strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Elizabeth Moon
strona 29

Córka Owczarza

(tom I księgi Czyny Paksenarrion)


(...)

Przyjeżdża Książę. Będzie tu za tydzień - nie, za dwa tygodnie - nie, za trzy dni. Plotki obiegały twierdzę, niczym rozsierdzone szerszenie, wprowadzając rekrutów w stan najwyższego podniecenia. Każda stopa kwadratowa fortecy została wyczyszczona, a tam, gdzie drużyny sprzątaczy uznały, że jest już czysto, zarządzano powtórne sprzątanie - a potem jeszcze jedno. Uporządkowali stajnie, natłuścili każdy skrawek skóry, wypolerowali najmniejszą metalową powierzchnię. Służące jako kloaki doły zostały
O POWIEŚCI
Mamy przyjemność zaprezentować Wam fragmenty powieści należącej do cyklu składającego się z ksiąg: "Córka owczarza", "Podzielona wierność", "Przysięga złota"

Poniżej kilka wypowiedzi na temat cyklu:

"To pierwsza książka heroic fantasy, jaką poznałam, tak całkowicie przepojona dziełem Tolkiena, a jednocześnie nowatorska, choć bezsprzecznie opierająca się na dokonaniach mistrza... Taka właśnie musiała być Czwarta Era. Rzecz godna uwagi. Zgodna z tradycją budowa świata, tło przemyślane do najmniejszego szczegółu przez kogoś, kto wie, o czym opowiada. Jej wiedza militarna jest imponująca, a opis życia w oddziale najemników przekonuje. Jestem pod wielkim wrażeniem...
Po tak licznych niedowarzonych kopiach Tolkiena oraz ogólnej, średniowiecznej fantasy nie potrafię wyrazić, z jakim zachwytem przyjęłam coś tak wysokiej jakości. Brawo!"
Judith Tarr

"Wielkie..." - Anne McCaffrey
"Parada mocy..." - Jack McDevitt
"Wyrazy uznania..." - Booklist
"Nadzwyczajne... doskonałe wejście w świat fantasy." - Other Realms
"Choć raz obietnice zostały spełnione." - Lan's Lantern
"Moon stworzyła prawdziwą bohaterkę." - The News, Salem, Arkansas
"Rzadki fenomen..." - Dragon
"...znakomicie napisane, z dogłębną wiedzą o życiu w armii ... psychologiczno-etyczny ekstrakt o godnym pozazdroszczenia skomplikowaniu i głębi..." - Quantum
opróżnione i obłożone wapnem. Ich cuchnącą zawartość wywieziono na pola wokół Zachodniej Księcia. Pięćdziesięciu rekrutów naprawiało drogę do Wschodniej Księcia, zasypując dziury i koleiny oraz poprawiając rowy. Nawierzchnię wyrównano za pomocą ciężkiego walca, ciągniętego przez woły, upewniając się przy użyciu miary i linek, że zwieńczenie ma odpowiednią krzywiznę. Grupa Sigera, który nie tolerował na klingach nawet odcisku palca, gorączkowo smarowała oliwą drewniane miecze ćwiczebne i czyściła metalową broń.

Nie wpuszczano ich do Pałacyku Księcia, lecz jasne było, że trwają tam co najmniej równie intensywne przygotowania. Między dwiema wioskami a twierdzą biegali gońcy, omijając jednakże naprawiany odcinek, by uniknąć przekleństw "drogowców".

 

***

 

Po kilku deszczowych dniach przejaśniło się. Trzymająca nocną wartę Paks spędziła na murach parę paskudnych godzin, chodząc tam i z powrotem w zimnym kapuśniaczku, zanim przestało padać. Przy każdym spotkaniu w południowo-wschodnim narożniku umocnień narzekali z Cobenem na pogodę. W końcu, kiedy powiał inny wiatr, przynosząc suche, chłodne powietrze, uznali, że to zmiana na lepsze. Gdy Naszyjnik Torre'a - konstelacja zimowych gwiazd - zniknął na zachodzie, niebo na wschodzie rozjaśniło się. Paks zerknęła na kominy jadalni - tak jest, z jednego z nich dobywał się gęstniejący dym. Pomyślała o asarze - gorącym, słodkim napoju, którym częstowano nocną wartę zaraz po uwarzeniu - i zaczęła chuchać w zgrabiałe dłonie.

Okolica wciąż była bezkształtną mroczną masą, lecz na północnym wschodzie widziała już grzbiety wzgórz, czarne na tle granatowego nieba. Pochłodniało, przytupywała, krążąc pomiędzy wieżą bramną a narożnikiem murów. Niebo rozjaśniało się stopniowo. Rozróżniała już płyty, po których stąpała i zamarznięte kałuże. Prowadząca od bramy do Wschodniej Księcia droga odcinała się blado od ciemniejszych pól. Obejrzała się na dziedziniec i kominy jadalni - dymiły już oba. Spojrzała na wschód. Pod rozszerzającym się błękitem jaśniał pas bieli, tylko Silba, gwiazda poranna, świeciła jeszcze na niebie. Opuściła wzrok na ziemię, wyłaniającą się zwolna z mroków jak z ciemnych odmętów: wzgórza na wschodzie, za nimi góry, a wcześniej rozległe zaorane pola. W stojącej na nich wodzie odbijało się rozjaśniające się niebo. Droga na południu była coraz wyraźniejsza, zataczała łuk, omijając bagna i wspinając się na wzniesienie pomiędzy twierdzą a Wschodnią Księcia.

