numer XLIII - grudzień 2004
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
GW Zakużona Planeta
<<<strona 27>>>

 

Gry

 

 

Poprosiłam Redakcję, aby nie cięła prezentowanego utworu. Dlatego wypada mi uprzedzić PT. Czytelników, że to jest długi tekst. Bardzo długi tekst. Jako recenzent musiałam go przeczytać. Wy – robicie to na własną odpowiedzialność.

Proszę zatem nie strzelać do recenzenta!

 

– Ilu?

– Będą dwie dziesiątki – twarz zwiadowcy nie wyrażała żadnych uczuć. Może dlatego, iż połowa jej zalana była krwią, cały czas sączącą się z brudnej przepaski na czole, reszta zaś, błotem.

Siedzieli w lesie od czterech dni, bez jedzenia i picia. Bez szans na ratunek. Zostało ich już tylko pięciu. Z dwustuosobowego oddziału.

– Ziemniaki?

– Tak – żołnierz oparł się o drzewo. Zaczął szukać bukłaka z wodą.

– Ilu?

– Trzech, może czterech – słońce coraz szybciej uciekało z tego świata.

I przenosiło się na tamten, jak to słońca mają w zwyczaju pod wieczór. Pułapka na starcie i Autor w nią wpadł.

Do zapadnięcia całkowitych ciemności zostały niecałe dwie godziny.

– Dobra. Wstawać! Ten, kto jako ostatni da się zabić ma u mnie piwo.

Jako recenzent niniejszego tekstu od razu powiem, że powyższy fragment prawdopodobnie został wzięty z innego utworu i znalazł się tutaj przypadkiem – żadne inne uzasadnienie nie przychodzi mi do głowy. Ach, Autorze, wiem, że tu jest aluzja. Ale przypuszczam, że nieczytelna dla większości odbiorców.

 

1

Młoda dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało do niego. Długie, złote włosy opadały na jej nagie ciało. Zrobiła krok naprzód. Przechyliła głowę lekko w bok i zaczęła mu się przyglądać. Poczuł...niesamowity smród.

Zerwał się gwałtownie, wytrącając przerażonemu chłopakowi flakonik z rąk. Uwięziona w nim ciecz nie mogła nie skorzystać z takiej okazji. Rozlała się wesoło po całej pościeli.

– Panie...– chłopak zaczął bełkotać coś, zapewne przeprosiny. Odór roznosił się po pokoju z prędkością błyskawicy, obaj ratowali się przed nim zasłaniając usta i nos czym tylko się dało.

Porwawszy poduszkę, skoczył do okna. Cholerne okiennice nie chciały od razu ustąpić. Zawsze tak robiły. Zaczął się z nimi szarpać. Poduszka wypadła mu z rąk. Smród wdarł się do jego nozdrzy w całej swej okazałości.

Okazałość tego smrodu wypada w takim razie koniecznie opisać, by Czytelnik mógł go sobie wyobrazić, np. dwa metry wzrostu, szerokie jak u młodego dębu ramiona, czerwona diodka w lewym oku, mrugająca nieco frywolnie w rytm chrypiącego głosu: I’ll be back...

Nagle jego oczom ukazał się pewien szczegół, który zdołał jakoś umknąć uwadze.

Skoro zdołał umknąć, to nie mógł się ten szczegół ukazać nijak bohaterowi lub jego uwadze. Przy użyciu okolicznika czasu: wcześniej umknął uwadze... Ot, drobiazg.

Nie przekręcona klamka.

Okna ustąpiły i do pokoju wkroczyło zbawienne świeże powietrze. Odetchnął z ulgą.

Odwrócił się do Listka. Biedny chłopak nadal tkwił przy łóżku. Nie ważył się stamtąd ruszyć, przerażony tym, co zrobił. Do twarzy przyciskał kurczowo...jego bieliznę.

– Listek? – nie wytrzymał. Zaczął się śmiać. Usiadł na podłodze i począł trząść się ze śmiechu. Taka sytuacja zdarzała im się bardzo często, czym obaj szybko zrazili do siebie służbę odpowiedzialną za pranie pościeli – żyjesz? Możesz już odstawić moje gacie.

– Tak, panie – odłożył swoją osłonę na krzesło i już miał się uśmiechnąć, gdy nagle zasępił się jeszcze bardziej. Przypomniał sobie przyczynę całego zamieszania – panie...

Do niego również to dotarło. Zerwał się na równe nogi i popatrzył na zewnątrz. Słońce było już wysoko.

– O żesz w mordę! – rzucił się w kierunku ubrania. Podczas mocowania się z rzemykami koszuli przypomniał sobie, że śmierdzi. Zerwał ją z siebie i popędził do łazienki.

Listek zaś skoczył do szafy. W chwilę później po całym pokoju fruwały różnego rodzaju koszule, spodnie, skarpety i inne części garderoby, które stanowiły niezmienny element jego codziennego stroju. On zaś zdąrzył już przemienić wodę w ustawionej na szerokiej ławie misie w ciemną, cuchnącą maź i wpadł z powrotem do komnaty. Czekały tam świeże rzeczy i jeszcze bardziej cuchnące płyny, dzięki którym mógł się nie myć przez cały nadchodzący dzień.

– Moje rzeczy...– zaczął nerwowo rozglądać się po pokoju. Lecz brązowa torba znalazła sobie jakieś przytulne miejsce i najwyraźniej nie miała zamiaru z niego wychodzić. W końcu Listek wypatrzył ją pod wyrzuconym wcześniej przez siebie granatowym płaszczem.

Uzbrojony we wszelkie niezbędne akcesoria, wypadł z pokoju.

Tu tylko krótkie pytanie: kto wypadł z pokoju? Listek czy ten drugi, bez imienia?

Złośliwy korytarz nie chciał się skończyć. Po drodze mijał przerażoną służbę,

Ten korytarz, jak rozumiem, mijał służbę? Zdaje mi się, że to za daleko posunięta personifikacja złośliwości przedmiotów martwych.

która zdążyła się przyzwyczaić do jego porannych biegów, lecz i tak nie przestała się przerażać za każdym razem, gdy pojawiał się nagle niczym Archanioł i zaczynał głosić nowinę o swoim spóźnieniu do szkoły, pędząc na złamanie karku w kierunku wyjścia.

Do Archanioła o poranku, który spada ze schodów i głosi nowinę jednocześnie, też mogłabym się przyzwyczaić i sama bym się przerażała punktualnie o 8.00, choć sensu w tym nijak nie dostrzegam. Ponieważ: jeżeli służba codziennie jest świadkiem tego, co opisujesz, Autorze, to obserwacja, że się do tego przyzwyczaiła jest słuszną. Ale: skoro się przyzwyczaiła, to nie miała powodów do przerażenia – powinna, logicznie rzecz biorąc, obojętnie usuwać się z drogi pędzącemu na złamanie karku młodzieńcowi albo, jeżeli ktoś ze służby miał wredne poczucie humoru, mógłby próbować biegnącemu np. nogę podstawić... Kompletnym nonsensem jest stwierdzenie, że służba przerażała się sama. Znaczy: jak to robiła? Stawała przed lustrem i krzyczała znienacka: Bu!? A może w pary się dobierano?!

