Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje

 

 


O najemnym detektywie

 

okladka

Od lat trwam w przeświadczeniu, że każdy z nas, czy to pisemnie, czy to ustnie, powinien zabierać głos w kwestiach, w których naprawdę ma coś do powiedzenia. Być może moje pragnienie, by autor książek panował nad tym, co pisze, jest absurdalne, ale nic na to nie poradzę, a co więcej, nie mam zamiaru z niego rezygnować. Ale niekiedy – przykro mi to przyznać – mam wrażenie, że moje wymagania są niedorzecznie wygórowane.

W chwili niejakiej desperacji przeczytałam powieść Andrzeja Ziemiańskiego „Toy Wars”. Sięgnęłam po nią z dwóch powodów. Po pierwsze, książka była zapowiadana przez dobrych kilka lat, a po drugie, podobała mi się jej idea. Byłam szczerze ciekawa, w jaki sposób drobne dziewczę przeżyje dziesięć lat, pracując w charakterze prywatnego detektywa. Czy odnajdzie się w tym zawodzie i zostanie spadkobierczynią Sama Spade’a i Philipa Marlowe’a, czy też może będzie biedować, zaciskać zęby i odkreślać w kalendarzu każdy miniony dzień z miłą świadomością, że coraz bliżej ma do milionów pozostawionych przez przybranego „tatusia”?

Książka przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wyszło na to, że żaden z moich fikcyjnych scenariuszy losów Zabaweczki nie był uprzejmy się spełnić. Autor poszedł ścieżką, której istnienia nawet nie podejrzewałam. Otrzymałam coś, od czego włosy zjeżyły mi się na głowie.

Dostałam mianowicie opowieść, w której „prywatnodetektywizm” bohaterki jest rzeczą najmniej istotną. Nie ma w niej subtelnych dywagacji, zagadek umysłowych, nurkowania w głąb ludzkiej psychiki i odgadywania motywów zbrodni. Ba, nie ma nawet owych zbrodni do wyjaśnienia. Bo nasza miła Toy nie zamienia się w detektywa, tylko w najemnika.

Nie ma po temu warunków fizycznych i predyspozycji, ale jej to w najmniejszym stopniu nie przeszkadza. Unosi się nad nią za to niezwykle wydajny anioł stróż, bo z każdej opresji dziewczyna wychodzi zwycięsko. Nie zostaje zgwałcona przez kolegów z oddziału, którym testosteron wylewa się uszami. Nie topi się w rzece ani nie usycha z pragnienia w sercu Afryki. Nie kłania się kulom, które co rusz ktoś wystrzeliwuje w jej kierunku. Tortury psychiczne to dla niej kaszka z mleczkiem – może niezbyt przyjemne do przełknięcia, ale szkody żadnej nie robią. A przede wszystkim umie wykorzystać fakt, iż swego czasu pracowała, oferując swe okolice intymne facetom spragnionym szybkich numerków. Sława ekstremalnej prostytutki, jaka ją otacza, pomaga jej załatwić sprawy nie do załatwienia. Przeszłość jest dla Toy kluczem, który otwiera wszelkie bramy – nawet te, których otworzyć nie ma prawa, bo po prostu do nich nie pasuje. Wiara autora w magiczną potęgę damskiego krocza mnie zdumiała. Zdumiała tym bardziej, że towar, jaki nasza bohaterka zwykła sprzedawać, w wykreowanym przez Ziemiańskiego świecie wydaje się powszechnie dostępny, a rzecz osiągalna bez większych starań... jak by to powiedzieć... nie wydaje się szczególnie wartościowa.

Książka przesiąknięta jest cudownej urody komizmem. Oto jeden z kumpli Zabaweczki, w rozdziale pierwszym człek w gruncie poczciwy i wymagający od życia tylko tego, by mógł sobie postrzelać i podupczyć, w rozdziale drugim niespodziewanie zmienia się w bystrzyka rozumiejącego wszystko w lot i działającego jak dobrze zaprogramowany robocik. Tenże sam osobnik w rozdziale trzecim i ostatnim nagle przechodzi transformację zupełną i staje się wiecznie naprutym pijaczkiem, troszczącym się właściwie tylko o to, gdzie położony jest najbliższy bar. Rozumiem, że każdy szanujący się bohater literacki przechodzi przemianę wewnętrzną. Autor też zdaje sobie z tego sprawę i dlatego zafundował jednej ze swoich postaci drugoplanowych ewolucję w kierunku humorystycznego nieprawdopodobieństwa.