Czasem widać było dymy, unoszące się z kominów domostw we Wschodniej: drzewa przesłaniały niskie budynki, ale ona wiedziała, na który zagajnik patrzeć. Nadal było zbyt ciemno. Zmarzły jej nogi. Podskakiwała w narożniku, czekając na Cobena.

- Ach, ale zimno! - wyjąkał, trzęsąc się, gdy podszedł bliżej.

Paks przytaknęła, przestępując z nogi na nogę.

- Już n-niedługo - odparła. - Wi-widziałeś dym? Niedługo.

Uśmiechnął się.

- L-lepiej jak najszybciej. Chodźmy dalej, za zimno na przystanki.

Odwróciła się. Było już wystarczająco jasno, by rozróżnić kolory. Wzdłuż rzeki ciągnęła się ciemniejsza linia drzew, większe skupisko majaczyło przy i za Wschodnią Księcia. Gdy dobrnęła do wieży bramnej, sierżant straży otworzył drzwi do wieży i pokiwał na nią.

- Mam tu coś, co cię rozgrzeje - oznajmił. - Świeża dostawa z kuchni.

Skinęła z wdzięcznością głową, zbyt zmarznięta, by mówić i przyjęła zaoferowany jej kubek. W środku też było zimno, z kubka i dzbana na stole unosiła się para. Sączyła parzący płyn, który aż palił w język. Mrowiły ją zmarznięte dłonie, ogrzewając się od trzymanego kubka. Poczuła wewnątrz ciepło i opróżniła naczynie do końca.

- Mogę zabrać trochę dla Cobena?

- Niech też tu wejdzie, strasznie wieje - zgodził się sierżant. - Patrolujcie mury przez kilka minut i zajrzyjcie na drugą porcję.

- Tak jest, sir. - Paks rozcierała przez chwilę ramiona, po czym otworzyła drzwi i wróciła na umocnienia. Było strasznie zimno. Na wschodzie rozbłysła czerwona smuga. Coben czekał w narożniku. Przyzwała go kiwaniem ręki. Przebiegł koło niej, krzywiąc usta w uśmiechu. Ruszyła przed siebie na wschód, obserwując pobliskie zbocza, po czym skręciła na północ, by zająć miejsce Cobena. Na północ od twierdzy majaczyły kolejne wzgórza. Ktoś mówił jej, że zamieszkują je orki. Na zachodzie rozciągały się wrzosowiska wykorzystywane przez wieśniaków do wypasania owiec. Wróciła myślami do hal nad farmą jej ojca. Tam też było zimno, lecz przynajmniej można było zostać na noc ze stadem. Zmarszczyła nos, przypominając sobie tamten zapach. Uśmiechnęła się do siebie. Nie chciała tam wracać, nawet dla ciepłego noclegu. Zrobiła w tył zwrot i powędrowała murem na południe.

Na wschodnim horyzoncie rozlał się płynny ogień: pojawiło się słońce, opasły, czerwono-złoty dysk. Na kamienie blanków padły głębokie, błękitne cienie. Wczesnoporanne światło przydało polom różowego odcienia. Wiecznie zielone drzewa nad rzeką pyszniły się swą barwą, a nagie gałęzie innych gatunków, rosnących nieco dalej od wody, lśniły, chwiejąc się lekko na wietrze. Spojrzała ponownie na Wschodnią Księcia. Tak jest - dym, złocisto-biały na tle bladobłękitnego nieba. Patrzyła bezmyślnie na drogę. Wtem zesztywniała. Dostrzegła odbijające się od czegoś promienie słońca.

Wytężyła oczy, mrużąc je przed mroźnym wiatrem. Cokolwiek to było, znajdowało się pomiędzy wzniesieniem a Wschodnią Księcia, gdzie sama droga kryła się przed wzrokiem obserwatorów. Kolejny rozbłysk i jakby wrażenie ruchu. Paks krzyknęła. Obejrzał się na nią znajdujący się po drugiej stronie wieży strażnik. Krzyknęła powtórnie i wskazała na Wschodnią Księcia, po czym pobiegła do wieży. Drzwi otworzyły się.

- Co się dzieje? - zapytał Coben. - Za długo tu siedziałem? - Za jego plecami zobaczyła sierżanta.

- Nie - coś jest na drodze. Na drodze do Wschodniej Księcia. - Coben wypadł na mury, tuż przed sierżantem.

- Gdzie? - zapytali jednocześnie. Paks pokazała im.

- Za wzniesieniem - widziałam jakiś błysk, poruszał się.

- Nic nie widzę - odezwał się drugi wartownik, rekrut z oddziału Kefera. - O czym tak krzyczałaś?

- To może być Książę - uznał sierżant. - Wkrótce przekonamy się, czy faktycznie coś widziałaś. Wracajcie na posterunki, zawiadomię resztę. Jeżeli to Książę - zwrócił się do Paks - podziękuję ci za dodatkowe ostrzeżenie. Nie przyłapie nas nieprzygotowanymi - choć i tak jesteśmy w pogotowiu.

Coben wrócił na wschodni mur, lecz co rusz oglądał się na południe. Paks nie odrywała oczu od drogi. Na dziedzińcu za sobą usłyszała nagłe poruszenie, lecz nie kusiło jej, żeby się obejrzeć. Drzwi od wieży otwarły się i na umocnienia wysypała się połowa obsady wartowników w pełnym uzbrojeniu, stając wzdłuż muru. W drzwiach pozostali trębacze. Domyśliła się, że druga połowa wartowników poszła na przeciwną stronę wieży. Sierżant straży znów wyszedł na mury.

