strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andrzej Generał Sawicki Publicystyka
<<<strona 17>>>

 

Podróż

 

 

Słyszeliście o Angouleme? Nie, to nie jedna z bohaterek Wiedźmina, nie nowe lekarstwo na gardło, nie napój orzeźwiający, ani nawet nie proszek do prania. To miasto we Francji, dla komiksu równie ważne jak Cannes dla filmu.

W ubiegłym roku, w Angouleme, w dniach 23-26 stycznia odbyła się kolejna edycja największego europejskiego festiwalu komiksu. O Cannes wspomniałem nieprzypadkowo, bo publiczności miały obydwa festiwale mniej więcej tyle samo – ponad 250 tysięcy. W Anguoleme królowali oczywiście wydawcy, a właściwie grupy wydawnicze i koncerny, bo romantyczny czas małych rodzinnych firemek, wydających komiksy dla przyjemności albo z potrzeby serca już minął, pewnie bezpowrotnie. Wydawcy reprezentowali wszystkie kontynenty. No, prawie, nie odnotowano nikogo z Antarktydy (na razie, tylko na razie).

Komisarzem wystawy był słynny François Schuiten, z zawodu architekt, a tak naprawdę wspaniały rysownik, któremu król Belgii, w uznaniu zasług w rozsławianiu imienia kraju, nadał tytuł barona, oczywiście nie za architekturę.

Konwent odbywał się pod hasłem "Podróż", a motywem przewodnim była międzynarodowa różnorodność. Imprezą towarzyszącą, rozmieszczoną w centralnie usytuowanym ratuszu ze strzelistą wieżą, była wystawa poświęcona słynnym rysownikom świata komiksu. Największa była ekspozycja pokazująca prace Grzegorza Rosińskiego. Pasował on z punktu widzenia internacjonalizmu, mogąc reprezentować trzy kraje: Polskę, Belgię (jest obywatelem obu) i Szwajcarię, w której obecnie mieszka. Również aspekt "podróży" pasował do jego ekspozycji, bo wystawione prace pokazywały rozwój Rosińskiego, od Grzesia ze szkoły średniej, przez Grześka w ASP, którą ukończył w 1966 roku, aż po dzisiejszego pana Grzegorza. Były też wystawione niektóre jego ostatnie prace, nigdzie jeszcze nie publikowane. Tych "nigdzie nie publikowanych" było więcej, bo w zbiorach znalazło się sporo prac odrzuconych, przez wydawnictwa (wicie, rozumicie, z pewnych rzeczy nie można żartować...), albo przez niego samego, w imię lepszych pomysłów.

Sam festiwal, będącym wydarzeniem kulturalnym roku, a w tym i wystawę Rosińskiego, odwiedziła masa tak zwanych Very Important Persons, w tym książę Belgii Philippe z żoną. Książęcą parę, która poświęciła Rosińskiemu dużo więcej czasu niż przewidziano w protokole, Grzegorz uhonorował obrazem. Ze zdjęć widać, że wspaniali goście byli darem zachwyceni!

Tak było rok temu. Co zatem sprawia, że jest sens o tym wspominać dziś? No cóż, może wystarczy wspomnieć, że wystawa "podróży" Rosińskiego ciągle istnieje. Została przeniesiona do Centre Suisse de la Bande Dessinée – Szwajcarskiego Centrum Komiksu – w miasteczku Sierre nad Rodanem. Wiele lat temu zapaleńcy z miejscowego stowarzyszenia kultury ściągnęli Rosińskich z Belgii, żeby podnieść poziom kultury graficznej w okolicy. Jak widzimy, cel został osiągnięty.

Odwiedziłem centrum w Sierre na początku lipca, podążając za opiniami wygłaszanymi pocztą pantoflową. Przy wejściu prześliczna rudowłosa panienka zaoferowała oprowadzanie (darmo) oraz plakat wystawy (5.– SF). Na początku labiryntu utworzonego przez panele wystawowe wyeksponowano rysunki z lat pięćdziesiątych. Wśród nich numery "Korespondenta Wszędobylskiego" (pamiętają go zapewne niektóre warszawskie sześćdziesięciolatki), w których licealista Rosiński rysował komiksy przygodowe w postaci klasycznych komiskowych stripów (czyli poprzecznych pasków z kilkoma kadrami). Jakieś karykatury, przygody kowbojów na dzikim zachodzie, rysunki z przygód na turystycznych obozach z klasą, pierwsze ilustracje książkowe oraz szkice "do szuflady". Chciałbym uspokoić początkujących rysowników – te rysunki wcale nie były doskonałe, wręcz odwrotnie, pozostawiały wiele do życzenia i to pod każdym względem.