Żeby nie było, że jestem niesprawiedliwa i jeżdżę tylko po jednej płci: przyjaciółka Toy, piękna prostytutka, porzuca rozpustne życie i wzorem naszej bohaterki zamienia się w najemniczkę. Na pierwsze spotkanie z bandą obcych, buzujących hormonami facetów (tych samych, którzy mieli zamiar na dzień dobry zgwałcić Toy) zakłada czerwoną mini... i co się dzieje? Absolutnie nic. Zero komentarzy, zero reakcji, od razu zostaje członkiem zespołu. I chyba jest z tym bardzo szczęśliwa, bo – jak wyznaje kilkadziesiąt stron później, po akcji, lepiąca się od potu, z włosami jak wiecheć słomy i z brudem wciśniętym w każdy zakamarek ciała – nareszcie doświadczyła Wielkiej Przygody. Cóż, praca w charakterze rozkładajnóżki nie jest specjalnie fascynująca, a czołganie się w brudzie, chowanie w krzakach i ocieranie się o śmierć podczas konfliktu zbrojnego istotnie może być spełnieniem marzeń każdej kobiety, w szczególności tej niezadowolonej z wykonywanego zawodu.

Rzeczą, która przyciągnęła moją szczególną uwagę, jest przenikająca historię Toy das ewig Weibliche, wieczna kobiecość. A raczej szczególne aspekty owej kobiecości, pozostające wprawdzie bez wpływu na treść i akcję, ale w niewytłumaczalny sposób zdające się fascynować autora. Te wszystkie drobne kobietki, ciąże, podpaski, tampony, PMS-y, miesiączki i humory menstrualne... Mnie nie wydają się godne uwagi i warte wspomnienia, ale może to dlatego, że wiem, jak wyglądają i nic ekscytującego w nich nie dostrzegam. Rozumiem, że twórca opowieści, jako mężczyzna, czyli istota z innej planety niż ja, ma prawo czuć miły dreszcz na wspomnienie Nieznanego. Mnie fizjologia jako taka lekko brzydzi, ale uważam się za człowieka tolerancyjnego i nie będę z tego powodu czyniła wyrzutów autorowi.

Reasumując: otworzyłam książkę, mając nadzieję na kawałek literatury detektywistycznej, prawdopodobnie w klimatach przyszłościowych. Zamknęłam książkę, mając pod powiekami piasek pustyni, na skórze zastarzały pot, a w nozdrzach drażniący odór pijanych i ustawicznie podnieconych samców. Niby nie było tak źle. Niby roześmiałam się parę razy, a to już coś. Tylko dlaczego mam wrażenie, że otworzyłam puszkę obiecującą nakarmić mnie gulaszem z pomidorami, a znalazłam w niej wodę z pewną ilością mikroelementów, z której wyleciały wszystkie bąbelki?

 

Hanna Fronczak

 

Andrzej Ziemiański

Toy Wars

Fabryka Słów, 2008

Stron: 572

Cena: 29,99

 


Piękne morze i przygasający ogień

 

okladka okladka

Kiedy dostałem obie książki do recenzji, przeczytawszy tytuł pierwszej z nich, pomyślałem: o bogowie, kolejne, sztampowe fantasy: trolle, magowie, księżniczki i dzielny bohater! Zaraz jednak moje oko przykuła okładka „Morza trolli”. Czyżby... Tak! Na okładce z mgieł wyłaniał się najprawdziwszy drakkar, a przynajmniej jego kadłub. Grafik postarał się nawet odwzorować, na podstawie znaleziska z Oseberg, zdobienia na dziobie okrętu. Nie jest źle, pokiwałem z uznaniem głową. Czytając minirecenzje z tylnej okładki, zauważyłem pewne nazwisko, które dość dobrze znałem i wysoce sobie ceniłem. O „Morzu trolli” pochlebnie wyrażał się Artur Szrejter, autor świetnej „Mitologii germańskiej”. Do tego jeszcze rekomendacja Anny Brzezińskiej na wewnętrznej stronie okładki. Hmm, o czymś musiało to świadczyć. I świadczyło.