- Paks, zejdźcie z Cobenem na dół, do swojego oddziału.

Oderwała oczy od traktu, oficer mierzył ją życzliwym wzrokiem.

- Idź już. Wiem, że chciałabyś zostać i popatrzeć, lecz Książę lubi, żeby wszystko było, jak trzeba. Nowo przyjęci powinni być razem. - Kiwnęła głową i zbiegła schodami na dziedziniec, gdzie zbierały się już formacje rekrutów. Stammel czekał na Paks i Cobena z drugą porcją asaru.

- Proszę - wyglądacie na zziębniętych. Wypijcie szybko, idźcie do toalety, odświeżcie się i jak najszybciej wracajcie. - Zabrali kubki do baraku. Uczesała potargane przez wiatr włosy i szybko je zaplotła, po czym osuszyła kubek. Pobiegła do ustępu, rozcierając ramiona i przytupując. Pod murem było znacznie cieplej. Gdy wyszli z baraku, Stammel odebrał od nich naczynia i kazał dołączyć do reszty. Kapral Bosk opuścił jej miejsce i zajął własne.

Chwilę potem na wieży zabrzmiały trąbki. Żałowała, że nie ma jej na górze i nie patrzy na przybycie Księcia. Po chwili trąbki zagrały ponownie, tym razem usłyszała z oddali słaby odzew. Kapitan Valichi krążył po dziedzińcu, sprawdzając każdy oddział. Po drugiej stronie placu czekał jego wierzchowiec. Kolejny sygnał. Valichi wskoczył na siodło i podjechał do bramy. Ozwał się okrzyk sierżanta straży i gromka odpowiedź zza bramy. Sierżant krzyknął na dół:

- Kapitanie, to Książę.

- Otworzyć bramę! - rozkazał kapitan. Paks usłyszała zgrzyt kraty i wielkie, wykute z brązu wierzeje otworzyły się do środka. Przez chwilę nic się nie działo. Potem rozległ się stukot podków na kamieniach i przez bramę przejechała postać w lśniącej kolczudze i długim, brązowym płaszczu. Valichi ukłonił się w siodle. - Witaj, mój Książę - przemówił. Przybysz odrzucił obszyty futrem kaptur, odsłaniając rudą czuprynę i brodate oblicze.

- Myślałem, że za wcześnie jeszcze na śniadanie - odezwał się. - Czyje sokole oczy wypatrzyły mnie tym razem?

- Rekrutki, mój panie - odrzekł Valichi.

Książę przyjrzał się dokładnie oddziałom rekrutów, Paks poczuła na sobie jego wzrok, chłodny i bystry, niczym ostrze sztyletu. Po chwili uśmiechnął się do kapitana.

- Cóż. Zatrzymajmy ją. Dobra robota, Valichi. - Puścił wodze i przeciągnął się. - Na kości Tira, Val, jestem gotowy do śniadania, nawet jeśli nikt inny nie jest. Ależ ziąb, człowieku. Chodźmy do ognia. - Podjął wodze i przejechał między szpalerem rekrutów do Bramy Księcia. Za nim jechało dwóch młodzieńców w kolczugach, wysoki mężczyzna w powłóczystych szatach i spiczastym kapeluszu, dwaj bogato ubrani ludzie w jedwabnych strojach oblamowanych futrem oraz oddział zbrojnych. Jeden z nich dzierżył proporzec na długim drzewcu. Paks ciekawa była, czy to właśnie wypolerowany grot tej chorągwi ujrzała z daleka.

Na dziedziniec wybiegli stajenni, by odebrać konie, jeźdźcy zeskoczyli z rumaków i powiedli je do stajni w chwili, gdy Książę znikał w pałacyku. To były konie, zauważyła Paks, nie muły. Sierżant straży wyszedł z wieży na czele wartowników i na murach została tylko dzienna zmiana. Przechwycił wzrok Stammela i dał mu jakiś znak. Paks nie znała jeszcze mowy gestów weteranów, lecz Stammel uśmiechnął się i obrócił do niej.

- Dobry wzrok. Książę zawsze stara się nas zaskoczyć i lubi, kiedy mu się to nie udaje. Gdzie go zobaczyłaś?

- Dostrzegłam coś błyszczącego, lecz nie byłam pewna co, pomiędzy wzniesieniem a wioską. Musiało być dość wysoko - czy to mogła być chorągiew?

- Albo to, albo hełm giermka. Musiały odbić się od niego promienie słońca - a ty patrzyłaś w odpowiednią stronę. Dobra robota, Paks.

 

***

 

Książę Phelan jechał przez pół nocy, by dotrzeć do swej twierdzy o świcie, nie oznaczało to jednak, że zamierzał przespać dzień. Zaraz po śniadaniu zjawił się na placu, by obserwować ćwiczenia z bronią jednostki Kefera. Do południa przyjrzał się każdemu oddziałowi rekrutów. Mówił niewiele, lecz jego bystry wzrok zdawał się widzieć wszystko jednocześnie. Po południu rekruci stracili go z oczu, ćwiczyli walkę w błocie dwóch na jednego i manewry w czworoboku. Nikt nie miał czasu gapić się na mury, skąd obserwowała ich spowita w długi płaszcz postać. Dostrzegli ją za to sierżanci, nie odezwali się jednak słowem.

