Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 20>|>

Kołysanka goblina

 

 

Aaaaaa, kotki dwa,

tunelowe obydwa.

Ach, śpij, bo właśnie

jeden kotek cię za chwilę chlaśnie.

A gdy rano będzie świt,

koteczkowi będzie wstyd,

że cię łyknął,

a nie zgryzł.

 

Z gobliniej kołysanki Kotki tunelowe dwa

 

Bębny zadudniły w momencie, kiedy Grell odkładała ostatnie niemowlę do gigantycznego łóżeczka umieszczonego w głębi groty żłobkowej. Zgrzytnęła zębami na widok marszczącej się do płaczu twarzyczki gobliniątka, błyskawicznie przygotowała cukrowy supełek – kawałek scukrzonego, utwardzonego miodu owiniętego w gałganek. Kiedy buzia otworzyła się do wrzasku, natychmiast wetknęła w nią słodki uspokajacz.

Zakutane w powijaki gobliniątko zamrugało, ale supełek zadziałał. Zamiast uderzyć w płacz, niemowlę zaczęło ssać i powoli zapadło w sen, mimo że czternaścioro innych, stłoczonych w kojcu malców wierciło się niespokojnie i popiskiwało. Piętnaścioro, jeśli liczyć pokurczowatego Jiga w prowizorycznym nosidle na brzuchu Grell. Normalnie gobliny wyniosłyby go na powierzchnię, porzucając na śmierć, ale zrządzeniem opatrzności druga niańka, Kralk, mimowolnie zmieniła jego los. Założyła się, że malec nie przeżyje do następnej pełni. Stawką był miesięczny dyżur przewijania. Grell przyjęła wyzwanie i od tamtej pory nie spuszczała oka z bladego, pomarszczonego cherlaka.

– Głupie bębny – mruknęła. – Równie dobrze moglibyśmy puścić posłańca, który wrzasnąłby wrogowi prosto w twarz: „Hej, gotujcie broń, bo kolejna banda goblinów-idiotów zaraz rzuci się na wasze ostrza!”

Grell pokuśtykała do półki i wzięła z niej zapas supełków, które wetknęła do kieszeni straszliwie poplamionego fartucha. Stojące pod ścianami latarnie wypełniały pomieszczenie zielonkawym blaskiem oraz zapachem sfermentowanych roślin i grzybów. Grell zawsze dodawała do mieszanki destylat grzybowy. Kwaśnawy aromat zwykle działał na dzieci usypiająco. Zwykle, ale nie dzisiaj.

Kralk, jedyna poza Grell tak zwana dorosła osoba znajdująca się w żłobku, wzruszyła ramionami. Niedopasowane metalowe płytki, które osłaniały jej przedramiona, zadzwoniły lekko. Przypadkowe kawałki zbroi okrywały także nogi, chroniąc skórę przed ugryzieniami co bardziej zażartych goblinków, które zdobyły już cenną umiejętność samodzielnego przemieszczania się po podłodze.

– Wojownicy twierdzą, że to dodaje im siły i wzbudza strach w nieprzyjacielu.

– Ta? Ci sami wojownicy, których kawałkami tunele są zasłane za każdym razem, kiedy do labiryntów zawita kolejna grupa poszukiwaczy mocnych wrażeń? – warknęła Grell. Szturchnęła Kralk kulą w ramię. – Idź, spacyfikuj starszaki, zanim się rozbisurmanią. Brafowi idą zęby, gryzie wszystko w zasięgu wzroku. – Zeszłej nocy przyłapała łobuza, jak żuł nogę od kojca. Gdyby nie zdzieliła go natychmiast laską, przegryzłby ją całkiem.

Grell zabrała się do zatykania niemowlęcych paszcz cukrowymi supełkami. Po chwili przyłapała się na tym, że rusza się w rytm bębnów, co rozzłościło ją jeszcze bardziej.

Już trzeci dzień gobliny toczyły walkę z najświeższą drużyną jakichś awanturników. Trzy dni płaczu noworodków i marudzenia pełzających bąków. Trzy dni bez porządnej drzemki. Miała piasek w oczach i zesztywniałe, obolałe stawy, a jeśli jeszcze raz przyuważy tę Kralk siedzącą na wiadrze i obżerającą się w najlepsze cukrami z supełków, wsadzi jej laskę prosto w to leniwe gardło.