„Morze trolli” to nie miałka, szablonowa fantasy, jakiej wiele możemy znaleźć w naszych księgarniach, ale kawał ciekawej literatury bazującej na podaniach i mitach skandynawskich. Lżejsza w odbiorze od „Młota i krzyża”, ale tak jak u Harrisona oparta na rzetelnej wiedzy z okresu historycznego znanego jako epoka wikingów. Nancy Farmer nie wykorzystała w swojej książce wikingów jedynie jako tła dla powieści, ale wniknęła głębiej i to nie tylko w wierzenia i historię Normanów z północy. Autorka postarała się również dość dokładnie przedstawić społeczność Skandynawów z epoki wikingów, jak i prawa nimi rządzące. Mamy więc tu zarówno magię siedr przynależną kobietom, berserkerów wpadających w bitewny szał po zażyciu tajemniczego środka, podróże drakkarem przez wzburzone morza, system społeczny oparty na niewolnictwie, jak i skaldów, których pieśni działają jak magiczne zaklęcia. Zresztą, o historyczności tej książki może świadczyć chociażby to, że jej początek jest dokładnie wydatowany na rok 793, a wikingowie, którzy pojawili się wśród naszych bohaterskich Sasów są najprawdopodobniej tymi, którzy brali udział w owym pamiętnym wydarzeniu, jakim był najazd na klasztor w Lindisfarne.

Jednak nie samo tło wydarzeń sprawia, że powieść czyta się z prawdziwą przyjemnością. Wiele tu wnoszą główni bohaterowie, Jack i Lucy, z którymi poznajemy świat wikingów. Jack, chłopiec z saskiej wioski, w swej podróży przez krainy wikingów, ze zwykłego pastucha staje się odpowiedzialnym mężczyzną, świadomym czyhających wokół zagrożeń, opiekuńczym wobec słabszych i stanowczym, gdy ktoś próbuje zaszkodzić jemu i jego najbliższym. Lucy, rozkapryszona siostra Jacka, ale słodka i lubiana przez wszystkich, stanowi poniekąd przeciwieństwo swego brata i za żadne skarby nie chce dorosnąć. Stąd też często Jack musi działać za nich dwoje. Wszyscy bohaterowie „Morza trolli”, to wyraźnie zarysowane postaci, mistrzowsko prowadzone przez fabułę, na tyle ludzkie i prawdziwe, że bardzo szybko zdobywają naszą sympatię – nawet krwiożerczy wikingowie, gdy poznamy ich kulturę i tradycję, stają się nam bliżsi i przestajemy ich widzieć jako półdziki lud zza morza. Stają się ludźmi, których jako takich ukształtował otaczający świat.

„Morze trolli” to bardzo mądra książka, wyraźnie skierowana do młodzieży, lecz i dorośli mogą z niej wiele zaczerpnąć. Choćby garść informacji o wciąż cieszących się złą sławą wikingach.

