jest spora. Opowieść wciąga od pierwszych kartek i dzięki umiejętnemu rozłożeniu napięcia utrzymuje zainteresowanie odbiorcy do ostatniej kropki. Wydatnie pomaga w tym niezły, głęboko przemyślany styl, doskonale oddany w przekładzie Łukasza Praskiego. Oraz efektowne, bardzo filmowe sceny, które częstokroć okazują się przedstawiać coś zupełnie innego niż to, co się czytelnikowi umiejętnie i perfidnie sugeruje. Na szczęście sztuczki tego typu dozowane są z umiarem, dzięki czemu nie stają się nużące i przewidywalne. Choć wątek kryminalny, pościg Lwa za seryjnym mordercą dzieci, jest skonstruowany zgodnie z wszelkimi prawidłami, nie on jest w opowieści najważniejszy. Przynajmniej moim zdaniem, zupełnie nieoczekiwanie zresztą, na pierwszy plan wysuwa się warstwa obyczajowa i psychologiczna. Wstrząsający jest zwłaszcza opis relacji Lwa z żoną, Raissą. A raczej fakt, jak skrajnie odmiennie (przynajmniej do pewnego momentu) oni swój związek postrzegają. Ale każdy z pojawiających się na kartach „Ofiary 44” bohaterów ma swoją historię i nadany nawet kilkuzdaniową charakterystyką, ale mocno indywidualny rys.

Jedyny zarzut, jaki mogę postawić tej historii, to rozczarowujące rozwiązanie wątku kryminalnego. Jestem jednak w stanie zrozumieć taką decyzję autora – debiut trzeba jakoś sprzedać. Poza tym, jak już wspomniałam, wątek kryminalny zdecydowanie nie jest w tej historii najważniejszy, a kilka ostatnich scen łatwo wybaczyć, mając w pamięci ciąg poprzedzających je znakomitych, zaskakujących i przerażających rozwiązań. „Ofiara 44” to pozycja zaskakująco wyjątkowa, którą gorąco polecam. Szkoda byłoby ją przegapić.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Tom Rob Smith

Ofiara 44

Tłum. Łukasz Praski

Prószyński i S-ka, 2008

Stron: 422

Cena: 42,00

 


Od bohatera do mega-wypasionego bohatera

 

okladka

Sezon urlopowy skłania do lektury książek lekkich, łatwych i przyjemnych. Myśl leniwa nie perturbuje się niepotrzebnie zawiłościami akcji ani skomplikowanymi losami bohaterów. Oczy ślizgają się po tekście prawie bez wysiłku, wyłapując treść z literek. Słońce nastraja optymistycznie, więc nie ma się ochoty przeżywać w wyobraźni rzezi wszystkich postaci, do których zdążyliśmy się przywiązać. A to oznacza, że lato jest idealną, jeśli nie jedyną, porą roku na czytanie powieści takich jak „Pierwszy krok”.

Niby wszystko jest w porządku. Autor, Adam Przechrzta, jako historyk zbudował zgrabny świat, wykorzystując zarówno dwór francuski, Irlandczyków, Imperium Rzymskie, a nawet Cesarstwo Chin. W każdym miejscu globu egzystują ludzie niezwykle wręcz utalentowani, inteligentni i na wskroś nowocześni w swym sposobie myślenia i rozwiązywania problemów. Można poczuć, że nawet cesarz Chin to naprawdę bratnia dusza. Imperator Rzymu jest tak swojski, że mógłby się równie dobrze nazywać Wiesiek i być naszym kumplem z podwórka. Główny bohater, francuski książę Adam de Sarnac, jest zaś człowiekiem niezwykłym. Niezwykle utalentowany syn magini, strateg, dowódca i mag. Szanowany przez swych podkomendnych, którzy oddaliby za niego życie, doprowadził do tego, że cała rodzina królewska Francji świetnie posługuje się bronią i funkcjonuje jako sprawna machina bojowa. Wszyscy ostro trenują umiejętności posługiwania się bronią białą i prostą magią. Kobiety są waleczne, dzieci odważne i zwariowane, mężczyźni szlachetni. Poziom optymizmu czytelnika rośnie ze strony na stronę. A może – rósłby, gdyby nie irytujące drobinki, które psują przyjemność lektury.