Albo nie... Grell wpadła na lepszy pomysł. Schowawszy resztę supełków do kieszeni, ruszyła w stronę wyjścia z groty żłobkowej. Niewielkie, drewniane drzwi były najbardziej masywnymi w obrębie jaskiń należących do goblinów. Jednak nie ze względu na bezpieczeństwo dzieci, lecz potrzebę wygłuszenia dźwięków, jakie wydawały.

– Dokąd idziesz? – krzyknęła za nią Kralk. Kilkoro przestraszonych wrzaskiem dzieci umilkło jak nożem uciął.

– Uciszyć tych idiotów – odburknęła Grell, zabierając jedną z latarni. Owinęła się dodatkowym kocem, którego końcami obwiązała nosidełko z Jigiem. Następnie wzięła połataną sakwę i wrzuciła do niej kilka szmat, bukłak ze świeżym mlekiem oraz gryzak, czyli okorowany patyk. Założyła pas sakwy przez ramię i poprawiła chustę z Jigiem. Skrzywiła się, uginając pod dodatkowym ciężarem.

– Zostaw grzdyla tutaj – zaproponowała Kralk.

– Pewnie, a po powrocie okaże się, że „umarł w tajemniczych okolicznościach”, a ja muszę przez miesiąc przewijać twoją porcję smarkaczy? Zapomnij. – Grell grzmotnęła kulą o ścianę, wywołując tym falę dziecięcych wrzasków. Zadowolona z efektu, wyszła ze żłobka. Idąc korytarzem, z satysfakcją wsłuchiwała się w cichnące za jej plecami przekleństwa rozwścieczonej Kralk.

 

***

 

Nikt nie zatrzymywał Grell, która przeszła spokojnie przez główną grotę i skierowała się do wyjścia na powierzchnię. Potrafiła poruszać się cicho, jeśli chciała, a poza tym wojownicy za bardzo byli pochłonięci umieraniem, żeby zwracać uwagę na to, co działo się wokół nich.

Wyszedłszy poza popękany nawis, który znajdował się nad wejściem do labiryntów, Grell ukryła latarnię w pobliskich krzakach. Wschodzące słońce różowiło horyzont, wyciskając łzy z nieprzywykłych do blasku oczu niańki. Okryła szczelnie siebie i niemowlę. Mizerny Jig nie dawał ani odrobiny ciepła. Żółte, kaprawe oczka mrużyły się, oślepione światłem poranka, ale dziecko nawet nie pisnęło.

– Mądrala – mruknęła Grell. – Z dwojga złego wolę ciebie niż Kralk.

Wiatr targnął gałęziami skarlałych sosen, obsypując ich deszczem zrudziałych szpilek. Jig kichnął, wypluwając supełek i przy okazji obryzgując niańkę śliną oraz innymi obrzydliwymi substancjami. Wcisnąwszy mu do ust uspokajacz, Grell skierowała się ku źródłu bębnienia.

Dobosza nietrudno było znaleźć. Stał na niewielkiej półce skalnej, obserwując rozgrywającą się poniżej bitwę. Ukryta za drzewami Grell upewniła się, że jest sam, po czym oparłszy kule o pień, wydobyła spod koców nóż. Teraz wystarczył jeden celny rzut, w bęben albo w bębniarza, jeszcze nie zdecydowała. Zerknęła na Jiga, upewniając się, że będzie cicho, i pokuśtykała cicho na otwartą przestrzeń.

W tym momencie zdarzyły się trzy rzeczy. W powietrzu świsnęła strzała, przeszywając bęben i bębniarza, spomiędzy drzew po drugiej stronie łysinki wyskoczyła smukła, wysoka postać z ponownie naciągniętym łukiem, niemowlę zaś wypluło z rozmachem supełek, rozdzierając się wniebogłosy.

Grell zareagowała instynktownie – wyciągnęła Jiga z nosidła, zasłaniając się nim przed strzelcem.

– Rzuć nóż.

Przez to wszystko zupełnie zapomniała o nożu. Cud, że nie wbiła go dzieciakowi w brzuch. Nie zmieniając pozycji Jiga, upuściła broń na ziemię.

Okrzyki dochodzące z pola bitwy przybrały na sile. Łucznik okręcił się, zwolnił cięciwę i założył kolejną strzałę, wszystko to zanim Grell zdążyła nawet pomyśleć o zepchnięciu go ze skały. Drewniane łuski jego pancerza zaklekotały lekko. Drewno wydawało się marnym materiałem na zbroję, ale żaden goblin nie dożyłby wieku Grell, nie nauczywszy się kilku podstawowych rzeczy. W tym wypadku wiedza ta dotyczyła elfiego opancerzenia – magicznie utwardzony materiał był lżejszy i dawał lepszą ochronę niż metal. Elfy były autentycznymi fetyszystami drzew, drewna i roślin ogólnie.