Druga część „Morza trolli”, zatytułowana „Dziki ogień”, już mnie tak nie zachwyciła. Owszem, znowu mamy do czynienia z dwójką sympatycznych bohaterów i ich przyjaciół znanych nam z poprzedniego tomu, ale zabrakło w niej świeżości, jaką wcześniej zaserwowała nam Nancy Farmer. Tym razem autorka oparła się na micie arturiańskim, stąd też mamy Panią Jeziora, hobgobliny, elfy i mnóstwo motywów wykorzystanych już wcześniej przez innych autorów piszących w klimatach arturiańskich. Owszem, książkę czyta się bardzo dobrze, lecz w pewnym momencie zaczyna być nużąca i dość przewidywalna. Za to pięknie i poetycko ukazane jest starcie chrześcijaństwa z pogaństwem, a właściwie to wypieranie starych bogów przez nową religię, gdzie autorka ukazała również różne aspekty ówczesnego Kościoła, począwszy od bogobojnych, służących Bogu całym sercem eremitów, po bogatych i chciwych opatów, dość brutalnie wykorzystujących swoich wiernych. I takie były wtedy czasy. Sporym jak dla mnie mankamentem był fakt, że w „Dzikim ogniu” Farmer zrezygnowała z tak pięknie opracowanego w poprzednim tomie historycznego tła, przez co jej druga książka o Jacku i Lucy stała się jeszcze jedną, zwykłą książką fantasy.

Reasumując, kto przeczytał „Morze trolli” i przypadli mu do gustu główni bohaterowie, a chciałby jeszcze raz przeżyć z nimi niebezpieczne przygody, powinien bez wątpienia sięgnąć po część drugą. Jeśli jednak w części pierwszej zachwycił was tylko świat wikingów, możecie sobie spokojnie „Dziki ogień” odpuścić, bo w kolejnym tomie już walecznych Normanów z Północy nie znajdziecie. Ja natomiast spokojnie poczekam na część trzecią pod tytułem „The Islands of the Blessed”.

Miłego czytania!

 

Wojciech Świdziniewski

 

Nancy Farmer

Morze trolli

Tłum. Jacek Drewnowski

Jaguar, 2008

Stron: 428

Cena: 34,50

 

Nancy Farmer

Dziki ogień

Tłum. Jacek Drewnowski

Jaguar, 2008

Stron: 454

Cena: 34,90

 


Na fali

 

okladka okladka

Honor Harrington to już marka. Sprawdzona, solidna, kojarzona, zdobywająca coraz więcej „klientów”. Kolejne odsłony przygód ze świata Gwiezdnego Królestwa Manticore mimo swojej coraz to większej objętości powodują obciążenia w kieszonkowym czy rodzinnym budżecie. Wszak to klasyczna space-opera, grająca na znanych i sprawdzonych motywach i archetypach, dostarczająca przyzwoitej rozrywki na długie wieczory. I kiedy cały cykl wspiął się na gatunkowe szczyty popularności, nadszedł czas na odcinanie kuponów. O ekranizacji jeszcze nie słyszałem, ale gra planszowa już powstała. Zwie się „Saganami Island Tactical Symulator” i, według informacji z Wikipedii, jedna rozgrywka zapewnia zabawę na kilka godzin.

Aby przygotować zasady do gry strategicznej, należy dokładnie skatalogować siły biorące udział w walce. W tym celu panowie Ken Burnside i Thomas Pope przestudiowali dokładnie wszystkie tomy gwiezdnej sagi i spisali wszelkie informacje podawane w ich treści, a dotyczące parametrów okrętów i ich uzbrojenia. A następnie, we współpracy z Davidem Weberem, przystąpili do opracowania albumów, których polskie edycje trzymam właśnie przed sobą.

Pierwsze wrażenia pozytywne – duże, kolorowe, na dobrym papierze. Sporo informacji, statystyk, krótki rys historyczny, mapy gwiezdne, elementy taktyki. Czyli coś w sam raz dla fana serii, który czuje potrzebę usystematyzowania sobie realiów świata Honor Harrington lub chciałby wspomóc swoją wyobraźnię w wizualizacji zmagających się gwiezdnych flot.