Pomimo, iż wystawa pokazywana była we Francji, a obecnie na stałe zagościła w Szwajcarii, nie brakuje na niej materiałów związanych z Polską. Co więcej, wszystkie podpisy pod pracami Rosińskiego przygotowane zostały zarówno po francusku, jak i po polsku. Grzegorz nie wstydzi się swojej polskości, wręcz odwrotnie, szczyci się nią, a na co dzień otacza, nawet w Szwajcarii, wieloma Polakami. Opisy gablot są szczególnie ciekawe, bo towarzyszą im fotografie "z okresu", pokazujące klimat epoki. Widoki ulic, rozkrzyczane dzieciaki na podwórku, maszerujący żołnierze, tramwaje i archaiczne samochody osobowe, albo podwórko szkolne z mundurkami i dziewczynkami o długich warkoczach. Warszawa, ojciec-ślusarz i mama na inwalidzkim wózku. Krótkie spodenki i pożyczony do zdjęcia rower. Dzieciństwo i wczesna młodość na robotniczej Woli, zawsze roześmiane, nie zawsze syte.

Szkoła średnia to Liceum Plastyczne. Grzegorz wspomina, że najbardziej w kość dawało im wymaganie, żeby każdego tygodnia przynosić czterdzieści szkiców. Niektóre z nich są na wystawie. Są zwykłe, czasem niedbałe, zwyczajne. Ot, na poziomie szkoły średniej. Ptaki na parapecie. Drzewa w parku. Budynki i perspektywa ulicy. Plac Zamkowy, wtedy jeszcze bez Zamku. Wóz z węglem ciągnięty przez konia. Szkice, kilka dziennie, żeby wyrobić nawyk rejestrowania i nasycić umysł obrazami. Świeżość widzenia zaułków i ulicznych scenek. Szarość Warszawy lat pięćdziesiątych.

Rok 1961 to początek nowej ery w życiu Grzegorza – wstąpił na warszawską ASP i poznał Kasię, swoją późniejszą żonę. Zanim się pobrali, znajomi dziwili się Kasi – narzeczony, student szkoły artystycznej? To pewnie bez grosza przy duszy, może nawet chory na gruźlicę...? Wytrzymała i dzięki temu widzimy jej twarz w jego późniejszych ilustracjach. Tak wielu, że dałoby się z tych materiałów zrobić osobną wystawę.

Na ASP Rosiński studiuje ilustrację u Marcina Szancera i malarstwo u Jerzego Tchórzewskiego. Pracę dyplomową robi, ilustrując Pożegnanie z bronią Hemingwaya. Niektóre ilustracje z tej pracy są na wystawie i wzruszają głębokim realizmem i piękną surowością scen. Widać, że tematyka wojenna jest temu grafikowi bardzo bliska.

Absolwentem ASP zostaje Grzegorz w 1966, w tym samym roku żeni się i zaczyna zarabiać na życie. O nie, w tym czasie komiks był politycznie be i nikt poważny w Polsce nie ośmieliłby się czegoś takiego wydawać. Grzegorz rysuje ilustracje do "Stolicy", "Na przełaj", "Poznaj swój kraj", przez dwa lata ilustruje w "Tygodniku Kulturalnym". Projektuje okładki płyt dla Polskich Nagrań, rysuje dla Naszej Księgarni i KAW-u. Jest po prostu grafikiem, bo gatunek zwany komiksem był nad Wisłą w tym czasie zakazany. Grzegorz wiele eksperymentuje z nowymi technikami. Dodawanie kleju do farby dla uzyskania ciekawszej faktury, używanie "pędzelków" ze skrawków tektury, eksperymentowanie z różnymi rodzajami papieru... To był bardzo pouczający okres. Odwilż przychodzi w 1968, z nieoczekiwanego źródła. Milicja (to taka policja w starożytnej PRL) decyduje się na akcję propagandową i inicjuje wydawanie Kapitana Żbika. Komiks? Grzegorz jest natychmiast dostępny i tak oto rusza prawdziwy polski komiks końca lat sześćdziesiątych. Na wystawie jest okładka jednego z pierwszych "Żbików", gdzie milicjant rzutem judo pokonuje przestępcę. Było z tą sceną kłopotów co niemiara, bo redakcja nie mogła się pogodzić z brakiem czapki na głowie milicjanta. Komiksu uczyli się wszyscy, zwłaszcza redaktorzy wydawnictwa. Pięknie komentuje ten okres sam Rosiński: Wtedy nie umiałem jeszcze rysować...