W następnym tygodniu, podczas którego sierżanci mruczeli i troszczyli się o rekrutów, niczym kury o zbyt wiele kurcząt, Książę zobaczył wszystko, co chciał. W jednym baraku zjawił się równo z pobudką, w innym podczas szorowania podłogi. Przechadzał się po jadalni w trakcie posiłków, dwukrotnie nawet tam zjadł. Rekruci z trudem przełykali kolejne kęsy. Książę sprawiał wrażenie, że mu smakuje i swobodnie rozmawiał z giermkami. Był na miejscu, gdy oddział Vony idealnie zawrócił w czworoboku, odrzucając oddział Kefera, a potem patrzył, jak oddział Stammela robi to samo, może nie tak idealnie, przeciwko obu jednostkom.

- Ciekawe, czy on w ogóle śpi - mruknęła Arňe do Paks podczas wizyty w ustępie, jedynym miejscu, gdzie byli niemal pewni, że Książę nie dotrze.

- Nie mam pojęcia. Zeszłej nocy był na murach, gdy obejmowaliśmy tam wartę. Przekazał nam hasło, zupełnie jak kapitan Valichi, a ja omal nie zleciałam z parapetu.

- A rano czekał na placu, gdy wychodziliśmy na ćwiczenia. Żałuję, że nie wiem, co myśli...

- Ja nie. - Zastanawiała się, co Książę zrobił ze Stephim, bała się jednak zapytać. Stammel na pewno wiedział to od żołnierzy, którzy przybyli z Księciem, ale... - Gdybym wiedziała - odparła, widząc pytający wzrok koleżanki - bałabym się go jeszcze bardziej.

- Nie chodzi o to, że coś komuś zrobił - dumała Arňe. - Ale mam wrażenie, że może. Chciałabym być pierwsza na drodze - dodała, wyrażając na głos to, o czym wszyscy myśleli. Jeden z oddziałów rekrutów zostanie wybrany, by pomaszerował na południe i dołączył do Kompanii. Najlepszy oddział, oczywiście. Wszyscy wiedzieli, czyj jest najlepszy, lecz i tak w przyjacielskie relacje, panujące między rekrutami z różnych jednostek, wkradł się pewien chłód.

- Barra i Natzlin łudzą się, że padnie na nich - powiedziała Paks. Arňe prychnęła.

- Po tym, jak Vona dwa dni temu zmyliła drogę? Musieliby czymś naprawdę zabłysnąć, by to zatrzeć.

- My też nie okazaliśmy się doskonali - przypomniała jej.

- Przeciwko dwóm jednostkom. Kefer walczył jeden na jednego. Mam nadzieję...

- Poradzimy sobie - oznajmiła Paks z nieoczekiwaną pewnością siebie. - Jesteśmy o wiele lepsi we włóczniach, a czworo z nas najlepiej radzi sobie z mieczami...

Ten tydzień okazał się jednym długim sprawdzianem. Mniej spostrzegawczy, którzy sami tego nie zauważyli, zostali brutalnie oświeceni przez towarzyszy. Walka na niby ostatniego dnia wcale nie była udawana: w każdym oddziale pod ciosami drewnianych mieczy uległ złamaniu co najmniej jeden obojczyk i kilka palców. Gdy na placu zebrała się cała kohorta rekrutów, nikt się nie uśmiechał. Po raz pierwszy Książę zwracał się do nich oficjalnie.

Stojąca na czele szeregu Paks nie zwracała uwagi na trzy opuchnięte palce u ręki przypominające teraz raczej niebieskawe kiełbaski. Zdecydowanie warto było je narazić, byle tylko przełamać szyk Vony. Zwłaszcza że nie były złamane - chirurg orzekł, że wygoją się za parę dni. Rozglądała się za Księciem. Przez bramę przeszedł jeden z jego giermków, kiwając głową kapitanowi Valichi. Trębacze zagrali sygnał i Paks pokryła się gęsią skórką. Książę wszedł na plac energicznym krokiem, ciągnąc za sobą rozwiany płaszcz. Zamienił parę słów z kapitanem, skinął głową i podszedł do oddziału Vony, stojącego po drugiej stronie dziedzińca. Paks stłumiła jęk. Czyżby przegrali z Voną? Lecz Książę niczego nie ogłosił. Możliwe, że tylko dokonywał inspekcji, jak już uczynił to wcześniej chyba ze dwa razy. Nie ośmieliła się obejrzeć. Dłoń pulsowała bólem, promieniującym na całe ramię. Wsłuchiwała się w chrzęst książęcych butów. Miała wrażenie, że bardzo długo trwało, nim dźwięk zaczął się przybliżać. Był teraz przy oddziale Kefera. Słyszała, że naprawdę przechadza się między szeregami. Do jej uszu docierały urywki rozmów z rekrutami.

A potem znalazł się przed nimi, witając się ze Stammelem i szybko lustrując pierwszy rząd. Zastanawiała się, czy będzie rozmawiał z każdym z nich. Przypomniała sobie instrukcje Stammela: "Odpowiadajcie: <tak, mój panie> lub <nie, mój panie> zamiast zwykłego <sir>, jak zwracacie się do kapitana". Książę podszedł bliżej, Stammel trzymał się krok za nim. Zrobiło się jej gorąco. Starała się patrzeć przez niego na okna jadalni, lecz był za wysoki, trudno było uniknąć spojrzenia tych szarych oczu.