Dobre wrażenie często jednak psuje zetknięcie z dokładniejszym oglądem całości. I tu niestety tak się stało. Zacznijmy od strony graficznej. Najważniejszy zarzut – schematyczność. Wszystkie okręty wyglądają tak samo, różnią się jedynie rozmiarami oraz ilością gniazd uzbrojenia. Z jednej strony wiem, że wynika to z założeń fizyki świata wykreowanego przez pana Webera, z drugiej jednak nawet po dokładnym przestudiowaniu całości nie byłbym w stanie rozpoznać typu okrętu po samym wyglądzie. Poza tym, na obrazkach mających nam ukazać widok ugrupowań bojowych i szyków zdecydowanie za małe są odległości pomiędzy poszczególnymi jednostkami. Aż strach pomyśleć, jak tragiczne skutki mógłby przynieść głupi błąd w manewrowaniu. Ale zdecydowanie najgorsze wrażenie zrobiło na mnie przedstawienie postaci ludzkich. Żołnierze dwóch stron przedstawieni są bardzo schematycznie, niemal karykaturalnie. Kontrast z bardziej dopracowanymi wizualizacjami okrętów pogłębia negatywne wrażenie.

Następnym zarzutem, jaki stawiam całości, jest praktycznie absolutny brak informacji o samym uzbrojeniu. Rzecz jasna autorzy dostarczają nam informacji o tym, ile wyrzutni rakietowych znajduje się na każdym opisywanym okręcie, jakiego są typu, jaki mają napęd, itp. Jednak brakuje rozpisania możliwości poszczególnych typów uzbrojenia. Zasięgów, mocy, celności, możliwości przebijania pancerzy energetycznych czy klasycznych. Tak więc, niestety, dalej nie mam pojęcia, jaka jest różnica między graserem a laserem, czy lancą energetyczną. W zamian za to otrzymaliśmy wykresy obrazujące sygnatury okrętów – uzyskane z odczytów lidarowych i radarowych. Ot, zupełnie nieprzydatny i nic nie wnoszący gadżet.

Wypada jednak wspomnieć też o pozytywach. Tu wymienić można same opisy poszczególnych klas okrętów. Poza podstawowymi informacjami o prędkości, wymiarach, uzbrojeniu, załodze otrzymujemy także garść ciekawostek o historii konstrukcji, problemach na etapie projektowania czy funkcjonowania, czy też o najsłynniejszych jednostkach tego typu znajdujących się na wyposażeniu gwiezdnych flot.

Następną zaletą jest kilka stron poświęconych opisaniu organizacji samych flot. Wszak do prowadzenia walk na wielką skalę musimy wiedzieć, ile okrętów liczy sobie dywizjon lub flotylla. Oraz tego, jak są zorganizowane i kto nimi dowodzi. Do tego dostaniemy też garść informacji o życiu na pokładzie, co pozwoli na uzyskanie szerszego i pełniejszego wizerunku gwiezdnych armii. Wszak, poza sprzętem, bardzo ważny jest też czynnik ludzki.

Całość sprawia jednak wrażenie bardzo użytkowe. Trudno zapomnieć podczas lektury, że albumy zostały opracowane jako część opisowa do gry strategicznej. Tymczasem w naszym kraju pojawiły się jako osobne wydawnictwa. Nie jest to grzech, nie pierwszy raz się z czymś takim spotykamy. Jednak w sytuacji, kiedy ma to być samodzielne wydawnictwo, pozbawione ważnej części w postaci gry, można wymagać poważniejszego podejścia do całości i dostarczenia bardziej dopracowanego produktu.

Czy jednak mogę polecić komukolwiek albumy panów Burnside’a i Pope’a? Myślę, że tak. Uważam, że znajdą klientów pośród fanów serii o wspaniałej, jedynej i niepowtarzalnej Honor Harrington.

 

Jacek Falejczyk

 

David Weber, Ken Burnside, Thomas Pope

Royal Manticoran Navy

Tłum. Jarosław Kotarski

REBIS, 2008

Stron: 68

Cena: 25,90

 

David Weber, Ken Burnside, Thomas Pope

Ludowa Marynarka

Tłum. Jarosław Kotarski

REBIS, 2008

Stron: 66

Cena: 25,90

 


Miłość, śmierć i eter

 

okladka

Wicio znalazł szczyptę Powszechnej Woli Zaistnienia,

Nie wiedział, co z nią zrobić – dodał do jedzenia.

Był to pomysł niebezpieczny:

Z Wicia mamy sześć Dróg Mlecznych.