– Zabrałaś dziecko na pole bitwy? – zdziwił się.

Grell wepchnęła Jiga z powrotem do nosidła. I tak był za chudy, żeby spełnić rolę tarczy, a przynajmniej przestał tak głośno skrzeczeć.

– Nie jest mój – oświadczyła. Tak, tak trzeba było powiedzieć. Większość mieszkańców powierzchni zatrzymywała i wychowywała urodzone przez siebie dzieci. Strasznie nieefektywny zwyczaj.

– Nigdy nie widziałem gobliniego niemowlaka – powiedział elf, podchodząc bliżej.

– A co, myślałeś, że gobliny wyskakują z ziemi od razu dojrzałe i gotowe dać się wam zamordować? – Grell wetknęła Jigowi w usta palec, żeby go uciszyć. Co prawda zaczynały mu się już wyrzynać pierwsze kły, ale lepiej mieć pogryziony palec, niż wysłuchiwać zawodzenia małego goblina.

– Nikogo nie mordujemy – z dołu dobiegł głos. Elf przełożył łuk i pomógł towarzyszowi dostać się na półkę. – To wy zaatakowaliście. My się tylko bronimy.

Grell podeszła na skraj występu i wyjrzała. Goblinia krew nadała glebie makabryczny, granatowy odcień. Elfy przemykały bezszelestnie pomiędzy drzewami, a jedynymi dźwiękami, jakie im towarzyszyły, był brzęk zwalnianych cięciw oraz chrzęst ostrz rozdzierających goblinie pancerze i ciało.

– Bronicie się, hm? Następnym razem oszczędźcie nam tej waszej obrony, idźcie się bronić w hobgoblinich tunelach.

Łucznik chwycił nowo przybyłego za ramię.

– To staruszka, Jonathanie, z dzieckiem na ręku.

– To goblinka – spierał się tamten, ale zrezygnował z groźnej postawy, poprzestając na chmurnej minie. Krępa sylwetka i kita rudych włosów wskazywały, że nie należał do elfiej rasy. Podbródek porastał mu rzadki zarost, był jednak jeszcze za młody na porządną brodę. Nosił koszulkę kolczą, a na niej zielony tabard z wizerunkiem owiniętego wokół drzewa białego smoka. – Wiesz, jakie są gobliny, Rindarze. Jeśli pozostawimy ją przy życiu, stanie na czele kolejnego ataku.

Grell szturchnęła nogą ciało dobosza.

– Jeśli pozostawicie mnie przy życiu, wrócę do żłobka i wreszcie się zdrzemnę.

– Nie możemy ryzykować – rzekł Jonathan. – Nie puszczę cię wolno, przynajmniej dopóki nie ukończę swojej misji.

– Co wy macie z tymi swoimi misjami? – wywróciła oczami Grell. – W zeszłym miesiącu był tu rycerz, który koniecznie chciał zabić jakiegoś smoka. Wcześniej czarodziej i te małe człowieczki. Wszyscy twierdzicie, że macie jakieś ważne zadania do wykonania, ale to nie przeszkadza wam zatrzymać się po drodze i wytłuc trochę goblinów.

– Masz szczęście, że honor nie pozwala mi zabić kobiety ani dziecka – zaperzył się Jonathan.

Grell postanowiła sobie to zapamiętać. Następnym razem można by wysłać do walki żeński oddział.

– Wkrótce stąd odejdziemy – ciągnął człowiek. – Gdy tylko uratujemy kamienną wiedźmę, użyjemy jej mocy, aby zdetronizować wuja Wendela, a wtedy przejmę należny mi...

– Kamienna wiedźma? – przerwała mu Grell. Jig znów zaczął się wiercić. Próbowała go ukołysać, ale malec miotał się i wierzgał. Po co smarkaczom takie ostre szpony? Złapała małą łapkę i zabrała się za obgryzanie czubków pazurków.

Jonathan dobył miecza i manewrował nim, dopóki odpowiednio ustawione ostrze nie zalśniło efektownie w blasku księżyca.

– Ten miecz należał do jej kochanka, wielkiego rycerza Gregora Willamsona. – Jak na magiczny artefakt, broń nie robiła szczególnego wrażenia. Prosty kawałek stali z kutym, mosiężnym jelcem oraz rzemienną okładziną na rękojeści. – Z jego to pomocą można zdjąć klątwę, którą na wiedźmę rzucił jej zdradziecki brat, mag ze Srebrnej Doliny. Wiele długich lat przeczesywałem elfie bory w poszukiwaniu tego miecza.