- Palce połamane? - zapytał ją.

- Nie, sir... mój panie - odrzekła, zająkując się przy grzecznościowym zwrocie i czerwieniejąc jeszcze bardziej.

- Dobrze. - Poszedł dalej, a ona przez dłuższy czas nie słyszała nic, prócz tętnienia krwi w uszach. Mimo że Stammel im to mówił, a ona sobie powtarzała, to i tak się pomyliła. Gdy odzyskała słuch, Książę szedł już na czoło formacji.

- Gdy zostaliście zwerbowani - przemówił do nich - zgodziliście się pozostać w Kompanii przez dwa lata po odbyciu szkolenia i walczyć na rozkaz waszego dowódcy. Wówczas go nie znaliście. Teraz już tak. Wszyscy nadajecie się do przyłączenia do mojej Kompanii, co oznacza, że będziecie słuchać mnie - wykonywać moje rozkazy, walczyć, kiedy wam powiem, maszerować na moją komendę. Wasi sierżanci uprzedzą was - spodziewam się, że już to uczynili - iż twardy ze mnie dowódca. Tak jest. Wymagam wiele od moich żołnierzy. Umiejętności, odwagi... i lojalności. Wobec mnie i Kompanii. A teraz, kiedy po poznaniu mnie jest wśród was ktoś, kto nie może złożyć mi hołdu - nadeszła odpowiednia chwila, by odejść. - Zapadła długa, pozbawiona tchu cisza. Książę pokiwał głową. - Bardzo dobrze. Wobec tego złóżcie mi przysięgę.

Kapitan Valichi wystąpił naprzód, by poprowadzić ich przez słowa hołdu.

- Oddajemy ci nasze ręce, nasze miecze, naszą krew, nasz oddech - oddajemy ci na służbę nasze dłonie i serca. Niechaj bogowie będą świadkami składanej ci przysięgi lojalności i rychło ukarzą zdrajców.

- A ja - odrzekł Książę - oddaję wam ręce, miecz, krew i dech. Mój honor jest waszym honorem wobec każdego wroga i próby, w każdym niebezpieczeństwie. Bogowie są świadkami mojej przysięgi i waszej. - Rozejrzał się po rekrutach i pokiwał głową. - A teraz, żołnierze - Paks zesztywniała, zaskoczona zmianą w jego głosie - wkrótce wyruszycie na wojnę. Jak zawsze, jeden oddział musi być pierwszy. Wybór spośród was nie był łatwy. Tir jeden wie, co zrobię, gdy Kompania rozrośnie się do czterech kohort. Lecz wybór został dokonany i padł na oddział Stammela... - Paks poczuła, że mogłaby wyskoczyć wysoko w górę. Zacisnęła szczęki, tłumiąc okrzyk triumfu. Ktoś za jej plecami był mniej opanowany. Ku jej zdumieniu Książę uśmiechnął się. - Jeden okrzyk nie zaszkodzi - stwierdził. - Uczcijcie waszego sierżanta, jeśli chcecie.

I zawrzasnęli "Stammel!", a ich głos odbił się echem od murów.

 

***

 

Książę wyjechał następnego ranka, nie zważając na zadymkę. Ledwo znikł w kłębach śniegu, gdy rekruci z powrotem wzięli się za ciężką pracę - tym razem przygotowując się do wymarszu na południe. Najpierw zdjęto z nich wymiary na nowe mundury - ich sylwetki zmieniły się nieco, odkąd tu przybyli. Wraz z kasztanowymi tunikami otrzymali wyższe buty i dłuższe skarpety, długie, kasztanowe płaszcze z kapturami oraz - to było najwspanialsze - zbroje. Zamiast ochraniaczy mieli nosić skórzane zbroje ("Dopóki nie kupicie sobie czegoś lepszego, jeśli będziecie chcieli" - jak oświadczył im Devlin). Ponadto, otrzymali nagolenniki na nogi i szerokie opaski do ochrony nadgarstków. Oraz hełmy z brązu.

- Zdecydujcie się - mówił Stammel - jakie zamierzacie mieć włosy. Jeśli długie, to doradzałbym chowanie ich pod hełmem, niezależnie od temperatury, bowiem w przeciwnym razie przeciwnik może was za nie złapać i przewrócić. Zrobiłbym sobie z nich poduszkę. - Paks wymyśliła, jak zawijać warkocz wokół głowy w bezpieczny i wygodny sposób. Hełm okazał się cięższy, niż przewidywała. Reszta rynsztunku także.

- Przyzwyczaicie się - pocieszał ich Stammel. - Po marszu do Valdaire przestaniecie to zauważać.

Mieli wrażenie, że od wyjazdu Księcia nie minęło wiele czasu, nim z południa nadjechało dwóch kapitanów, by objąć nad nimi dowództwo. Ostatnie kilka dni na przegląd i spakowanie mułów, które miały nieść ich zapasy - i oto nastała ostatnia noc w barakach. Paks zasypiała z takim samym trudem, jak pierwszej nocy po przybyciu do twierdzy.

 

(...)

 

Sama przełęcz okazała się łatwiejsza do pokonania, niźli na to wyglądała. Ta droga była budowana i przebudowywana przez setki lat, wiła się między wzgórzami i wokół nich, wybierając najłatwiejszą trasę w górę i tylko raz wspięła się znad potoku na stromy skalny garb. Po przekroczeniu go szlak stał się na powrót łatwy, zygzakując wśród zielonych wzgórz.