(Kurt Vonnegut, Syreny z Tytana, tłum. Jolanta Kozak)

 

Wydawnictwo MAG w serii „Uczta Wyobraźni” dość konsekwentnie penetruje rejony, w które konkurentom dość rzadko zdarza się zapuszczać – sami twierdzą, że to proza „z pogranicza gatunków”, co może niezupełnie odpowiada prawdzie, ale daje jej znośne przybliżenie. Kolejna zaprezentowana w ten sposób powieść to „Dom burz” Iana R. MacLeoda, osadzona w tym samym świecie, co wydane dwa lata wcześniej „Wieki światła”, lecz fabularnie wobec nich niezależna.

MacLeod wykreował alternatywną rzeczywistość, w której ogromną rolę odgrywa magia: niegdyś dopełnienie i wspomożenie sił przyrody, później, w okresie zaprezentowanym w „Domu burz”, zaprzężona do forsownego przeobrażania świata. Owo przekształcanie, dokonujące się mimo natury czy wręcz wbrew niej, jest możliwe dzięki odkryciu eteru – sui generis „paliwa” do nadprzyrodzonych zastosowań. Z eteru da się wyzwolić tyle magicznej „energii”, że brak jest jakichkolwiek impulsów dla rozwoju nauk przyrodniczych, bo po co badać coś, co można odkształcać wedle woli? Z drugiej strony jednak wymaga on ostrożnego traktowania, niczym vonnegutowska Powszechna Wola Zaistnienia, bo nieumiejętne lub zbyt długie obcowanie z eterem powoduje u ludzi dramatyczne, a nieodwracalne przemiany fizyczne i psychiczne.

Umagicznienie wymyślonego przez MacLeoda świata powoduje także, że jego historia układa się odmiennie od tej nam znanej: Europa nie odegrała tam aż tak dominującej roli, bo cóż z większego potencjału ludnościowego i technicznego, skoro wszystko to można co najmniej zrównoważyć czarami? Chiny, czy raczej Kitaj, to nie „chory człowiek Azji”, lecz silne i kwitnące imperium, nie ma Ameryki, bo nie było Amerigo Vespucciego czy też zresztą Kolumba... Ba, nawet Wyspy Brytyjskie nie tworzą, mimo pewnych starań, jednolitego organizmu politycznego. To kolejny przykład stagnacji spowodowanej łatwą władzą nad naturą – najważniejszym elementem struktury magicznie zindustrializowanego społeczeństwa nadal są rozdrobnione i kierujące się partykularnymi interesami cechy, choć należy też przyznać, że taki ustrój dopuszcza nieco większy stopień mobilności społecznej, niżby to miało miejsce w przypadku sztywnych podziałów klasowych. Co więcej, zupełnie inna niż w znanej nam historii jest tu też rola kobiet – ponownie okazuje się, że talenty magiczne wyrównują szanse tych, którzy w naszym świecie byli skazani na podrzędne role.

Widać zatem, że jeśli chodzi o kreację scenografii, autor spisał się na medal. Dał nam bogaty i konsekwentnie obmyślony świat, operujący według jasno określonych reguł. Trudno się dziwić, że sam chętnie do niego wraca. Jednak nie samym światem żyje pisarstwo, z wyjątkiem przewodników turystycznych, rzecz jasna. Przydałaby się także jakaś fabuła i co najmniej jeden protagonista. Nie martwcie się – MacLeod nie zapomniał i o tym. W „Domu burz” pokazuje nam losy Alice Meynell, jednej z najwyżej postawionych osób w cechu Telegrafistów, i jej cierpiącego na gruźlicę syna Ralpha (w przypadku takich chorób magia eteru jednak zawodzi, bo nawet czarami nie da się zmienić mikroświata, skoro wskutek zastoju badań przyrodniczych nic się o nim nie wie...), jak też szeregu innych osób, które miały okazję się z nimi zetknąć. Niemal bezgranicznie oddana choremu synowi Alice pielgrzymuje z nim po kolejnych uzdrowiskach, by na początku powieści zawitać do nadmorskiej posiadłości cechu w Invercombe, na zachodnim wybrzeżu Anglii. Zderzenie z obyczajowością odmienną od tej ze wschodniej części kraju, jak też pewne cechy charakteru Alice, starannie zresztą przez nią skrywane, uruchamiają łańcuch coraz dramatyczniejszych i coraz mniej przewidywalnych zdarzeń. Będzie romans, będzie wojna, niełatwe rozstania i wcale nie prostsze spotkania. A gdy w końcu kurz osiądzie, już nic nie będzie takie, jak przedtem...