Przede wszystkim główny bohater, książę de Sarnac. Mężczyzna przez duże M. Od początku wszystko przychodzi mu niezwykle łatwo. Bohater nasz jest na tyle respektowanym przedstawicielem rodu królewskiego, iż zastanawiałam się przez chwilę, czy nie przeoczyłam poprzedniego tomu powieści. Od pierwszych kart książki pojawiają się odwołania do bohaterskiej przeszłości księcia, powodujące, że ma się wrażenie przegapienia jakiegoś odcinka jego przygód. Wracając do samej postaci, można pisać o Adamie w samych superlatywach. Kobiety go kochają, mężczyźni szanują, wrogowie poważają i boją się go. Zakochuje się w nim nawet istota nie z tego świata. Książę rozwija swe talenty magiczne w imponującym tempie zdobywając to, na co inni pracowali przez wieki. Dogaduje się z każdym, kogo spotka – postaciom negatywnym napędza zaś po prostu niezłego stracha. Jak to zwykle bywa w tego typu książkach, de Sarnac przechodzi ewolucję, stopniową i nieubłaganą transformację, która z wielkiego bohatera czyni go mega-super-hiperbohaterem, który na wszystkim się zna, o wszystkim wie i wszystko wyczaruje. Postacią maksymalnie nierealną i odczłowieczoną. Jedynie jego brak orientacji w terenie czyni go odrobinę ludzkim. Poza tym od pewnego momentu można zacząć sobie życzyć, żeby chociaż się potknął i rozklepał o bruk doskonałą facjatę. Nie muszę chyba pisać, że Jego Doskonałość w efekcie była jedną z najmniej przeze mnie lubianych postaci.

Czytałam wcześniej opowiadania autorstwa Adama Przechrzty publikowane w periodykach fantastycznych i prawdopodobnie spowodowało to, że spodziewałam się czegoś innego. Owszem, zdarzało się autorowi zbyt gwałtownie zakończyć budowaną stopniowo opowieść, zbyt szybko przechodzić do puenty i ostatniej kropki. I nie popełnił tego błędu w „Pierwszym kroku”. Niejako zamiast zaserwował nam za to kilka ewidentnych słabizn powieści, które powodują, że czytałam ją z rosnącym niesmakiem. Pierwsze, co uderzyło mnie to przeskoki akcji. Nagłe przejścia z pokładu okrętu do kabiny, nagłe przeskoki myśli bohaterów, generalny chaos, jakim były pierwsze sceny książki – miejscami można się pogubić. Gubienie się ułatwia też brak opisów i didaskaliów, które wyjaśniłyby chociaż to, że dwie postaci już się przemieściły do kajuty. Zarówno świat jak i postaci poznajemy głównie poprzez dialogi i czystą akcję. Może wynikać z tego poczucie, że protagoniści są dość płytcy i jednowymiarowi. U tych, którzy nie przepadają za książkami „telefonicznymi” z mnóstwem imion do zapamiętania, może wystąpić początkowe zagubienie w kwestii, kto jest kim. Czyli mamy powieść z mnóstwem postaci, które są... fajne, ale nic więcej, mnóstwem dobrych pomysłów, podróżami na drugi koniec świata i mnogością magicznych gadżetów tworzonych w błyskawicznym tempie. Wynik jest taki, że całość sprawia wrażenie zaledwie szkicu, zarysu z którego można by stworzyć kilka tomów rozbudowanej powieści.

Książkę mogę jednak polecić z czystym sercem wszystkim, którzy chcieliby przeczytać powieść fantastyczną związaną z gatunkiem płaszcza i szpady. Również młodzież powinna być zachwycona szybkim tempem akcji i niezwykłymi umiejętnościami bohatera. Całości wystawiam ocenę średnią, gdyż pomysłów autor ma wiele, ale niepotrzebnie próbuje je wszystkie upchnąć na pięciuset stronach swej pierwszej powieści.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Adam Przechrzta

Pierwszy krok

Fabryka Słów, 2008

Stron: 509

Cena: 29,99

 


O wcielaniu się w bohatera

 

okladka

Według mnie wbrew tytułowi powieść Scotta Lyncha „Na szkarłatnych morzach” z marynistyką niewiele ma wspólnego. Jak to! – zakrzyknie ten i ów. Przecież spora jej część dzieje się na morzu, niektórzy z głównych bohaterów to piraci, a nieznajomość niepisanego prawa morza omal nie sprowadza pechowego końca na Locke’a Lamorę!