Na południu trwała wiosna. Dolina Valdaire rozpościerała się przed nimi w całej krasie, niczym ogromna misa o brzegach z ośnieżonych gór, zielonych pastwiskach powyżej i ciemniejszych lasach na dnie. Droga z przełęczy do miasta zabrała im dwa dni, lecz każdy krok sprawiał niekłamaną przyjemność.

Widoczne za roześmianymi rzeczkami Valdaire wywarło na nich wrażenie o wiele gościnniejszego od Vérelli. Jego mury zdawały się służyć raczej jako tylna ściana sklepów niż prawdziwe fortyfikacje. W pobliżu miasta, przy drodze, wyrosły obszerne gospody otoczone własnymi murami, za które można było wprowadzić wozy i zwierzęta pociągowe. Na wzgórzu po drugiej stronie rzeki majaczyły zabudowania przypominające małą, kamienną wioskę. Bosk wskazał na nią, wyjaśniając:

- To zimowe kwatery Kompanii Halverica. - Ktoś śmielszy od Paks zapytał, czym jest ta "Kompania Halverica". - To najemnicy jak my. Zwykle zawierają umowy z sierem Zachodniego Lądu, przynajmniej w ciągu ostatnich lat. Dobra kompania, troszcząca się o wszystko.

- Gdzie są nasze? - spytał ktoś inny.

- Na wschód od miasta. Przejdziemy przez nie, by je wam pokazać. Teraz uważajcie.

Valdaire było pełne ludzi i to nie tylko kupców i rzemieślników jak w Vérelli, lecz także wszelkiego rodzaju żołnierzy. Powiedziano im, że miasto jest neutralne, nie spodziewali się jednak tylu różnych barw i odznak. Podobne do ich uniformów zielone tuniki, czerwone tuniki z czarnymi spodniami, zielona skóra na brązowej wełnie, brązowe tuniki z czerwienią - oszałamiające. Jeźdźcy w kolczugach na smukłych, drobiących szybko wierzchowcach, rycerze w zbrojach płytowych na masywnych rumakach, kusznicy na mułach. Coraz to któryś z nich witał się z kapitanem Pontem lub Stammelem, otwarcie komentując wygląd rekrutów. Paks zwróciła uwagę na obcy akcent i bogów, których wzywali. Nie miała pojęcia, kim lub czym jest Ashto albo Senneth.

Wreszcie przejechali przez miasto. Po prawej stronie znajdowała się ostatnia karczma, "Smok". Stał przed nią szereg mężczyzn w skórzanych zbrojach, przyglądając się przechodzącej kolumnie.

- Nowi rekruci Phelana - usłyszała, jak mówi jeden z nich.

- Szkoda, że nie nasi - mruknął inny. - Ta banda głupców, którą otrzymaliśmy w tym roku...

- Myślisz, że ci są lepsi?

- Przynajmniej lepiej maszerują, a to już coś. Na Tira, mam nadzieję, że nie podpiszemy tego kontraktu z...

- Psst! - Minęli ich i nic więcej nie usłyszała.

Skręcili z traktu na ścieżkę. Przed nimi majaczyło skupisko budynków o białych ścianach, przeważnie niskich i długich, choć trzy z nich miały po dwa piętra. Paks wzięła głęboki wdech. To muszą być zimowe kwatery Księcia. Za kilka minut ujrzą weteranów i zajmą miejsce w prawdziwej Kompanii. Podeszli bliżej. Między budynkami kręcili się żołnierze. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Starała się nie gapić, gdy przechodzili między barakami. Weterani wyglądali na nadzwyczaj twardych. Wyszli na plac i Stammel nakazał im zatrzymanie się. Niemal natychmiast nie znany im głos wydał rozkaz i Kompania stanęła w szyku tak szybko, że wyglądało to, jakby żołnierze wskakiwali w odpowiednie miejsca w szeregach. Miejsce wałęsających się lub stojących w drzwiach mężczyzn i kobiet zajęła zwarta, idealna formacja wojowników o twardym wzroku. Paks zamrugała oczami, paru innych rekrutów westchnęło. Czuła badające kolumnę spojrzenia weteranów. Zrobiło się jej nieswojo. Po chwili na plac wjechał Książę, powitał kapitana Ponta i w mgnieniu oka kolumna została rozdzielona między trzy kohorty.

Cały oddział Stammela znalazł się w kohorcie Arcolina. Dowódca był wysokim mężczyzną o surowym spojrzeniu, ciemnych włosach i jasnoszarych oczach. Jego zastępcą był Ferrault, który towarzyszył im od Vérelli: płowowłosy, brodaty, niższy i szczuplejszy od Arcolina. Barra, Natzlin i reszta oddziału Kefera została przydzielona do kohorty Dorrin. Paks ze zdumieniem przekonała się, że Dorrin jest kobietą. Jej zastępcą był Sejek - czyli Stephi służył w innej jednostce niż ona. Przyjęła to z ulgą.

Następne godziny były jeszcze bardziej zwariowane od pierwszych chwil spędzonych w Kompanii jako nowa rekrutka. Każdy nowicjusz został przydzielony do weterana, który jasno dawał do zrozumienia, że nowy będzie musiał w kółko udowadniać swoją wartość, o ile w ogóle mu się to uda. Donag, przysadzisty lider szeregu o krzaczastych, ciemnych brwiach, obdarzył Paks nieprzyjaznym spojrzeniem.