Ian R. MacLeod stworzył powieść wyraźnie odwołującą się do tradycji dziewiętnastowiecznej epiki, plasując swoich bohaterów w samym sercu wstrząsających ich światem wydarzeń historycznych – z tą drobną różnicą, że nie tylko protagoniści są zmyśleni, ale i owa historia. Urokliwe jest to, że autor tłumaczy przedstawiany świat czytelnikom w tym samym właściwie stopniu, w jakim czynił to na przykład Wiktor Hugo. Wszystkie zachowania postaci, wszystkie wydarzenia są logicznymi konsekwencjami reguł rządzących światem napędzanym eterem i nie znajdziemy tu sztucznie wtrąconych akapitów objaśnień i encyklopedycznych wykładów. Sami musimy ułożyć tę układankę. Nie ukrywam, że takie podejście bardzo mi się spodobało.

Mniej zadowolony byłem ze sposobu skonstruowania bohaterów „Domu burz”, czy raczej tego, jak mogłem ich odebrać. Jakkolwiek Alice, Ralph, czy Marion Price, dziewczyna, w której młody Meynell zakochał się podczas pobytu w Invercombe, są ukazani czytelnikom z różnych stron poprzez rozliczne introspekcje, dialogi i inne środki z pisarskiego arsenału, o tyle postaci drugoplanowe, czasem przecież wcale ważne, jak choćby ojciec Ralpha, potraktowane zostały po macoszemu. Co gorsza, przynajmniej dla mnie, niemal nie do przezwyciężenia okazał się dystans emocjonalny do bohaterów powieści. Doceniając kunszt kreacji świata, przy lekturze przez większość czasu czułem się jednak tak, jak gdybym obserwował przemieszczające się na pięknym tle papierowe lalki. Owszem, ich perypetie były zajmujące, ale nie budziły większych wzruszeń.

Słów kilka należy się polskiej edycji. Jeśli chodzi o estetykę wydania, wydawnictwu należą się szczere wyrazy uznania: dobry papier, czytelna czcionka o rozmiarze pozwalającym zmieścić ponad dziesięć wyrazów w wierszu, twarda okładka zdobiona intrygującą i pasującą do treści ilustracją... Zdecydowanie, seria „Uczta wyobraźni” sprawia przyjemność bibliofilom. Niestety, nieco gorzej jest z treścią zawartą w tak uroczym opakowaniu. Tłumacz pozwolił, by „fałszywi przyjaciele” podstawili mu kilkakroć nogę (np. „obscenities” i „requisite”), tu i ówdzie karkołomne konstrukcje zdaniowe sugerują też, że redakcja zaspała. To jednak niezbyt wielkie usterki, jeśli zważyć na to, jak wiele pracy wiązało się z zadaniem oddania „Domu burz” w ręce polskich czytelników.

W ostatecznym rozrachunku muszę przyznać, że mimo wszelkich zastrzeżeń polecałbym lekturę powieści Iana R. MacLeoda, aczkolwiek nie wszystkim. Jeśli nie odrzucają was powieści z drugiej połowy dziewiętnastego wieku, jest spora szansa, że także „Dom burz” przeczytacie bez większych dolegliwości. Wartkiej fabuły się tam nie uświadczy, to prawda, lecz mniej śpieszny nurt opowieści o perypetiach Alice, Ralpha i Marion także potrafi unieść czytelnika i dostarczyć mu solidną porcję literackich doznań.

 

Tomasz S. Gałązka

 

Ian R. MacLeod

Dom burz

tłum. Wojciech M. Próchniewicz

MAG, 2008

Stron: 400

Cena: 35,00

 


< 06 >