Komiks komiksem, a żyć było trzeba. W końcu lat sześćdziesiątych powstaje seria Uwaga Piegowaty, z ilustracjami wyglądającymi nowocześnie nawet dzisiaj. Na wystawie są i ilustracje, i sterta tomików "Piegowatego". Grzegorz tworzy kartki pocztowe, kalendarze, ilustruje podręcznik języka angielskiego dla szkół średnich, robi piękne obwoluty do serii atlasów zwierząt... Wykonuje zawód artysty plastyka, członka ZPAP i wymienia szare na złote, za które utrzymuje rodzinę. Przejawia kilka charakterystycznych stylów rysunku, ale tak naprawdę jest wtedy grafikiem "ogólnego zastosowania", jednym z wielu.

Prace Grzegorza z tego okresu są bardzo charakterystyczne, ze względu na papier niskiej jakości, takież same farby. Właśnie takie mieliśmy w Polsce produkty i szczęściem było dostać cokolwiek – tusz, papier o odpowiedniej grubości i rozmiarach, ołówki o różnej twardości... Jakość miała wtedy zdecydowanie niższy priorytet.

Przełomem jest rok 1972. Rosiński wyjeżdża na turystyczną wycieczkę do Francji i Belgii, gdzie komiks jest u szczytu rozwoju, gdzie w każdej księgarni jest kilka regałów z pięknie wydanymi albumami. Najwyższa jakość papieru, doskonałe kolory i wspaniała edycja, nawet nastrój otaczający komiksy, przypominają Grzegorzowi do czego jest stworzony, że to jest właśnie to, co powinien i chce robić. Z podróży na Zachód przywozi rulony brystolu, tusz i farby, które naprawdę kryją. Dalej rysuje "Żbiki", ale nawiązuje też poważne kontakty. Coraz bardziej zaczyna być tym, kim się urodził i kim jest dziś – rysownikiem.

W 1975 roku zostaje dyrektorem artystycznym legendarnego magazynu komiksowego "Relax". Pierwszy numer "Relaxu" to trochę jak lądowanie na Księżycu. Wystarczy powiedzieć, że najnowszy numer wypadało przyjacielowi kupić w prezencie! W tymże 1975 roku rysuje także krótkie komiksy dla "Trombonne Illustree", do scenariuszy Krzysztofa Jaroszyńskiego (tego spod Egidy), zaraża też komiksem Stefana Weinfelda, znakomitego pisarza fantastyki naukowej.

W 1976 roku Grzegorz zaczyna rysować Thorgala (do tej pory narysował 27 albumów). W międzyczasie, jeszcze przed stanem wojennym, zmęczony "słusznymi" tematami wpychanymi nakazowo do numerów odchodzi z pracy w "Relaxie". W 1982 roku wyjeżdża z rodziną do Belgii i zaczyna po prostu rysować komiksy. Kontynuuje serię Thorgala, potem Yansa (narysował pięć albumów, a serię, do tej pory dwunastu zeszytów, przejął potem Zbyszek Kasprzak, mieszkający obecnie w Belgii). Szninkel – czarno-biały oryginał oraz trzyalbumową reedycję w kolorze, cztery tomy Skargi utraconych ziem i wreszcie Western w 2000 roku. Jego styl rysunku w czasie tych kolejnych lat staje się coraz bardziej charakterystyczny, potężnieje i nabiera cech charakterystycznych "stylu Rosińskiego". Już trudno się do czegoś przyczepić, zauważyć brak perfekcji, wyobrazić sobie, że inaczej byłoby lepiej. Grzegorz staje się niekwestionowanym mistrzem rysunku, klasą sam dla siebie.