– Wiele długich lat? – powtórzyła Grell z powątpiewaniem. Nie była znawcą ludzi, ale temu tu nie dałaby więcej jak czternaście, piętnaście wiosen.

Jonathan poczerwieniał, ale nie dał się zbić z pantałyku.

– Dzięki magii, mimo upływu wieków, klinga pozostała ostra. To ostrze ma wielką moc i dzięki niemu uwolnię...

W tym miejscu Jig postanowił zaznaczyć swoją obecność. Przy wtórze odgłosu o natężeniu godnym co najmniej dwa razy większego goblina napełnił pieluchę, roztaczając wokół chmurę intensywnej woni.

– Obrzydliwe – podsumował Jonathan, cofając się gwałtownie.

– Czym go karmisz? – zapytał milczący dotąd Rindar. Zmarszczył nos, ale nie wydawał się tak zdjęty grozą jak człowiek.

– Mlekiem zmieszanym z krwią tego, co uda się akurat upolować – wyjaśniła Grell, kładąc Jiga na ziemi. Kilkoma wprawnymi ruchami rozwiązała powijaki, wytarła Jiga i założyła mu świeżą pieluchę. Brudną strzepnęła nad krawędzią półki, omal nie trafiając zawartością w jednego z walczących elfów, po czym zwiniętą wetknęła do torby. Kralk ją wypierze, kiedy wrócą.

Jonathan obserwował cały proces z niekłamanym przerażeniem.

– Tam, na ręce... – zająknął się, wskazując mieczem.

Grell zerknęła w dół, po czym otarła dłoń o fartuch. Rozradowany Jig obślinił się w uśmiechu, ukazując niebieskie dziąsła, przez które już przebijały się bielutkie czubki kłów.

– Odczepicie się od nas, jeśli wskażę wam drogę do grobowca wiedźmy? – zapytała.

Wytrzeszczyli oczy.

– Wiesz, gdzie uwięziono czarownicę? – zdumiał się elf.

– Jak każdy tutaj – wskazała ciało dobosza. – Wystarczyło zapytać.

Wsadziła Jiga do nosidełka i poprawiła rzemienie. Nie była zachwycona wizją wędrówki. Plecy i ramiona bolały ją niemiłosiernie, a w kolanach strzelało przy każdym kroku.

– Podajcie mi laskę. Chyba że twoja wielce szlachetna misja wymaga uboju określonej liczby goblinich oddziałów?

 

***

 

Srebrne rybki pryskały spod laski Grell idącej korytem płytkiego strumienia. Glony i inne wodne rośliny utrudniały wędrówkę, zwiększając prawdopodobieństwo poślizgnięcia się na gładkich kamieniach. Minęły wieki, odkąd szła tędy po raz ostatni. Czy to podejście zawsze było tak strome?

– Jonathan będzie wspaniałym władcą – rzekł idący obok niej Rindar. Królewicz podążał za nimi z mieczem w ręku, przeczesując wzrokiem okolicę, gotów w każdej chwili bronić ich przed jakimś goblinim niedobitkiem. Pozostałe elfy sunęły z tyłu cicho niczym duchy.

Podobnie jak reszta szpiczastouchych, Rindar nie wykazywał najmniejszego cienia zmęczenia. Głupie elfy.

– Włożyłem wiele wysiłku, by przelać w niego mądrość i umiłowanie pokoju – ciągnął. – Mimo to nadal zmaga się z silnymi emocjami. Dzieciak nie miał więcej niż ten twój, kiedy wuj Wendel kazał go zgładzić. Jako prawowity następca tronu był jedyną przeszkodą na drodze do tronu. Ocalał zrządzeniem losu. Tego dnia na dworze był mój kuzyn, pełnił tam funkcję ambasadora naszego ludu. Usłyszał, co grozi Jonathanowi, i uknuł plan, by go uratować. Tuż przed przybyciem sługi Wendela wykradł niemowlę, wysyłając je niepostrzeżenie na południe, gdzie...

– Czemu ten Wendel po prostu nie poderżnął smarkowi gardła? – zaciekawiła się Grell. – Po co powierzać coś tak prostego słudze?

– Co?! – Rindar zamrugał osłupiały, dając Grell powód do prawdziwej satysfakcji. W końcu jak wiele goblinów mogło powiedzieć, że wytrąciło z równowagi elfa?

