Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 14>|>

Klocki Lego

 

 

W książce Neala Stephensona „Zamieć” język jest formą wirusa, która atakuje rodzaj ludzki. Idąc dalej tą metaforą, można stwierdzić, że niektórzy ludzie są bardziej zainfekowani, inni mniej. Ci „bardziej” przenoszą wirus na papier i zarażają kolejne osoby. Inni natomiast w ogóle nie zdają sobie sprawy z własnej choroby językowej.

Ludwig Wittgenstein w „Dociekaniach filozoficznych” język określa jako gry. Zadziwiające, że po latach rozważań filozof doszedł do tak prostego wniosku. Nasza mowa nie jest kodem, strukturą, ani sposobem przekazywania uczuć czy informacji (albo: nie jest tylko). Jest natomiast zbiorem gier, które nieustannie zmieniają reguły i które możemy aktywnie tworzyć – zarówno na poziomie jednostki, jak i większych zbiorowości. Po tym też rozpoznaje się talent twórcy: na ile potrafi on rozwinąć język, odkryć nowe znaczenia słów, „grać” z czytelnikiem. Pisarz mierny odtwarza, konstruuje swoją twórczość z gotowych elementów, jakby budował zamek z klocków Lego. Język, którym posługuje się taki twórca, jest – słusznie stwierdził Jacek Dukaj w „Fabryce pisarzy” http://czytelnia.onet.pl/2,1490003,0,33174,rozne.html – przeźroczysty jak szyba, to znaczy: nie niesie ze sobą żadnych emocji autora. Opisuje. Przedstawia. Można go nazwać językiem-szybą, albo jeszcze inaczej: martwym językiem.

Martwa jest nie tylko łacina czy antyczna greka. Martwy może być styl albo całość wypowiedzi. Pozorny banał: mówią tylko ludzie żywi. Spróbujcie przejść się kiedyś na cmentarz i porozmawiać ze zmarłymi. Nawet w horrorach, gdzie pojawiają się żywe trupy, nie mają one żadnych kwestii mówionych – poza nieartykułowanymi wrzaskami. Podobno, twierdzi Maria Janion, istnieje jakiś język umarłych, jednak jest on nam niedostępny. Ostatecznie jednak mowa jest zdolnością przypisaną jedynie osobom żyjącym. I to nawet nie żyjącym w sensie fizycznym, ale przede wszystkim – psychicznym.

Depresja objawia się między innymi zanikiem zdolności nazywania własnych stanów emocjonalnych. Innymi słowy: człowiek zamyka się w świecie o skostniałej strukturze języka. Nie umie wyrazić swoich uczuć. Później następuje zjawisko kurczenia się zasobów mowy. Słowa gubią się, tracą swój smak. Życie traci smak. Teraz wyobraźmy sobie pisarza, który zaczyna swoją działalność z hipotetycznym zbiorem pięciu tysięcy słów. Oczywiście, do pisania wszystkie nie są mu potrzebne – spokojnie można odrzucić tysiąc do półtora tysięcy wyrazów. Jeśli pisarz ma osobowość psychotyczną (jest to statystycznie bardziej prawdopodobne w jego zawodzie aniżeli u np. motorniczego tramwaju), może z jakiegoś – dajmy na to – osobistego powodu popaść w depresję. Wskutek tego zbiór jego wewnętrznego słownika zaczyna się kurczyć w zastraszającym tempie. Twórca traci zdolność nie tylko pisania, ale w ogóle wyrażania swoich stanów emocjonalnych. Co się stanie, jeśli w wyniku choroby zbiór słownika dojdzie do zera? Cóż, jak pamiętamy, językiem posługują się ludzie żywi, a nie truposze. Przykład – Teodor Parnicki, znakomity pisarz powieści historycznych. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku przeżył ciężką depresję, która niemalże zahamowała jego zdolności twórcze. Przez długi okres w ogóle nie pisał – brakowało mu języka, w którym mógłby się wyrazić. Jednak udało mu się pokonać chorobę.

Tak jak dziecko uczy się od starszych kolegów czy rodziców różnych gier, tak samo człowiek wychodzący z depresji na nowo uczy się języka. Pomaga mu psycholog, który „pożycza” pacjentowi własną zdolność do nazywania. Dzięki temu stany, których chory nie potrafi samemu określić, wyrazić, które go zabijają, zostają włączone w język i zobiektywizowane. Przypomnijmy sobie własne rozmowy z bliskimi na temat naszych problemów – jak często po takiej rozmowie te ostatnie wydają się nam nieco prostsze.

Czy literatura nie jest właśnie takim stanem psychotycznym i jego leczeniem? Twórca broni się przed depresją, jest własnym psychologiem zapisującym na kartach powieści przebieg sesji terapeutycznych. Teraz wróćmy do pisarzy-rzemieślników, pisarzy-szklarzy konstruujących światy z klocków Lego. Jak ma się osobowość psychotyczna do powieści fantasy? Wydaje się, że rozwiązania są co najmniej dwa. Pierwsze: ludzie tworzący tego typu literaturę są zupełnie normalni. Przynajmniej, mieszczący się w szerokich ramach normalności. Nie potrzebują oni tworzyć nowego języka, bo doskonale potrafią określać swoje stany emocjonalne. Albo też mają tak dobrze ułożone życie, że nie muszą o nim pisać. Pozostaje rozrywka, zabawa klockami układanymi w różne konstelacje. To także jest gra językowa – nie ma co do tego wątpliwości. Jednakże język jest w tym przypadku tylko szybą i nie ma innych celów poza opisywaniem wydarzeń.