Pułapka: leksyka, Autorze.

A notabene, w tym krótkim fragmencie jest aluzja. Piszę to, aby zwrócić uwagę Czytelników, ponieważ Autor o nią nie zadbał.

Zbiegł, czy raczej spadł, ze schodów i wyskoczył przez drzwi, przezornie wcześniej otworzone przez starego służącego, który pomachał mu na "do widzenia". Skierował się ku stajni. Tym razem szczęście mu sprzyjało. Gdy dobiegał do murowanego budynku, wyłonił się z niego młody chłopak z osiodłanym wierzchowcem.

Wskoczył na zdezorientowane zwierzę, wytrącił lejce zdezorientowanemu stajennemu i pognał w kierunku bramy.

Zapewne równie zdezorientowanej, jak zwierzę i stajenny. I nic dziwnego, bo to nie lejce, jeno wodze były, a i wytrącić taki kawałek rzemienia niełatwo jest z zaciśniętej ręki, kiedy i ręka zapewne jest zdezorientowana. Również recenzentka jest zdezorientowana, ponieważ niezbyt dokładnie rozumie, skąd tu tyle dezorientacji?!

Dotarł do szerokiego gościńca I skręcił na zachód. Mijał wspaniałe, wiekowe drzewa o rozłożystych konarach oraz malownicze polany, których nigdy nie miał czasu podziwiać.

To jest refren. Takich refrenów jest więcej. Refren to powtarzająca się fraza. Ponieważ już czytałam, mam wrażenie, że spora część tekstu składa się z refrenów. Czytelnik na pewno sam zauważy ten niecodzienny zabieg, który wystawia na próbę cierpliwość odbiorcy.

Nagle na horyzoncie pojawił się pas nieskazitelnie czystej bieli, który powiększał się z każdą chwilą, aby na koniec przemienić się w wysoki na pięć metrów mur.

Znajdowała się w nim dziura, w postaci olbrzymiej, dębowej bramy o złotych wykończeniach.

Dziura w postaci zazwyczaj jest śmiertelna, zwłaszcza, kiedy jest olbrzymia.

Wleciał do niej, mijając po drodze kiwających z rezygnacją głowami czterech strażników.

Wleciał pewnie dlatego, że dziura, czyli brama, znajdowała się na ziemi. Albo miał skrzydła jak Archanioł.

Zeskoczył z konia I pobiegł w kierunku olbrzymiego budynku z olbrzymimi schodami.

Ogarnia mnie olbrzymie zdumienie, gdy tyle razy w jednym zdaniu widzę olbrzymie powtórzenie.

Pokonał schody, drzwi, korytarz. Następnie pokonał schody, korytarz, drzwi, korytarz, schody, korytarz, drzwi, korytarz. W końcu dotarł do drzwi.

Co za rozczarowanie! Już miałam nadzieję, że dotrze do napisu "Mission complete. Game over!"

– Dzień dobry...– zaczął, wycierając czoło w chustkę, trzymaną specjalnie na tego typu okazje w lewej kieszeni spodni.

Zapewne prawą kieszeń wypychała mu broń.

Autorze! Bez przesady z tym uszczegółowieniem opisu! I daruj sobie oczywistości: skoro mówi, znaczy, że zaczął i nie trzeba Czytelników dodatkowo uświadamiać!

– Pan Mikaster – powiedział niski, korpulętny mężczyzna, który wciąż nie dawał za wygraną i ostatnie włosy zaczesywał na dorodną łysinę, która z każdym dniem zdobywała coraz to większe połacie jego głowy – cieszę się bardzo, iż zechciał pan zaszczycić nas dzisiaj swą obecnością tak wcześnie.

A ja się cieszę, że opis krajobrazu łysiny tego pana już się zakończył i jednocześnie żałuję, że Autor nie dał za wygraną na samym początku. Może nawet błędu ortograficznego przy okazji uniknąłby?

Usiadł w pierwszym rzędzie i zaczął udawać, że słucha.

A nie mógłby po prostu "udać, że słucha"? Jedno słowo mniej, a i treść jakby klarowniejsza...

 

***

Przez pierwszą godzinę zajęć, lekcji, wykładów ( ludzie różnie to nazywali ) starał się powrócić do rzeczywistości. Jego ciało i umysł gwałtownie się temu procesowi opierały. Był to jeden z nielicznych momentów w życiu młodego człowieka, w którym owe dwie potęgi, dwa odbicia jego duszy, całkowicie się co do jednej kwestii zgadzały. Obie nie chciały zostawić tej wspaniałej, nagiej, dziewczyny, która z uśmiechem oczekiwała go na łące. Pierwszy skapitulował umysł. Musiał ustąpić pod ciągłym naporem nowych wiadomości ciekawych, jakimi zasypywał go łysiejący facet zza katedry. Ciała nikt nie dręczył, lecz i ono stwierdziło, że dalszy opór nie ma sensu. W podjęciu decyzji pomogło mu kilka większych wdechów oraz porządne przeciągnięcie się walczącego z nim delikwenta, który, koniec końców, był jego właścicielem.

Ostatnie zdanie to stylistyczny potwór, który niecnie wypatrzył słaby punkt Autora między dwoma potęgami-odbiciami duszy bohatera i wkradł się do opisu. W opisie natomiast walczą dwie potęgi – odbicia duszy – rozdzielnie umysł, rozdzielnie ciało (zdolne poza umysłem do własnych decyzji). Właścicielem tych potęg – odbić jest młody człowiek... Funkcja komunikatywności tekstu niebezpiecznie dąży do zera.

Pułapka metafor, Autorze. Spójność wewnętrzna szwankuje.

Gdy Rold w całej swej okazałości powrócił do realiów tego świata, pożałował swego czynu. Na pierwszych zajęciach poznawał arkana sztuk matematycznych. Razem z pozostałymi dwudziestoma osobami z jego grupy, skrupulatnie rozwiązywał przykłady, które wciąż wypływały z głowy profesora. W końcu potok liczb się skończył i wszyscy mogli się udać na przerwę.

Udajmy, że rozumiemy, co Autor miał na myśli. Możemy się przecież postarać, to dopiero początek.

Po odbyciu codziennego rytuału witania się ze wszystkimi, trzeba było obcałować policzki wszystkich dziewczyn oraz podać prawicę wszystkim chłopakom, którzy uważali się za mężczyzn, zostało mu niewiele czasu aby zrzucić z siebie zmęczenie i nudę, jakie pozostawiła po sobie matka matematyka. Wyszedł na dwór i usiadł na schodach, dzięki którym codziennie ćwiczył i doskonalił swoją kondycję.

Kondycję bowiem należy ćwiczyć na siedząco, nic jej tak dobrze nie robi.