Zanim jednak otworzyła usta, Rindar zatrzymał się w pół kroku i chwyciwszy ją za ramię, osadził w miejscu. Drugą dłoń, zaciśniętą w pięść, uniósł do góry.

Grell zastrzygła uszami. Ona także usłyszała dobiegający z góry grzechot kamieni i cichutki szept.

– Co się dzieje, Rindarze? – zaniepokoił się Jonathan. Te małe okrągłe wypustki po bokach ludzkich czaszek rzeczywiście były tak bezużyteczne, jak na to wyglądały.

– Zasadzka – wyszemrał elf.

– Goblinka nas w nią wciągnęła – zdenerwował się Jonathan, zamierzając się na Grell mieczem.

– Pomyśl, wasza wysokość. – Potrząsnął głową elf. – Gobliny nie zdołałyby przygotować tak dobrej pułapki. Pamiętasz, jak znalazłeś ten miecz? Ostrzegałem cię, że posiadanie go może nieść ze sobą niebezpieczeństwo. Ostrze jest przesiąknięte magią i...

– ...każdy, kto ma odpowiednie umiejętności, jest w stanie je wyśledzić – dopowiedział Jonathan rozeźlony. – Tak, tak, wiem.

– Ile jeszcze do grobowca wiedźmy? – zapytał Rindar.

– Niedaleko – odparła Grell. Prawie nie czuła nóg. I to dosłownie, bo woda wlała jej się do butów, a stopy zdrętwiały z zimna.

– Nie od razu nas namierzą – ciągnął elf. – Myślę, że zdążymy uratować kamienną wiedźmę, zanim zwiadowcy Wendela odkryją nasze pozycje. Musimy tylko poruszać się szybko i bezgłośnie.

Jig czknął przez sen, podskakując w nosidle i uderzając głową o żebra niańki. Zamrugał, gwałtownie przebudzony. Grell sięgnęła po supełek, ale nie dość prędko. Głodny, zmarznięty niemowlak otworzył paszczę i rozdarł się w niebogłosy.

Zagrały rogi. W zaroślach rozległ się tupot i pokrzykiwania. Grell położyła uszy po sobie. Najpierw bębny, teraz znowu rogi. Czy wojownicy nie potrafią toczyć swoich bitew w ciszy?

– Odciągnijcie ich! – warknął Rindar. Elfy wyskoczyły ze strumienia, wbiegając pomiędzy drzewa rosnące na obu brzegach. Rindar złapał chłopaka za ramię. – Nie damy im rady, mają przewagę liczebną. Musimy dostać się do czarownicy.

Elfy wyciągały łuki, strzelając w biegu do celów, które mogły jedynie słyszeć. Efekciarze.

– Idziemy – ponaglał Rindar.

Grell wreszcie wydobyła z sakwy cukrowy supełek. Był utytłany w kłakach i pyle, ale gobliny jadały o wiele gorsze rzeczy. Wkrótce będzie musiała się zatrzymać, żeby nakarmić Jiga, ale miała nadzieję, że supełek go uspokoi, póki nie dotrą do grobowca. No, chyba że żołnierze Wendela zabiją ich wcześniej.

 

***

 

Grell przystanęła, opierając się na lasce na tyle, na ile mogła bez obawy, że drewno pęknie.

– Tam – wskazała. – Poszarpana szczelina, widzisz? Za tą powaloną sosną. – Ruszyła za nimi w stronę drzewa o pniu grubości, tak na oko, dwóch goblinów. (A niektóre gobliny osiągały zaiste słuszne gabaryty, jeśli chodzi o obwód.)

Przecisnęła się przez prześwit w gałęziach, który zrobiły przechodzące tędy pokolenia goblinów. Wewnątrz blask słoneczny ustępował bijącej z głębi jaskini różowawej poświacie. Spąg zasyłała warstwa nieruchomych owadów, najwyraźniej nieżywych. Nieco dalej, z nosem w kupce jagód, leżał jelonek.

Jonathan wziął zamach, opuszczając miecz na gałęzie. Magiczne ostrze przecięło drewno jak dym.

– Wiedźma jest tam – Rindar wskazał na odległy kraniec pieczary, gdzie piętrzył się zwał dużych odłamków skalnych, przesłaniając widok od wejścia. Niejeden goblin próbował zajrzeć za przegrodę, ale klątwa była zbyt potężna. Jeden krok w głąb jaskini niczym nie groził. Po drugim ciekawskiego ogarniało zmęczenie, jakby nie spał od tygodni. Po trzecim delikwenta nie obudziłyby nawet wszystkie tarabany świata.