Albo inne wytłumaczenie. W nauce paradygmat istnieje, nawet jeśli nie jest uświadamiany przez badacza. To trochę tak jakby zapytać pięciolatka, w jakim języku mówi. Mało prawdopodobne, żeby potrafił udzielić właściwej odpowiedzi – a przecież mówi. Więc podobnie jest z nauką, a także z literaturą. Twórca zawsze korzysta z jakiejś stylistyki, z jakiegoś języka. Natomiast niekoniecznie musi o nim wiedzieć czy zdawać sobie sprawę z takiej możliwości. Równie dobrze może być też leniem, któremu nie zależy wcale na tworzeniu autonomicznej wypowiedzi. Jak pisał swojego czasu Andrzej Pilipiuk, chodzi o lepienie garnków. Może być tysiąc garncarzy produkujących taką samą ceramikę i dwóch, trzech oryginałów, którzy wymykają się z ogólnego paradygmatu. Ale co z depresją garncarza? W jaki sposób komunikuje się on ze swoją ciemną stroną księżyca?

Być może cała sztuka polega na właściwym odczytaniu języka-szyby. W przypadku twórców psychotycznych problemu nie ma. Wszystko wykładają oni w swoich dziełach kawa na ławę. Wystarczy sięgnąć po takiego Joyce’a czy Kafkę, żeby stwierdzić, że normalny człowiek za tym nie stoi. A twórcy rozrywkowi? Spróbujmy przyjrzeć się pierwszej lepszej książce – na przykład „Rycerzowi kielichów” Jacka Piekary. Kiedy czytałem tę powieść, przerażała mnie sztampowość bohaterów, akcja chwilami zahaczająca o bezsens, a także brak uzasadnienia dla opisywanej rzeczywistości. Patrzyłem przez szybę, zamiast na nią. Książka Piekary przedstawia losy bohatera, który z naszego świata przenosi się do settingu fantasy, gdzie może być potężnym wojownikiem, mądrym wodzem, bardem, kochankiem etc. Prymitywna interpretacja kazałaby sądzić, że w ten sposób bohater (autor?) rekompensuje sobie niepowodzenia w prawdziwym życiu. Ale nie, postać z powieści także w „realu” świetnie sobie radzi – jest dobrze zarabiającym młodym człowiekiem, do którego wręcz lgną kobiety. Doszedłem więc do wniosku, że wizyty w Neverlandzie są jeszcze jedną rozrywką, jaką zapewnia sobie bohater, kolejną grą komputerową, która pozwoli mu się dobrze zabawić. Można też pójść dalej i zapytać: dlaczego osoba, której w życiu, wydawałoby się, niczego nie brakuje, z taką ochotą rzuca się w wir wyimaginowanych przygód i fantazji? Jak narkoman, który odkrył nową trutkę. Tutaj, być może, docieramy do „psychotycznego” znaczenia książki Piekary. Prawdopodobnie nieuświadomionego przez autora albo nawet sprzecznego z jego pomysłem. Jednak oprócz woli pisarza istnieje jeszcze coś takiego jak intencja tekstu. Może więc za prostą opowieścią przygodową jawnie naśladującą cykl o Amberze Rogera Zelaznego kryje się depresyjna rzeczywistość bohatera, który nie potrafi zaakceptować własnego życia?

Albo książki Romualda Pawlaka o przygodach Rosselina i jego wiernego smoka. Podczas lektury „Wojny balonowej” uderzył mnie silnie zaakcentowany, niby w formie żartu, wątek wojny płci. Otóż bohater Pawlaka panicznie boi się ślubu ze swoją dziewczyną – mimo iż od dłuższego czasu mieszkają ze sobą i w ogóle zachowują się jak typowe małżeństwo. Rosselin boi się – twierdzi autor – spętania więzami ślubu, jednak chodzi chyba o coś innego. W niby śmiesznym wątku z narzeczoną bohatera ujawnia się paniczny strach przed kobietami. Dodać trzeba, że zarówno bezpośredni przełożony Rosselina, jak i władca całego państwa, należą do płci pięknej. Aż się prosi, żeby przyjrzeć się powieści pod kątem psychoanalizy Freuda.

Agnieszka Szady niedawno pisała na blogu Esensji („Styl bez stylu?”), że w fantastyce język i styl nie mogą się zmieniać, bo: a) takie są wymogi wydawców i czytelników, b) nie każdy może pisać o grach „świateł na korze dębu w lesie”. Jest to typowe, moim zdanie, spojrzenie od wewnątrz fantastyki. Istnieje jeden zbiór klocków i na jego podstawie pisarze budują swoje zamki, zdaje się mówić Szady. Wyobraźmy sobie zatem, że firma Lego wypuszcza zestaw „Fantastyka”. Dzieci bawią się klockami i są święcie przekonane, że nie da się niczego bez nich zbudować. Jedyne innowacje polegają na wymieszaniu zestawu „Fantasy” z „SF” albo dodaniu paru elementów z technicsów. Ale plastikowe klocki nie są wieczne, prędzej czy później zaczną się psuć lub gubić. Zacznie brakować budulca do nowych zamków. W co wtedy będziemy się bawić?

 


< 14 >