W końcu rozległ się dzwon sygnalizujący rozpoczęcie się drugiego pojedynku z wiedzą. Tym razem historyczną. Dowiedział się kolejnych fascynujących szczegółów z życia Imperium przed wiekami, po czym znowu udał się na schody. Bezchmurne niebo i ciepły, letni wietrzyk, serdecznie zapraszały go do zrobienia sobie tego dnia wagarów. Dlatego też udał się za stajnie, gdzie połowa uczniów paliła niedozwolony na terenie uczelni tytoń, aby skonsultować powstały pomysł ze swoim największym przyjacielem.

Jego największym przyjacielem był Bick, a dokładniej Bickomiel Nullferd III, syn wpływowego kupca znad Białej Zatoki.

Siedział on z kilkoma innymi synami innych kupców pod ścianą i żywo dyskutował na temat biustu niejakiej Lorry, która w tym roku dołączyła do szczęśliwego grona studentów Akademii. Rozmowa zakończyła się kompromisem – panowie doszli do wnioski, że jednak największy, przez co najlepszy, biust ma nauczycielka od literatury.

Wielkość biustu obu pań, tak dokładnie zreferowana nam przez Autora, z pewnością jest istotnym elementem fabuły. Lepiej, żeby była, drogi Autorze...

Pomysł na dobrowolne opuszczenie zajęć został przyjęty z owacjami, więc w chwilę później znajdowali się w stajniach, prowadząc gorączkowe poszukiwania swoich wierzchowców. Tam też dopadł ich dyrektor.

– W czymś mogę pomóc – zapytał niewinnie, rozpoczynając standardową wymianę zdań.

– My...yyy... – odparł Rold.

– Z kim macie teraz zajęcia – dyrektor postanowił mu pomóc w ułożeniu w miarę sensownej wypowiedzi.

– Z panią profesor Win – powiedział po chwili wahania Bick.

– Sądzę, że pani profesor Win zapewni wam dużo większą rozrywkę niż konna przejażdżka, nieprawdaż?

– Naturalnie, panie dyrektorze – Rold przyjrzał się uważnie posępnemu obliczu mężczyzny, który w jednej chwili zniweczył ich wspaniałe plany wałęsania się po mieście, picia alkoholu, palenia tytoniu i szukania dziewczyn.

Cała trójka udała się ponownie do olbrzymiego budynku z olbrzymimi schodami, gdzie niecierpliwie oczekiwał ich biust pani profesor Win.

A biust ten, jak już wiemy, był równie olbrzymi, jak ów budynek i schody.

***

Dyrektor Johnatan Trill był znanym i szanowanym dyrektorem w kolonii.

Dyrektor był dyrektorem, Autor jest Autorem, a powyższe zdanie zawiera pleonazm. Niestety, jest to nagminne, o czym Czytelnicy będą mieli okazję niejednokrotnie się przekonać.

Piastował najbardziej prestiżowy urząd, nosił wspaniałą, śnieżnobiałą perukę, miał ostre rysy twarzy, zaś swoją potężną posturą przewyższał niejednego mężczyznę po tej stronie Oceanu. Do swojej pracy podchodził bardzo poważnie, dlatego też większość poranku i popołudnia spędzał w stajni, aby zabawiać przyłapanych na gorącym uczynku rozmową, a następnie odprowadzać w zwycięskim pochodzie do sal. W swoim gabinecie na pierwszym piętrze, miał specjalną tablicę na której odchaczał przyuważonych delikwentów. Dyrektor Johnatan Trill był kretynem.

Nigdy bym na to nie wpadła, gdyby mi Autor usłużnie nie podpowiedział, z opisu bowiem nie wynika, że dyrektor jest kretynem. Wynika, że jest, och! znowu! olbrzymem! O olbrzymim ortografie aż wstyd mi wspominać...

Po zgłębieniu kolejnych tajników nauk zarówno ścisłych jak i humanistycznych, prawie pół tysiącu młodych ludzi ponownie zwrócono wolność. Uczniowie z rykiem wypadli na dziedziniec i rozpierzchli się na cztery strony świata. Do stajni, do akademika, do biblioteki, lub wprost do bramy. Każdy z nich chciał jak najszybciej odrobić zmarnowane godziny przedpołudnia.

Jamesa zaś nikt nie znał. Niektórzy nawet zastanawiali się, czy on w ogóle istnieje. Nie zmieniało to jednak faktu, iż był on najbardziej kochaną i najbardziej znienawidzoną osobą w całej Akademii. Uczniowie zaczynali go nienawidzieć punktualnie o godzinie ósmej, kiedy to udawał się na sam szczyt owalnej, śnieżnobiałej wieży, znajdującej się na środku dziedzińca, aby zacząć bić w najstarszy po tej stronie Oceanu dzwon. Uczniowie zaczynali go kochać nieco później, kiedy to ponownie udawał się na sam szczyt owalnej, śnieżnobiałej wieży, znajdującej się na środku dziedzińca, aby bić w starszy o godzinę dzwon zwiastujący długo wyczekiwaną przerwę. Podczas niej James brał jedną z przygotowanych specjalnie na tą okazję kanapek, po to tylko, aby dziesięć minut później być znowu najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Akademii. I tak do godziny trzeciej po południu, kiedy to stawał się bogiem wszystkich młodych ludzi znajdujących się po tej stronie śnieżnobiałego muru i zabierał się za czyszczenie najstarszego po tej stronie Oceanu dzwonu.

Tutaj tylko drobne wskazanie dla Czytelników: jest aluzja w powyższym fragmencie. Poza tym dość karkołomne porównanie Jamesa do boga, to kolokwializm.

***

Największą zaletą Akademii było to, iż człowiek wcale nie musiał się w niej uczyć. Gdyby tylko dało się przełożyć pierwsze bicie w najstarszy po tej stronie Oceanu dzwon na godzinę dziewiątą Rold stałby się jednym z pięciuset najszczęśliwszych ludzi w Koloniach. Już od prawie trzech lat dzielnie opierał się wszelkim próbom uzupełnienia jego intelektu. Nie oznaczało to oczywiście, że w ogóle nie myślał o swojej przyszłości. Rold już od prawie trzech lat nawiązywał znajomości.

Okazało się bowiem, iż wśród tych wszystkich przyszłych lekarzy, nauczycieli, naukowców i innych światłych umysłów mógł znaleźć kilka naprawdę ciekawych osobistości. Jedną z nich niewątpliwie był Bick, z którym biegł właśnie do stajni, próbując przegonić setki innych młodych ludzi, których właśnie puszczono ze smyczy. Zawsze przygotowani na wszystko stajenni fachowo otwierali boksy z prędkością błyskawicy i wydawali lekko zdezorientowane zwierzęta,

Przed nimi rozpościerała się wspaniała wizją spędzenia reszty letniego popołudnia na przejażdżkach konnych. Od tawerny do tawerny. Rozpościerała się do momentu, w którym Rold dobiegł do swojego wierzchowca.

Ot, czasoprzestrzeń: od tawerny do momentu.