Widziałem wydanie specjalne Westernu, z filmem na CD-ROM, pokazujące Grzegorza malującego poster-okładkę do tego albumu. Widziałem też oryginał, zresztą Westernowi w Sierre poświęcona jest osobna sala. Ludzie! To wyglądało trochę jak Paganini grający na skrzypcach – każdy ruch naturalny, niedbały, jakby bez przygotowania, ale spróbuj tylko coś poprawić! Powiedziałbym, że śmiertelnicy tak malować nie potrafią. Bo trzeba wam wiedzieć, że wszystkie okładki albumów Rosińskiego są obrazami olejnymi, w ramach zyskującymi jeszcze na ekspresji i kolorowej urodzie. Komiks, nad którym Grzegorz obecnie pracuje, cały jest malowany, na planszach metrowej wysokości, malowanych na stojąco, bo format to zbyt duży, żeby siedzieć i sięgać hen-tam ręką.

Wystawione są również popiersia, a i całe figurki, bohaterów wielu z tych komiksów, z modeliny i czegoś-tam, jeszcze bardziej nowoczesnego. To dla ujęcia wyglądu postaci z różnych stron i rozkładu cienia w sytuacjach przewidzianych scenariuszem.

Nauczyciel warszawskiego Liceum Plastycznego, pan Stanisław Czajka, tak wspomina w swoich Nauczycielskich Potyczkach wydanych w 1995 roku: ... rysunki Grzegorza bawiły mnie ogromnie, bo były dowcipne, zręczne i opowiadały wiele prawdziwych rzeczy o nas, ale też ujawniały, że Grzegorz coraz wyraźniej skłania się do powierzchownego rysunku komiksowego... Szczęściem dla nas i dla naszej oraz europejskiej kultury Grzegorz przy wspomnianym powierzchownym rysunku pozostał.

Rysunki, dziesiątki, setki i tysiące rysunków, tworzonych latami, w najróżniejszych, wcale nie najlepszych warunkach. Ta wystawa uskrzydla. Oczywiście, ogrom pokazanej pracy przeraża, ale recepta jest trywialna i chyba oczywista. Po prostu rysować. Rozpoczęte prace kończyć. Nie rozpoczęte zaczynać. Rysować w dużych ilościach, nie pozbawiając się szansy beznadziejnym "a co ja z tego będę mieć?". W życiu liczą się tylko pracowici i ci, którzy potrafią dokończyć rozpoczętą pracę, do tego najlepiej w terminie. Einstein twierdził, że geniusz to 5% talentu i 95% pracowitości. W komiksie proporcje są jeszcze korzystniejsze – wystarczy jeden procent talentu, a reszta to pracowitość rozciągnięta na długim odcinku czasu i rozłożona na mnóstwo rysunków i rysuneczków. A dla tych, co jeszcze się wahają – nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pojedynczego, pierwszego kroku.

Ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby w dalekich krajach zebrać unikalne prace całego życia jednego z najsłynniejszych europejskich twórców komiksu. Opisy wystawy są dwujęzyczne i aż się prosi, żeby zaprosić ją do Polski, bo przeinstalowanie paneli wystawowych nie wymaga przecież tyle wysiłku, co selekcja i opracowanie materiału do pierwszej ekspozycji. Zbiór jest imponujący, bo pokazuje część naszej kultury i historii najnowszej, wręcz nas samych w ciągu ostatniego półwiecza. Pokazuje też człowieka, który wydźwignął się własną pracą z nurtu przeciętności i osiągnął wyżyny w swoim zawodzie. Jeśli wystawa trafi do Polski, odwiedzę ją znowu, może nawet kilka razy i każdego gorąco do tego zachęcam. Wzywam sponsora do wyjścia przed szereg. To okazja także dla niego.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Wywiad numeru
Hormonoskop
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Andrzej Sawicki
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
Piotr Zwierzchowski
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Raven
Iwona Surmik
Michał Gacek
Jozef Girovsky
MPK
Anna Brzezińska
Feliks W.Kres
Ben Bova
Kir Bułyczow
Andreas Eschbach
Andrzej Pilipiuk
Eryk Algo
 
< 17 >