Grell ziewnęła. Po męczącej wędrówce i ostatnich bezsennych dniach chętnie podzieliłaby przez pewien czas los wiedźmy.

– Pamiętasz inkantację, której cię uczyłem? – upewnił się Rindar.

– Pamiętam, pamiętam – przytaknął Jonathan, ściskając nerwowo miecz.

Rindar położył dłoń na barku młodzieńca i na mgnienie oka surową elfią twarz okrasił uśmiech dumy.

– To chwila, na którą czekałeś. Dalej musisz iść sam. – Wskazał na jelonka. – Idąc tam bez miecza, ja i goblinka skończylibyśmy tak, jak to biedne stworzenie. – Przyjrzawszy się uważniej zwierzęciu, zmarszczył czoło z zamyśleniu. – Jagody wydają się świeże. Ktoś musiał tu niedawno być.

– Zostały wrzucone – odezwała się Grell. Jig znów się kręcił, a sądząc po zapachu, zużył kolejną pieluchę. Grell usiadła ze stęknięciem, odłożyła sakwę i wyjęła niemowlę.

– Po co? – zdziwił się Jonathan.

– Bo jelenie lubią jagody. – Młodzieniec wydawał się nadal stropiony. I to ma być przyszły władca ludzi? – Jeleń wchodzi po nie do jaskini. Klątwa go usypia. Gobliny przychodzą tu co kilka dni, za pomocą haków oraz lin wyciągają zwierzaka. Zanim się na dobre obudzi, jest przez chwilę oszołomiony, co daje myśliwym czas na poderżnięcie mu gardła.

Kącik lewego oka Rindara zadrgał lekko. Trudno powiedzieć, czy był zły, czy powstrzymywał się od śmiechu.

– Jeden z najpotężniejszych czarodziejów, jacy kroczyli po tej ziemi, obkłada to miejsce klątwą, a wy, gobliny, używacie jej jako... pułapki na jelenie?

– Jelenie, króliki, wiewiórki. Czasem nawet wilki i kojoty wślizgują się tu, węsząc ofiarę. Kiedyś cała rodzina niedźwiedzi wybrała sobie tę jaskinię na gawrę. To były tłuste tygodnie. – Potrząsnęła bukłakiem, żeby dokładnie wymieszać mleko z wężową krwią, po czym wyciągnęła korek i wetknęła końcówkę w paszczę poskrzekującego Jiga. Wydłużona, zakrzywiona szyjka pozwalała jej dozować mieszankę małymi porcjami.

Kolejny śpiew rogów. Jig wzdrygnął się i różowe mleko pociekło mu po brodzie. Na dodatek zakrztusił się, opluwając Grell.

– Są blisko. – Rindar dobył miecza, kierując się ku wyjściu. – Pospiesz się, wasza wysokość – dodał i bezgłośnie wyślizgnął się na zewnątrz.

Ponaglona żałosnym piśnięciem, Grell z powrotem wsadziła Jigowi końcówkę bukłaka do ust. Jonathan ujął miecz oburącz i krok za krokiem zaczął iść w stronę zwału kamieni.

– Czekałem na to całe życie – wyszeptał. – Doznałem wielu niesprawiedliwości od wuja. Wygnany w elfie knieje, nie zamieniłem słowa z innym człowiekiem z obawy, że zostanę odkryty. Ale tu kończy się ma niedola. Nareszcie powrócę do północnej krainy i zasiądę na tronie, którego jestem prawowitym dziedzicem. – Przystanął, spojrzał w świetlistą plamę otworu wejściowego, a potem na miecz. Kiedy znów się odezwał, mówił tak cicho, że inny człowiek prawdopodobnie by go nie usłyszał. – I opuszczę miejsce, które było mi jedynym domem.

Jig znów się zakrztusił, prychając mlekiem. Grell wyszarpnęła mu bukłak, sadzając niemowlaka prosto, co nie przerwało gwałtownego wypływu różowej cieczy.

– Prawie nic nie wypiłeś – narzekała, ocierając oplutą nogę. – Ile odpadów może wyprodukować z niczego takie skarlałe ciałko?

Jonathan odetchnął głęboko, na nowo ruszając w stronę kamieni. Kiedy je przekraczał, jego twarz opromienił różowy blask.

– Rindar nie wspominał, że będzie taka piękna.