– Piękny rumak, panie – stwierdził główny stajenny Akademii, osobnik czterdziestosiedmioletni, któremu w dalszym ciągu wydawało się, iż jedyną drogą do sławy i chwały jest przypodobanie wszystkim, najbardziej wpływowym studentom.

A Rold niewątpliwie do tego zacnego grona się zaliczał. Nie z własnej winy, oczywiście. To, że mieszkał w pałacu lorda gubernatora i jeździł na jego wierzchowcu wynikało, z jego dawnych perypetii rodzinnych. Chwileczkę, Rold nie jeździł na wierzchowcu lorda gubernatora.

– O w mordę... – chłopak z przerażeniem popatrzył na gniadego ogiera.

– Co jest? – spytał Bick, gotowy natychmiast przyjść przyjacielowi z pomocą.

– Nie co, tylko kogo – wszystkie ich popołudniowe plany uleciały wraz z radosnym rżeniem zwierzęcia, które poczuło już zapach wolności.

– Ale co kogo? – młody Nullferd czuł się coraz bardziej zdezorientowany.

– Lorda gubernatora, rumak – przyszedł mu z pomocą stajenny.

– O w mordę... – Bick z przerażeniem popatrzył na gniadego ogiera.

Po lekturze powyższego fragmentu jestem zdezorientowana jak ta prędkość w boksie, bo ulotniło mi się gdzieś zrozumienie treści. Ogarnęło mnie przerażenie, że tak może już być do końca...

***

Minął wspaniałe, wiekowe drzewa o rozłożystych konarach oraz malownicze polany, których nigdy nie miał czasu podziwiać,

A nie mówiłam? Refren!

po czym skręcił w nieco węższy dziedziniec prowadzący na północ i ponownie ponaglił zwierzę, które z każdą chwilą kochało go coraz bardziej.

Koń zapałał afektem do jeźdźca, choć nie wiadomo, dlaczego. Bez wątpienia ten koń jest zboczonym homofilem i/lub homoseksualistą na dodatek, bo jak się za chwilę dowiemy, ten koń, to ogier.

Ogier ten był osobistym wierzchowcem lorda gubernatora i służył mu przeważnie w czasie różnego rodzaju inspekcji i wizyt roboczych. Lord gubernator bowiem nie uznawał w takich przypadkach powozów. Biedny zwierzak więc nigdy nie mógł pokazać swoich niezrównanych umiejętności biegowych, gdyż jego właścicielowi nie wypadało nadzorować prac będąc w pełnym galopie.

Imiesłowy to pułapka. Dlatego w powyższym zdaniu pojawił się całkiem niezamierzony efekt komiczny. Ponieważ Autor nad imiesłowem w zdaniach wielokrotnie złożonych podrzędnie nie panuje, ten błąd też będzie się powtarzał nagminnie. Jak wiele innych.

I tak się działo aż do pewnego letniego poranka, kiedy to dobry Bóg zesłał prosto na jego siodło przerażonego młodzieńca z rozwianym włosem, który dwukrotnie tego dnia zapewnił mu długodystansowe kursy. Obaj, jeden radosnie, drugi pełen najgorszych przeczuć, pokonali ostatnie metry dzielące ich od lordowskiej bramy i wpadli do lordowskiej posiadłości, odprowadzeni wielkim zdziwieniem stojących na straży żołnierzy.

Z obowiązku dodam, że żołnierze również byli lordowscy, a zdziwienie było żołnierskie, czyli w zasadzie – także lordowskie, jak wszystko.

Przy wejściu stał na posterunku Gerard, sędziwy służący, którego dzieje nierozerwalnie były złączone z historią pałacu.

– Witam, paniczu Roldzie – powiedział uśmiechając się życzliwie.

– Czy lord...

– Prawda. Lord gubernator...-zaczął lokaj, rzuciwszy przelotne spojrzenie na odprowadzanego do stajni wierzchowca – lord gubernator był wielce niepocieszony tego ranka.

Z oczu Czytelnika znika bezpowrotnie postać starego sługi o jednoznacznie kojarzącym się imieniu i nic z tego dla dalszego ciągu opowieści nie wynika. Co za szkoda, Autorze, zmarnowałeś okazję!

Nawiązania dla samych nawiązań to sztuka dla sztuki, o ile w tym przypadku o sztuce w ogóle wypada wspominać. Jest niedwuznaczna asocjacja z dziełem, które w kanonie literackim ma już swoje miejsce, ale pojawia się we fragmencie, który nic nie znaczy, zwyczajna wata słowna... Autor winien okazać więcej szacunku dla Wielkiego Inspiratora – niechże coś z pojawienia się postaci sługi o jednoznacznie kojarzącym się imieniu wyniknie – sytuacja jakaś, która aluzję zamieszczoną w tekście uzasadnia i daje pojęcie o stosunku Autora do wymienionej postaci.

Przepraszam Czytelników za odszyfrowanie tropu, ale nie mogłam się powstrzymać. Specjalnie wybrałam taką oczywistą i łatwą aluzję. W tekście występuje ich dużo więcej. Nie będę ich wszystkich ujawniać, może szukanie nawiązań choć trochę zajmie odbiorców, tekst bowiem zajmujący nie jest.

Lord gubernator był dowcipnym mężczyzną po pięćdziesiątce. Wysoki ze srebrzystą czupryną, dumnie nosił się ze swym dorodnym brzuchem, na którego kształt ciężko pracował przez wiele lat swojego urzędowania.

Należał on do tego typu ludzi, którzy mieli urocze, pożądane przez wszystkich żony, trójkę dzieci, stanowiące wzór do naśladowania dla potomstwa innych możnych i urzędników, wspaniały dom ze służbą oraz grono oddanych przyjaciół rodziny.

Lord gubernator był osobą znaną i powszechnie szanowaną w swojej obecności. Ludzie podziwiali go za opanowanie oraz kontrolowane wybuchy furii, kiedy wymagała tego sytuacja. Cenił on sobie ludzi, którzy mieli własne zdanie i nie bali się go przedstawiać innym. Wszyscy najbliżsi współpracownicy lorda gubernatora mieli własne zdanie na temat jego wspaniałych rządów w kolonii.

Harmonogram dnia miał bardzo napięty. Wstawał zawsze trzy godziny po wschodzie słońca, zjadał świeże bułeczki z piekarnii Mudley’a, odbywał krótką pogawędkę o pogodzie z jednym ze swoich służących, po czym udawał się przed dom, gdzie czekał już na niego osiodłany koń oraz dziesięciu żołnierzy eskorty. Czasy były ciężkie, Imperium dopiero zaczynało umacniać swoją pozycję na nowych terytoriach, zaś strata tak doskonałego urzędnika byłaby stratą niepowetowaną.

Wraz ze swoimi osobistymi strażnikami udawał się na inspekcję podległych mu ziem. Najpierw odwiedzał bezpośrednio mu podlegającą jednostkę wojsk imperialnych która liczyła stu konnych i stacjonowała na rozległej polanie pięć kilometrów od jego posiadłości.