- To ty wpędziłaś Stephiego w takie kłopoty? - Zmroziło ją, za wcześnie pozwoliła sobie na rozluźnienie. Donag zinterpretował jej milczenie na swój sposób. - Tak myślałem. Powinnaś być wystarczająco zawstydzona, by siedzieć cicho. Stephi to mój dobry przyjaciel - spraw jeszcze jakieś kłopoty, a nie ujrzysz więcej północy. - Przyglądał się jej dłuższą chwilę. - Podobno umiesz walczyć, lepiej, żeby to było prawdą. - Bez słowa zaprowadził ją do przydzielonego łóżka. Czuła piekącą złość. Nie wpędziła Stephiego w kłopoty, to była jego wina. Wbiła wściekły wzrok w plecy Donaga.

Dni, które nadeszły nie należały do przyjemnych. Ćwiczyli każdego dnia, maszerując i walcząc. Okazało się, że muszą się jeszcze wiele nauczyć. Jako jedna z najlepszych rekrutek, Paks była szczególnie doświadczana. Pomimo narzekania Sigera na jej prędkość, sądziła, że jest wystarczająco szybka. Tutaj jednak najwolniejsi weterani przewyższali ją prędkością ruchów, najlepsi zaś - a Donag był jednym z nich - zdawali się być nieludzko wręcz szybcy. Nabawiła się wielu nowych siniaków, a Donag uśmiechał się do niej tylko wtedy, gdy nabijał jej kolejne.

- Uwziął się na ciebie, prawda? - zapytał ją pewnego wieczoru Saben, gdy wracali z kolacji. Przytaknęła. Nie chciała o tym rozmawiać. Podsłuchała, co spotkało Stephiego i uznała, że Donag wyładowuje na niej swoje oburzenie. Barranyi także to widziała i oczywiście nakłaniała ją do złożenia skargi. - To nie była twoja wina - ciągnął Saben. - Nie powinien tak postępować. - Wzruszyła ramionami.

- Nie mogę go powstrzymać.

- Ty nie, ale Stammel i owszem. Albo kapitan. - To także były słowa Barry.

- Nie. To nic nie da. Po prostu... nic już nie mów, Saben. Proszę.

- W porządku. Pamiętaj jednak, że jestem po twojej stronie. - Miał zatroskaną minę, więc zdobyła się na uśmiech, pierwszy od paru dni, byle tylko go pocieszyć.

Tego wieczoru do ich baraku zaszedł Stephi. Donag powitał go uśmiechem, rzucając jednocześnie Paks ostrzegawcze spojrzenie. Nie oderwała się od pracy - właśnie polerowała hełm. Ku jej zdumieniu, to z nią Stephi przywitał się najpierw.

- Paks - jak ci się podoba na południu?

Zaskoczona, uniosła głowę.

- Zupełnie inaczej. Bardzo gorąco.

Uśmiechnął się.

- Pierwszy rok tutaj bardzo mnie zaskoczył. Zaczekaj do lata, będziesz myślała, że roztopisz się wewnątrz zbroi. Dogadujecie się ze sobą?

Zerknęła na Donaga.

- Tak, wszystko w porządku.

- Dobrze. Sądzę jednak, że odczułaś dużą różnicę - przedtem byłaś najlepszą rekrutką. To zawsze pewien wstrząs.

Odprężyła się nieco. Stephi nie sprawiał wrażenia złego na nią - w najmniejszym stopniu nie odnosił się do niej tak wrogo, jak Donag.

- To faktycznie spora różnica - wszyscy jesteście tacy szybcy.

- W przeciwnym razie nie byłoby nas tutaj, by was uczyć - burknął Donag. Podczas ich rozmowy spacerował po baraku, teraz jednak zwrócił się do Stephiego. - Słyszałeś coś o kontrakcie?

Zapytany pokręcił głową.

- Nie. Cały dzień spędziliśmy na wzgórzach. A ty?

Donag spojrzał na dziewczynę.

- Nie przejmuj się Paks - uspokoił go Stephi. - Kiedyś będą musieli nauczyć się o umowach.

Donag zmarszczył brwi, niemniej odpowiedział.

- Widziałem dzisiaj posłańców z Foss Council. Dwóch z nich wyjechało zaraz po obiedzie w otoczeniu grupy strażników. W mieście powiadają, że Foss Council i Czardas spierają się o granicę.

- Ha - mruknął Stephi. - Czardas. Pomyślmy: to hrabstwo, prawda? Mają tylko lokalną milicję, chyba że kogoś wynajęli - albo wesprze ich Andressat.

- Naprawdę jeszcze nie wiem - odrzekł Donag z szerokim uśmiechem.

Stephi odpowiedział uśmiechem.

- Ale masz informacje z jednego z twych... hm... dobrych źródeł?

Jedyną odpowiedzią był kolejny uśmiech i potrząsanie głową. Paks patrzyła na niego ze zdziwieniem. Gdy się nie krzywił, miał całkiem przyjemną twarz: szorstką i pobrużdżoną, lecz wesołą. Zauważył jej wzrok i wykrzywił się, zaraz jednak uśmiechnął z powrotem.

- Nie zawsze jestem takim zrzędą, o nie - jeśli tak uważałaś. A ty może nie jesteś taka zła, jak myślałem - o ile będziesz się zachowywać.