– Co ty, własnych śpiewaków nie słuchasz? – prychnęła Grell. – Słyszałeś kiedyś, żeby jakiś bohater uratował brzydką dziewicę?

– Milcz, goblinko.

Grell wzruszyła ramionami, wracając do zajmowania się Jigiem, który najwyraźniej postanowił potraktować słowa niańki jako wyzwanie i z zapałem pobijał rekordy produkcji zapachowego wypełniacza pieluch. Upewniwszy się, że skończył, Grell ułożyła go na ziemi, opierając główkę o własną łydkę i nie wypuszczając z ręki bukłaka, drugą zdjęła pieluchę, otarła go z grubsza i zgniotła zabrudzony gałgan w kulę.

Z zewnątrz dobiegały niewyraźne odgłosy walki. Pojedyncze, głośniejsze okrzyki pozwalały śledzić postępy Rindara, który skutecznie odciągał wroga od jaskini.

Rzuciwszy po raz ostatni okiem na wyjście, Jonathan uniósł miecz.

– Powstań, pani. Dzierżąc w dłoni miecz Gregora Willamsona, w imię miłości i potęgi związanej w tym pradawnym ostrzu rozkazuję ci, obudź się. – Światło pojaśniało, przyjmując odcień człowieczej krwi.

Róg zagrzmiał znowu. Grell zamarła na moment.

– Długo jeszcze? – zapytała.

– Nie. Wkrótce pomszczę niegodziwości, jakie...

– I sobie pójdziesz?

– Nie masz pojęcia, co to wojna, goblinko. – Jonathan cofnął się, ciężko dysząc. Twarz ociekała mu potem. Widocznie przełamywanie starożytnych klątw wymagało wiele wysiłku. – Elfi oddział jest zbyt mały, aby stawić czoła ludziom Wendela. Wycofamy się do lasów leżących na terytorium elfów. Kamienna wiedźma potrzebuje czasu, żeby odzyskać siły. Będziemy przeprowadzać atak za atakiem, nadszarpując siły wuja, aż...

– Elfie lasy? – powtórzyła Grell. – To na południe stąd, tak?

– Owszem. Tam właśnie...

– A ten Wendel, jego kraj leży na północ?

Jonathan przytaknął niecierpliwie.

– Gdy wiedźma odzyska pełnię sił, Wendel osłabnie, a...

– ...a my znajdziemy się pośrodku tej waszej głupiej wojny – dokończyła Grell. Wódz goblinów wyśle zapewne oddziały przeciw obu stronom. Gobliny szczyciły się długą tradycją grabienia pól bitewnych oraz ruszania do boju przeciw wrogowi zbyt osłabionemu poprzednią walką, by się bronić. A przez cały ten czas dobosze będą walili w te przeklęte bębny, ludzie będą dęli w cholerne rogi, a jedni i drudzy będą wyć i wrzeszczeć, bo żaden nie zada sobie odrobiny trudu, by umrzeć w ciszy.

– No, goblinko? Masz mi coś do powiedzenia? – Jonathan skierował ku niej sztych. – To mów, skoro już musisz.

– Naprawdę chcesz tronu Wendela? – warknęła Grell.

Jonathan wytrzeszczył na nią oczy.

– Krew mego ojca gotuje się w mych żyłach niczym lawa, serce przy każdym uderzeniu domaga się gromkim głosem sprawiedliwości. Krzyk mej umierającej matki rozbrzmiewa echem w snach, żądając...

– A ty? Czy tego właśnie pragniesz?- Jonathan zacisnął szczęki, ale milczał. Grell przewróciła oczyma. – Wracaj do domu, chłopcze.

– Nie masz pojęcia o honorze, sprawiedliwości. – Książę przymknął powieki, unosząc miecz.

– Ale mam dzieci. Idź do domu. Daj nam się wyspać.

– Uważaj, jak się do mnie odzywasz! – rozindyczył się Jonathan, czerwieniejąc. – Bo zapomnę o mojej obietnicy!

– Myślałam, że honor nie pozwala ci zabijać kobiet i dzieci?

– Jesteś goblinem. Koniec końców i tak zwróciłabyś się przeciwko mnie i musiałbym cię zabić. – Chłopak zaczął obchodzić grobowiec wiedźmy, kierując się ku niańce, która nie czekając, cisnęła w niego ciężką pieluchą.