Przyjmował tam defiladę młodych ludzi w lśniących kolczugach narzuconych na świeże, granatowe tuniki, z błyszczącymi w słońcu włóczniami i smagłymi rumakami. Salutował oddającemu mu honory chorągwi, a także korpusowi oficerskiemu, który kroczył za nim.

Kroczącym za nim salutował zapewne zadkiem.

Następnie patrzył z uznaniem na szeregowych, prowadząnych przez niezastąpionych kaprali i sierżantów. W stuosobowej jednostce było dwudziestu pięciu oficerów, z czego większość, zaraz po defiladzie, przepadała na resztę dnia i nocy w położonym nieopodal mieście, aby rano ponownie stawić się na polanie i wytężać wszystkie swoje siły, aby zachować równy szyk i śmiertelnie poważną minę.

I znowu zdanie potwór. Oszczędzę Czytelnikom rozbioru. Zwrócę tylko Autorowi uwagę, że w zwrocie "wytężać wszystkie swoje siły" można się obejść przynajmniej bez zaimka. Zaimki to też pułapka – gramatyczna.

Po krótkiej rozmowie z dowódcą Junem o stanie jednostki oraz strategii na najbliższe tygodnie, lord gubernator opuszczał żołnierzy. Jeden raz w tygodniu kierował się do swojej plantacji tytoniu. Była to znakomicie prosperująca, jedyna plantacja w tym rejonie. Odwiedzał tam swojego zarządcę, Romualda Greak’a o sumiastym wąsie, a także wizytował pracujących w polu niewolników, którzy zawsze byli rzeźcy, wypoczęci i witali go z serdecznym uśmiechem.

Ogarnia mnie histeria. Pewnie dlatego, zamiast być wypoczętą i wesołą, myślę o urządzeniu Autorowi rześkiej rzeźni na orzeźwienie (cokolwiek to znaczy). Aluzja personalna, gdyby Czytelnikom umknęło, też jest, oczywiście.

Czasami zatrzymywał się przy jednym z nich, aby zamienić kilka niepotrzebnych słów, które miały tamtego zmobilizować do lepszej pracy, po czym odjeżdżał w dal, żegnany przez wszystkich owacjami.

Inne razy w tygodniu lord gubernator odwiedzał prywatne posiadłości panów na podlegających mu ziemiach.

Razy powinien otrzymać Autor za brak podstawowej znajomości gramatyki języka, w którym pisze... Ale może innym razem, Autorze.

Przyjmowano go tam życzliwie, z wszelkimi honorami. Przyjmował tam kolejne defilady, tym razem prywatnych żołnierzy, udawał się na przejażdżkę wraz z właścicielem po jego włościach, aby później zostać u niego na obiad. Konsumował na nich wykwintne potrawy i rozmawiał o polityce. Chwalił nowe poczynania jego wysokości oraz stronił nieprzyzwoite uwagi na temat jego świątobliwości.

Jego świątobliwość nazywał się Zeryk Struss i piastował urząd Wielkiego Kapłana. Sprawował również władzę duchowną w kolonii lorda gubernatora i był jego najzacieklejszym wrogiem. Nieustające potyczki słowne, listowne oraz ustawodawcze czyniły życie towarzyskie okolicy bardzo ożywionym i interesującym.

Po podzieleniu się swoją nienawiścią do jego świątobliwości z gospodarzem, zabierał on swoją świtę i jechał do następnej posiadłości. Wieczorem zaś wracał do swojego pałacu, aby koncelebrować kolację w gronie rodzinnym. Później siadał w fotelu na tarasie wychodzącym na ogród i odpoczywał po kolejnym, ciężkim dniu pracy.

Po tylu dokładnie zreferowanych czynnościach, a zwłaszcza po tylu wykwintnych ucztach Czytelnik winien być również uraczony koncelebracją innego codziennego zwyczaju lorda gubernatora, który to ceremoniał odbywał się w ustronnym i zacisznym miejscu, nieco pospolicie nazywanym wychodkiem. Doprawdy, brakuje mi bardzo tego arcyważnego szczegółu z życia lorda gubernatora, brak ten w sposób niewątpliwy zubaża ten wykwintny fragment, którego wartość poznawcza jest (to już reguła) dla fabuły (?) znikoma. Z fabułą też mam problem, bo zaczynam się gubić w tych przeskokach od osoby, do osoby. Śmiem przypuszczać, że poznaję tak dokładnie ich życie codzienne w jakimś konkretnym celu i cel ten winien się stać dla mnie czytelnym, zanim przedstawiony tu tekst się skończy, Autorze.

Działo się tak do czasu, gdy Rold przez pomyłkę nie wziął jego ulubionego wierzchowca i nie wsadził go do znienawidzonego powozu. Lord gubernator nie tolerował bowiem innych koni, czy raczej, inne konie nie tolerowały lorda gubernatora. Tego dnia pojechał z wizytacją do Akademii. Był jednak tak zdenerwowany na chłopaka, że zapomniał go odnaleźć.

Niestety, nic nie zrozumiałam z tego fragmentu. Koń z alergią, wsadzony do powozu i zawieziony w tymże do Akademii wydaje mi się dość karkołomnym pomysłem.

Podróż więc skończyła się w gabinecie dyrektora oraz w jednej z klas, na pokazowym wykładzie, z którego dowiedział się, że obecna dynastia rządzi w Imperium nieprzerwanie od trzystu pięćdziesięciu lat oraz, że profesor Win ma największy, przez co najlepszy biust.

Który to biust dla fabuły znaczenie ma ogromne, jak on sam, o czym Czytelnicy będą mieli okazję się przekonać, mam nadzieję.

***

Profesor Win była wysoką, dwudziestoośmioletnią brunetką. Była to kobieta zaradna, z zasadami. Nauki zaczęła pobierać dosyć wcześnie, gdyż gdy miała dziesięć lat przeżyła wielką tragedią. Jej ojciec postanowił zejść z tego świata i skoczył z mostu.

A ponieważ przez całe życie był nieudacznikiem, toteż i śmierć nie mogła mu wyjść tak, jak tego sobie życzył. Otóż, Sergior Win skoczył nie w tym miejscu co trzeba i wpadł na skały.

Sergior Win był bowiem analfabetą i nie potrafił odczytać tabliczki umocowanej 3 metry dalej, która informowała, że na moście znajduje się specjalnie wydzielone miejsce dla samobójców.

Łamiąc sobie przy okazji kręgosłup.

Przykuty na resztę życia do łóżka, osiągnął swój cel. Nie musiał się już o nic martwić. Uzależnił się całkowicie od poczynań żony i córki.

Bo choć nieudacznik i analfabeta, jednak był to człowiek wielkiej determinacji, który z uporem dążył do celu i zwykle go osiągał. Wiadomo, wszak cel uświęca środki.

Przyszła profesor Win wyjechała dwa lata później do pierwszej w swoim życiu szkoły. Poznała tam podstawy gramatyki, matematyki, fizyki i innych idiotyzmów, które dokładniej miała zgłębiać kilka lat później w drugiej w swoim życiu szkole. W ten sposób pokonała wszystkie szczeble drabiny imperialnej edukacji, która była potężna i stabilna, bowiem system nauczania nie zmieniał się od już od dwustu lat.