Wszystko to prawda, tylko że...

Tylko że cały ten morski sztafaż, grotżagle, spinakery i bombramstengi są dla mnie dekoracjami. Pięknymi, klimatycznymi i interesującymi, ale tylko dekoracjami. Bardziej istotny jest spektakl, jaki się w tych dekoracjach rozgrywa. A to, czy jego bohater będzie nosił admiralski surdut z epoletami kapiącymi od złota, czy też może aksamitne wdzianko, bikini albo skafander kosmiczny, jest mniej istotne.

Co może dziać się między dwoma mężczyznami, którzy wychowali się razem od lat dziecięcych i na świecie mają tylko siebie, kiedy stanie między nimi kobieta skłaniająca się ku jednemu z nich? Co uczyni ten, który nagle odkryje, że przyjaciel, do tej pory ufający tylko jemu, nagle stał się daleki, nie ma dla niego czasu, swe decyzje konsultuje już nie z nim, a jego plany na przyszłość uwzględniają już inną osobę? Do rozegrania się podobnego międzyludzkiego dramatu nie jest potrzebne zielone morze za rufą. Podobne gry widzimy na każdym kroku. Jakie mogą być ich rozwiązania? Wzajemna niechęć, żal, poczucie odsunięcia, kłótnie czy wreszcie wzgardliwe odwrócenie się plecami do dawnego towarzysza. Żaden z tych scenariuszy nie sprawdził się w przypadku Locke’a Lamory i Jeana Tannena. Dlaczego? Wystarczy przeczytać.

Wzajemne zaufanie do siebie to rzecz piękna. Ba, każdy z nas pragnąłby mieć kogoś, na kim mógłby w stu procentach polegać. Wielu z nas żyje w przekonaniu, że istotnie jest obok nich ktoś, kto nigdy go nie zawiedzie: mąż, żona, matka, ojciec, siostra, brat... Dwaj mistrzowie efektownych przekrętów żyją i pracują ze sobą od lat, niejednokrotnie ich los zależał od sprawnej ręki czy pomysłowej głowy tego drugiego i nigdy się na sobie nie zawiedli. Jak dotąd. Nie istniała taka ilość złota ani korzyść niematerialna, która byłaby w stanie sprawić, iż jeden z nich choć przez chwilę uwierzy w zdradę drugiego. Czy coś w tej materii się zmieniło? Wystarczy przeczytać.

Locke jest inteligentnym człowiekiem, który z każdej opresji potrafi znaleźć wyjście. Nie jest przy tym niezłomnym superbohaterem, którego na każdym kroku wspierają nieoczekiwani sojusznicy. Podoba mi się w nim to, że nie otacza go magiczna aura chroniąca od wszelkiego złego, a na wszelkie korzyści musi sobie uczciwie zapracować. Podobnie Jean. I oto los stawia przed nimi próbę pozornie nie do pokonania: sami, bez wody i żywności, skąpani w palącym słońcu, w kruchej łódeczce bez wioseł pośrodku oceanu. Nie, nie ratuje ich panna wodna spragniona męskich wdzięków Jeana ani morski król pożądający wyrafinowanej konwersacji z Locke’em. Ratuje ich giętki język, przyrodzona brawura, umiejętność kombinowania i znajomość ludzkiej natury. W jaki sposób? Wystarczy przeczytać.

Siła i piękno każdego spektaklu zależą od tego, czy jesteśmy w stanie utożsamić się z jego bohaterami. Czy są nam bliscy, czy rozumiemy motywy ich postępowania, czy ich radości są podobne tym, jakie my przeżywamy, a ich smutek uważamy za na tyle prawdziwy, by i nam wycisnął łzę z oka. Jak do tej pory udało mi się uniknąć robienia przekrętów, nie płynęłam żaglowcem podczas sztormu, o ile pamiętam, nie dowodziłam oddziałem piratów, nie kradłam dzieł sztuki ani nie mordowałam ludzi. A jednak działanie bohaterów „Na szkarłatnych morzach” jest mi bliskie i jakieś takie dziwnie życiowe. Dlaczego? Wystarczy prze... a zresztą, nie będę się powtarzać.

 

Hanna Fronczak

 

Scott Lynch

Na szkarłatnych morzach

Tłum. Małgorzata Strzelec, Wojciech Szypuła

MAG, 2008

Stron: 620

Cena: 35,00

 


< 09 >