Książę zadziałał z refleksem wyćwiczonym wśród elfickich wojowników, instynktownie zasłaniając się mieczem... magicznym mieczem z magicznie ostrą klingą. Głownia rozcięła pieluchowy pocisk, a uwolniona zawartość obryzgała twarz, ramiona i tors Jonathana.

Grell jeszcze nigdy nie widziała takiej zgrozy i obrzydzenia na czyimkolwiek obliczu. Przez kilka sekund Jonathan stał niczym kamienny posąg. W następnej, wrzeszcząc, zaczął zdzierać z siebie tabard. Upuszczony w szamotaninie miecz zadźwięczał o skałę. Książę zbyt późno zrozumiał swój błąd. Zamotany w materię, runął na ziemię.

– Szkoda – westchnęła Grell, oceniając odległość do niedoszłego władcy leżącego poza zwałem kamieni. – Tyle dobrego mięsa się zmarnuje.

 

***

 

Rindara zastała w trakcie walki z dwoma żołnierzami naraz. Ludzie atakowali mieczami, elf z niezrozumiałych powodów używał łuku. Wykręcał się i uskakiwał, unikając ciosu za ciosem, aż w pewnej chwili jeden z przeciwników zachwiał się. Grell nie dostrzegła nawet ruchu, którym Rindar napiął i zwolnił cięciwę. Strzała przeszyła obu mężczyzn, kładąc ich trupem.

Elfy były strasznymi efekciarzami. Grell przykuśtykała bliżej, trącając przy okazji kamienie, żeby Rindar na pewno ją usłyszał.

– Co się stało? Czy Jonathan?...

– W połowie inkantacji upuścił miecz.

Dźwięk, jaki wyrwał się z ust Rindara, brzmiał jak coś pomiędzy śmiechem a łkaniem.

– Jak to?

Grell wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Skupiałam się akurat na pieluchach. Może czarodziej umieścił jakieś dodatkowe zaklęcie, żeby powstrzymać tych, no, bohaterów z misją? Albo może ręka mu się spociła? Albo po prostu nie chciał być królem? Skąd mam wiedzieć?

Twarz Rindara skamieniała, tracąc nawet tę odrobinę koloru, którym natura tak skąpo obdarowała elfy.

– Jonathan... miecz... da się go odzyskać?

– Był za przegrodą, kiedy to się stało. – Grell wsparła się na lasce, huśtając Jiga.

Rindar niemrawo zarzucił łuk na plecy. Wyglądał, jakby lada moment miał się przewrócić.

– Nie powinienem był zostawiać go samego – szepnął.

– Mówiłeś, że był ostatnim spadkobiercą tronu, tak? – upewniła się Grell.

Elf przytaknął.

– A więc jego wuj będzie teraz prawowitym władcą?

Kolejne powolne skinienie.

– Czyli nie ma już powodu, żeby walczyć?

Rindar poruszał się ociężale, jakby tkwił w wodzie. Zdjął z szyi srebrny łańcuszek, na którym wisiał złoty, podłużny gwizdek. Wysoki, przenikliwy dźwięk wyrwał Jiga z drzemki. Goblinek uderzył w płacz.

– Zawiodłem go – wyszeptał Rindar.

Grell nie czekała na rozwój sytuacji. Ogłuszona rykiem, położyła uszy po sobie i ruszyła z powrotem do jaskini wiedźmy. Stojący w bezruchu samotny elf stanowił łatwy cel dla żołnierzy Wendela, a Grell nie zamierzała wracać do domu z bandą ludzi i elfów na karku. Ani też goblinów, które zapewne targały na powierzchnię następny przeklęty bęben. Postanowiła poczekać do następnego dnia, licząc, że elfy i ludzie pójdą sobie i wszystko się uspokoi.

Znalazłszy się w pieczarze, opróżniła sakwę i włożyła do niej popłakującego Jiga. Przywiązując rzemień torby do laski, stłumiła ziewnięcie. Za pomocą kuli popychała prowizoryczny becik dalej od wejścia, aż buczenie gobliniątka ustało.

Następnie przywlokła z zewnątrz kilka gałęzi i położyła się, podłożywszy pod głowę czystą pieluchę. Gałęzie zabezpieczały ją przed przeturlaniem się podczas snu w zasięg klątwy. Wbijające się w plecy kamienie i różowe światło rozpraszały ją nieco, nie wspominając o zionącym sprzed wejścia sosnowym zapachu.

Jednak po raz pierwszy od wielu dni jej snu nie zakłócały ani bębny, ani rogi, ani płacz dzieci.

 

Tłumaczyła Dominika Schimscheiner

 


< 20 >