W końcu wylądowała na ostatnim roku Królewskiej Akademii, matki założycielki wszyskich innych Akademii na terenie całego Imperium. Po całorocznej, ciężkiej i wytężonej pracy nad dyplomem, stanęła przed komisją. Komisja składała się z trzech osób. Zgrzybiałego dyrektora, nauczycielki która pomagała jej zdobywać materiał do pracy, której niewiele już brakowało, aby osiągnąć dyrektorski stan, oraz osoby trzeciej, w tym wypadku nauczyciela geografii. W połowie wykazywania się przez przyszłą profesor Win, jej promotorka dostała strasznego ataku kaszlu i musiała zostać wyprowadzona przez zgrzybiałego dyrektora.

– Dobrze więc, panno... – w tym momencie nauczyciel od geografii spojrzał uważnie na leżącą przed nim listę, odrywając wzrok od biustu przyszłej profesor Win – panno Win. Proszę sobie zrobić przerwę i podejść do mnie na chwilę.

Mówiąc to odsunął swój fotel od stołu i rozsiadł się wygodnie. Pan Linderbant, gdyż tak właśnie się nazywał, był zdrowym, wciąż zabójczo przystojnym, mężczyzną w sile wieku. Kochały się w nim wszystkie uczennice Królewskiej Akademii, stąd też udział w egzaminach okazywał się dla obu stron bardzo korzystny.

– Podejdź do mnie – nagła zmiana w głosie pana Linderbranta wzbudziła jej nieufność, lecz spełniła polecenie– bardzo dobrze. Jaki jest temat twojej pracy?

– Przemiany społeczne podczas rewolucji kulturalnej za rządów trzeciej dynastii – powiedziała bez zająknięcia, gdyż poczuła, że ponownie staje na pewnym gruncie.

– Przemiany społeczne, tak? Hmm... – pan Linderbrant podrapał się w swoją rano goloną brodę, po czym po raz kolejny obejrzał sobie przyszłą profesor Win od kolan, poprzez zagłębienie w jej sukni w okolicach ud i zmysłowe piersi, aż po jej owalną, wręcz idealną twarz – Dobrze więc.

Wstał i uśmiechając się szeroko zbliżył się do niej. Pochylił się, a ona czuła jak całe jej ciało ogarnia paraliż. Nagle złapał ją w pasie i brutalnie przyciągnął do siebie.

– Czas zacząć prawdziwy egzamin – pan Linderbrant wymyślił ten tekst siedem lat temu i tak mu przypadł do gustu, iż postanowił go używać podczas przedstawiania i bronienia każdej pracy dyplomowej swoich uczennic.

W tym momencie przyszła profesor Win doznała ogromnego szoku, którego skutkiem były trwałe zmiany w jej psychice. Otóż, przyszła profesor Win stała sie kobietą odważną, z zasadami. A pierwsza z nich mówiła, iż żaden mężczyzna nie będzie jej łapał w pół, aby później brutalnie przyciągnąć ją do siebie i posiąść na znajdującym się nieopodal stole.

Przyszła profesor Win od myśli przeszła do czynów i kopnęła pana Linderbranta w krocze, wkładając w ten cios całą swoją siłę. Cała swoją duszę włożyła zaś w trzaśnięcie zgiętego w pół pana Linderbranta w twarz.

Po dokonaniu tej przełomowej w jej życiu czynności, przyszła profesor Win wzięła swoje notatki i została wyrzucona z Królewskiej Akademii.

Następny rok spędziła na szukaniu uczelnii, w której mogłaby normalnie ukończyć rok. Cała jej praca nie poszła na marne, gdyż we wszystkich innych szkołach honorowano jej osiągnięcia z KA. W końcu znalazła miejsce, gdzie nie było żadnych panów Linderbrantów, którzy by ją łapali w pół, aby przyciągnąć ją do siebie i posiąść na znajdującym się nieopodal stole, otrzymała tytuł nauczyciela dyplomowanego i pożegnała się z coraz bardziej schorowaną matką i przykutym na resztę życia do łóżka ojcem.

Profesor Win postanowiła przebyć Ocean i w Koloniach rozpocząć swoją oświatową działalność. Wsiadła na piękny żaglowiec i odpłynęła w siną dal, odprowadzana płaczem matki, która życzyła jej szczęścia i pomyślnych wiatrów.

Jej prośby spełniły się, gdyż w trzecim dniu podróży profesor dni dostała takich wiatrów, iż wszyscy, oprócz pewnego majtka, który przynosił jej jedzenie, bali się podejść do jej kajuty, przez co do Kolonii dotarła w stanie nietkniętym.

Po zejściu na ląd wsiadła w pierwszy powóz udający się do Akademii, aby rozpocząć tam swoją pierwszą w życiu pracę jako nauczycielka literatury.

Miałam nadzieję, że w tym miejscu wyjaśni się wreszcie znaczenie biustu profesor Win dla fabuły. Nie wyjaśniło się, co bardzo mnie zasmuca, ponieważ ów atrybut kobiecej urody szczególnie mocno podkreślany był wcześniej przez Autora. Niestety, nawet ten obleśny cap, Linderbrandt, słowem nie raczył wspomnieć albo przynajmniej ręką sięgnąć do owego biustu. Rzecz jasna, biust był największy, o czym przypomnę jedynie z obowiązku Szanownym Czytelnikom. I, jak już Czytelnicy się domyślają, nic z tego nie wynikło.

 

2

Tego dnia wszystkie zajęcia w Akademii zostały odwołane. Uczniowie i nauczycieli zebrali się na dziedzińcu i poczęli słuchać z zainteresowaniem i uwagą słów Johnatana Trilla.

– Mam zaszczyt poinformować was, moi kochani, że nasza szkoła ma zaszczyt podjęcia trudnego, lecz przede wszystkim chwalebnego i chlubnego zajęcia. Będą to przygotowania. Mamy na nie niewiele czasu. Trzeba się więc wziąć do roboty od zaraz. Z tej przyczyny pozwoliłem sobie, chociaż nie muszę mieć pozwolenia od nikogo, objąć patronat nad całym przedsięwzięciem oraz wyznaczyć ludzi, którzy w tym przedsięwzięciu będą służyć mi radą i pomocą. Ludzie ci, zapewniam was, są godni zaufania i z pewnością sprostają powieżonemu im zadaniu. Nie będzie ono łatwe, lecz myślę, że mamy dość sił i chęci, aby jemu podołać – w tym momencie Rold został zaatakowany przez łokieć Bicka, który rozpromieniony pokazywał mu trzymany w dłoni tytoń. Obaj usiedli na ziemi, wśród tłumu słuchających uważnie i zajęli się sobą. Kilkanaście minut później rozległy się oklaski. Wstali więc i również poczęli bić w dłonie. Dyrektor Johnatan Trill zszedł z piedestału, dumny z sukcesu jaki odniósł swym płomiennym przemówieniem. W chwilę potem pojawił się na nim ponownie, aby przemówić raz jeszcze – Przygotowania, które zostaną przez nas podjęte, mają na celu przygotować wielki turniej jaki odbędzie się za trzy tygodnie.