- Wybieram się do "Smoka" - oznajmił Stephi. - Może też pójdziesz, Donag? Ciekawi mnie, jakie jeszcze plotki usłyszysz.

- Cóż... mam późną wartę. Ale jeśli nie zabawimy tam zbyt długo... - Spojrzał na Paks, potem na Stephiego. - Przejdę się. A ty, Paks, nie paplaj o tym, co mówiłem Stephiemu i nie spóźnij się na wartę.

- Tak jest, sir. - Odprowadzała wychodzących mężczyzn wzrokiem pełnym ulgi i zaskoczenia.

Od tej pory nie miała z Donagiem więcej problemów, choć ten nadal spuszczał jej na treningach lanie, dopóki nie wyrobiła sobie takiej prędkości, o jaką nawet by siebie nie posądzała. W trakcie tych kilku tygodni paru młodszych weteranów zaprzyjaźniło się z wybranymi rekrutami. Paks z przyjemnością spędzała czas z Canną Arendts, której opowieści o bitwach z pierwszego roku służby były o wiele bardziej ekscytujące niż suche polecenia Donaga. Najlepsza przyjaciółka Canny poległa i weteranka z radością poznała kogoś, kto całymi godzinami mógł słuchać jej historii. Saben też ją polubił, a Vik oznajmił, że z satysfakcją spędza czas z kobietą, która nie jest wyższa od niego, czym sprowokował ich do szaleńczego śmiechu, zwłaszcza kiedy ostatniej nocy w Valdaire wyciągał szyję, udając iż Paks i Arňe mają po siedem stóp wzrostu. Canna też się śmiała. Była szczupła i zwinna. W jej towarzystwie Paks czuła się wielka i niezgrabna.

Z powrotem na szlaku, posuwając się na południe, Paks myślała tylko o zbliżającej się walce. Wcześniej wyobrażała sobie, że idzie na wojnę, a teraz naprawdę tak było. Szła w otoczeniu poznaczonych bliznami weteranów, a niedługo dojdzie do prawdziwego starcia. Koniec z musztrą i pouczeniami. Oczyma wyobraźni widziała wielki miecz, prowadzenie szarży. Wiedziała, że to nonsens, niemniej zdążyła już przebyć daleką drogę od Trzech Jodeł. Wszystko mogło się zdarzyć. Prawie wszystko. Maszerowała jako druga w szeregu po Donagu, co stanowiło dla niej nie lada niespodziankę. Większość rekrutów zajmowała dalsze pozycje w kolumnie.

Po kilku dniach drogi stanęli na polu ich pierwszej bitwy. Po przeciwnej stronie rozległej przestrzeni kłębiła się ciemna masa: nieprzyjacielska armia.

- Milicja - mruknął z pogardą Donag. - Nie będziemy mieli z nimi kłopotów, chyba że nas czymś zaskoczą. - Paks nie ośmieliła się zapytać, skąd to wie. Milczała. - Pamiętaj tylko, że nawet milicja może cię zabić, jeśli zrobisz coś głupiego - powiedział jej. - Nie opuszczaj szyku, pamiętaj o ciosach i słuchaj rozkazów.

Ku jej zdumieniu tego dnia rozbili taki sam obóz, jak dotychczas. Jedyną różnicą było założenie lazaretu. Paks z niesmakiem przyglądała się rzędom wypełnionych słomą sienników i schludnie rozstawionych namiotów. Słyszała różne opowieści o chirurgach. Rekruci wysłuchali wykładu kapitana, a potem sierżantów.

- I po tym wszystkim oczekują, że zasnę? - prychnęła Arňe. - Nie zamknę oczu nawet na chwilę.

- Wyznawcy Girda... - zaczęła Effa, lecz Arňe zaraz jej przerwała.

- Effo, twoi wyznawcy Girda mogą być dokładnie tacy, jak mówisz: odważni, mądrzy i tak dalej, ale ja nie jestem jedną z was. Skoro potrafisz zasnąć - świetnie, zrób to. Jeśli chodzi o mnie, to wyśpię się jutro - o ile bogowie poprowadzą me ciosy i uchronią przed niebezpieczeństwami.

- Ja także. - Saben był poważniejszy niż zwykle. - Złapałem się na wspominaniu, jak spokojnie jest w oborach dla bydła w letnie wieczory.

Paks pomyślała o owcach, rozproszonych po stoku i zganianych u podnóża wzniesienia. Szybki, lekki tupot kopytek, zaniepokojone beczenie i wszechobecna cisza.

Następnego ranka wstali przed świtem. Z trudem przełykali śniadanie.

- Jedzcie, głupcy - warknął skrzywiony Donag. - Nie możecie walczyć z pustymi brzuchami. Opadniecie z sił. Upewnijcie się także, czy macie pełne manierki. Napijcie się do syta. I pospieszcie się.

Nim słońce wyjrzało zza niskich wzgórz na wschodzie, stali już w szyku z dobytymi mieczami, czekając.







Spis treści
Wstępniak
Celem wyjaśnienia
Wywiad numeru
Bookiet
Recenzje
Zakużona Planeta
Galeria
Stopka
Tomasz Pacyński
A.Mason
Adam Cebula (1)
Adam Cebula (2)
Anna Brzezińska
Tomasz Pacyński
Tomasz Duszyński
Piotr Lenczowski
Konrad Bańkowski
Grzegorz Żak
KRÓTKIE PORTKI
Elizabeth Moon
H.P.Lovecraft
 

Poprzednia 29 Następna