Te tautologie są zjadliwe jak wirusy grypy. Zainfekowały narratora, postaci... na pewno zostali zarażeni przez Autora. Przygotowania mają na celu przygotować. Redundancja, czyli pułapka, Autorze.

***

Już następnego dnia wszyscy ochoczo nie przyszli na zajęcia tylko udali się na położone kilka kilometrów od Akademii pole, na którym cały cyrk miał się rozpocząć. Zrobiono pierwsze pomiary, wybuchły pierwsze spory, szybko jednak uśmierzone przez przyjazd dyrektora Johnatana Trilla. Rozdał on pierwsze dyspozycje, stworzył pierwsze grupy robocze, powziął pierwsze strategiczne decyzje. Później zjawił się lord gubernator w otoczeniu ociekającej bogactwem straży, pochwalił wszystkich za zapał, jaki wykazywali w przedsięwzięciu tego przedsięwzięcia i udał się na dalszy rekonesans swoich dóbr.

***

Rold miał za zadanie znaleźć materiał, którym zostaną pokryte siedzenia dla najznamienitrzych gości turnieju. Z tego też powodu, zaraz po zakończeniu sześciu z ośmiu wykładów, udał się do miasta w celu znalezienia odpowiedniego towaru. A ponieważ towarzyszył mu Bick to jego wyprawa zakończyła się w jednej z licznych karczm jakie znajdowały się przy Rynku Głównym. Wyszli z niej grubo po zachodzie słońce, lecz ponieważ Rold był człowiekiem, który danego słowa nie łamał, udał się na poszukiwanie tkaniny. Bick żadnego słowa nie dał, więc rozpoczął starania mające na celu zaprowadzić go w miarę prostą drogą do domu.

Tej nocy niebo było wyjątkowo piękne. Letnie gwiazdy świeciły na niebieskim sklepieniu, doskonale współgrając z księżycem w pełni. Pogoda wręcz wymarzona dla wieczornych spacerów. Na swojej drodze spotkał więc pełno pijaków, dziwek i alfonsów.

Wśród przechodniów znaleźli się i inni osobnicy. Dwóch z nich zwróciło szczególną uwagę na naszego bohatera.

– Eh... – dobiegło go z zaułka po prawej – czy rodzice nie nauczyli ciebie, chłopcze, iż chodzenie o tej porze samemu może być niebezpieczne?

Z cienia wyłoniło się dwóch osobników. Jeden duży, drugi mały. Za to obaj o posępnych obliczach i żądzą mordu w oczach.

– Eh... – Rold zauważył w dłoni niższego krótki miecz.

– Oddasz nam to, co nasze i o wszystkim zapomnimy – kontynuował mężczyzna z bronią.

– Bardzo mi przykro, ale nie mam nic waszego – pomimo krytycznej sytuacji chłopak nie stracił rezonu i poczucia humoru.

– Bardzo mi przykro, ale masz – odparł mężczyzna. Był on zbirem kulturalnym.

– Dawaj, kurwa, kase – poparł go jego towarzysz. Był on zbirem niekulturalnym.

– Obawiam się, że nic przy sobie nie mam – i była to absolutna prawda. Nie miał przy sobie złamanego miedziaka, lecz w ewentualnej dyskusji stał na pozycji przegranej. A zawdzięczał to jedwabnej koszuli, spodniom z atłasu oraz aksamitnej kamizelce ze złotymi wykończeniami. W rozmowie z potencjalnym kupcem miał wyglądać jak człowiek dobrze urodzony, z dużymi pieniędzmi. Przeczyło to wszelkiej handlowej logice, bo wszyscy zajmujący sie tą branżą ludzie robili wszystko aby pokazać, że mają tych pieniędzy jak najmniej. Takie jednak było zalecenie dyrektora Johnatana Trilla, a kompletnie niedoświadczony w tych sprawach Rold nie chciał podważać autorytetu dyrektora Johnatana Trilla.

Troska o autorytet dyrektora nie daje się niczym uzasadnić, wszak dyrektor, o czym Autor wspomniał na początku, był kretynem. Pułapka: logika, Autorze.

– Dawaj, kurwa, kase – towarzysz mężczyzny z krótkim mieczem zaczynał się denerwować.

– Kiedy ja naprawdę jej nie mam – odparł chłopak sięgając do kieszeni, aby pokazać swym nowym znajomym, że mówi prawdę.

– Zostawcie go – cała trójka odwróciła się w stronę nowego głosu. Wydobywał się on spod czarnego kaptura, który, połączony z płaszczem o tym samym kolorze, spowijał wysokiego mężczyznę.

– A ty co tu, kurwa...

– Powiedziałem, zostawcie go w spokoju – powtórzył nieznajomy. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach.

– Obawiam się, że jest już trochę z późno – powiedział niższy osobnik i skierował broń w stronę nowoprzybyłego – odejdź.

– Obawiam się, że jest już trochę za późno – szczypta kąśliwości i humoru była najwyraźniej cechą każdego mieszkańca Kolonii.

– Jak sobie chcesz – powiedział dzierżący krótki miecz, a następnie w jego drugiej ręce pojawił się długi nóż. Jego towarzysz zaopatrzył się w między czasie w dwa sztylety, oba takiej samej długości i ramię w ramię rzucili się na nowoprzybyłego.

Rold zdążył oberwać w szczękę od jednego z prześladowców, wypuścić powietrze z płuc i runąć na bruk. I było po wszystkim.

Niedoszli rabusie leżeli na ziemii nie dając znaku życia. Nieznajomy zniknął.

Mężczyzna w kapturze posyła naszemu bohaterowi wyrozumiały uśmiech, cichym, sugestywnym głosem mówi: "Niech moc będzie z tobą, Roldzie" i znika. Czy jakoś tak. Znaczy: aluzja, gdyby się Czytelnicy jeszcze nie domyślili..

 

***

Niewiarygodne jak zmiana ukształtowania oraz kolorytu twarzy może wpłynąć na pozycję człowieka w szkolnej społeczności.

Gdy na drugi dzień pojawił się w Akademii, został od razu otoczony tłumem wielbicieli. Zajmujący mu pół twarzy siniak stał się powszechną atrakcją. Uczniowie przychodzili do niego, podziwiali, pytali się o przyczynę. On zaś po raz kolejny opowiadał historię, jaka zdarzyła mu się kilkadziesiąt godzin wcześniej.

– Szedłem sobie pod wieczór ulicami w dzielnicy portowej, aż tu nagle słyszę taki tekst: czy rodzice nie nauczyli ciebie, chłopcze, iż chodzenie o tej porze samemu może być niebezpieczne? Było ich dwóch. Jeden mniej więcej mojego wzrostu, drugi zdecydowanie niższy. Pogawędziliśmy sobie trochę, aż w końcu stwierdzili, że czas kończyć i brać się do roboty. No i się wzięli.

W tym momencie następowały reakcję różnego rodzaju, w zależności od płci słuchaczy.

– Nie, spokojnie. Nic mi nie jest – odpowiadał na pełne przerażenia pytania dziewczyn, w stylu: Bogowie! Nic ci się nie stało?

– No, trochę... – na pełne nadziei pytania chłopaków, w stylu: Biłeś się?

Należy przy tym zaznaczyć, iż przedstawiona wersja jest bardzo delikatna.

Później zaczęły się zajęcia, a Rold stał się szkolnym bogiem.

A James?

***

Przygotowania do turnieju z każdym dniem nabierały coraz to większego rozmachu, rusztowania na polu wysokości, a sakwy miejscowych handlarzy pieniędzy. Nadchodzące zawody przyczyniły się znacznie do rozwoju lokalnej gospodarki, wszyscy zacierali ręce na myśl o czekających ich korzyściach związanych z przybyciem walczących. Przygotowywania do turnieju stały się największym wydarzeniem w historii Kolonii.

***

Lord gubernator miał trójkę dzieci. Córkę i dwóch synów. Jeden przewyższał wiekowo Rolda o trzy lata, drugi, był jego rówieśnikiem. Dziewczyna zaś zadurzyła się w nim zupełnie.

On sam zaś miał do niej stosunek...dyplomatyczny. Musiał przyznać, iż do brzydkich nie należała. Inteligentna, muzycznie uzdolniona, o ciekawo rozwijającej się figurze.

Istniał tylko jeden problem. Była od niego trzy lata młodsza.

Chłopak nie należał do tych, którzy fascynowali się przedstawicielkami płci pięknej, które musiały przeżyć co najmniej dwie wiosny więcej niż oni sami. W przypadku wieku przyjmował postawę liberalną. Poza tym, doskonale wiedział, że dziewczyny o dwa lata starsze od niego, myślą tylko i wyłącznie o chłopakach, co najmniej dwa lata starszych niż one same.

Z tego też powodu wejście Fiagi i Zarlo w tymczasowy związek, popularnie zwany parą, było nie lada wydarzeniem w Akademii. Nie lada wydarzeniem, gdyż oboje uczyli się na tym samym roku. Razem z Roldem, zresztą.

Tworzyli połączenie bardzo ciekawe. Podczas przerw nie odrywali się od siebie, lecz w przeciwieństwie do każdej innej damsko-męskiej szkolnej dwójki, nie spędzali ich przylegając do siebie i demonstrując wszystkim swoją zażyłość. Ona bez przerwy miała do kogoś pretensję, minę zatroskaną lub wzburzoną, on próbował załagodzić jej gniew albo pocieszyć. W większości przypadków mu się nie udawało, trwali więc oboje w stanie ogólnego przygnębienia do końca dnia.

Aż strach pomyśleć co by się z nimi stało, gdyby nie co tygodniowe uczty, w czasie których ich nastroje ulegały znacznemu polepszeniu, co okazywali reszcie biesiadników znikając w jednym z pokoi.

Oprócz tego, należeli do osobistości znanych w akademickiej populacji, stanowili część elitarnego grona przyjaciół Rolda.

***

Lord gubernator był niezmiernie rad ze swojego pomysłu. Patrzył z rozkoszą jak powstają trybuny i pole namiotowe dla zawodników. Jak co chwila po trakcie przemykali jeźdźcy niosący wieść do wszystkich zakątków Koloni. Każdego dnia przybywało więcej niezbędnego zaplecza rozrywkowego, w postaci kramarzy, żonglerów, iluzjonistów, facetów z małpkami, niedźwiedziami, kanarkami i innymi zwięrzętami oraz bardów. Miejscowe dziwki nie nadążały z zaspokajaniem wszystkich potrzeb wszystkich, stąd też trzeba było sprowadzać je z sąsiednich miast. Wszelkiego rodzaju handel przeżywał swoje najlepsze dni.

Każdy był niezmiernie rad z pomysłu lorda gubernatora.

***

Kiedy do Akademii dotarła wiadomość, że nadchodzący turniej będzie "jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny, niezapomniany", dyrektor Johnatan Trill natychmiast przystąpił do działania.

Owa jedyność w swoim rodzaju polegała na tym, że zaszczyt spadania z konia miał przypaść w udziale nie tylko rycerstwu. Każdy, kto chciał i miał wystarczającą ilość pieniędzy, aby wyposażyć się w niezbędne rekwizyty, mógł stanąć w szranki z najlepszymi wojownikami po tej stronie Oceanu.

Dyrektor Johnatan Trill postanowił zrobić mini turniej, na trzy dni przed rozpoczęciem tego właściwego, a jego zwycięsca miał reprezentować Akademię w nadchodzących pojedynkach.

***

Pierwszy rycerz pojawił się w mieście o świcie, na tydzień przed rozpoczęciem zawodów. Do miasta wjechał w posrebrzanej, płytowej zbroi, zielonym płaszczu i hełmie z otwartą przyubicą. W lewej dłoni dzierżył lejce swojego bojowego rumaka oraz tarczę z dębowym liściem na fioletowym tle. W prawej zaś dłoni spoczywała długa na trzy metry kopia, którą będzie musial później nieco skrócić, gdyż regulamin turnieju ściśle określał długość używanej przy pojedynkach konnych broni – 2,5 m. Tuż za nim podążał jego wierny giermek. Tuż za giermkiem podążał mający wszystko i wszystkich głęboko w poważaniu mół.

Niestety, czcigodny rycerz nie otrzymał należytego powitania, gdyż przyjechał za wcześnie i wszyscy mieszczanie jeszcze spali. Udał się więc na pole namiotowe, skierowany tam przez jakąś staruszkę.

Drogi Autorze! Przyłbica to nie to samo, co haubica, a potomstwo konia i osła, jak i warstwa przydenna w akwenie – piszemy w obu przypadkach przez "u"! Przysięgam Ci na mój "Słownik Ortograficzny"!

***

 Człowiek-płaszcz, tak nazwał mężczyznę, który kilka dni wcześniej uratował mu życie, nie dawał mu spokoju. Wielkich i szybkich wojowników było w Koloniach na pęczki, w końcu nie powstałyby one gdyby nie ich męstwo na polu walki,

Męstwo tych Kolonii, cokolwiek to znaczy, dodam tylko.

lecz wszyscy ci dzielni rycerze albo już nie żyli, albo grzali swoje siedzenia w przygranicznych warowniach. Istniała naturalnie możliwość, że któryś z nich zrobił sobie przerwę i przyjechał do Wrót Huba, aby uratować Rolda z opresji, ale wydawała się ona chłopakowi trochę nierealna.

Z tego też powodu przez następnych kilka wieczorów miał dodatkowy cel chodzenia po karczmach. Oprócz picia i podrywania dziewczyn służebnych, szukał swojego wybawiciela. Bez rezultatów.

***

Po przyjeździe pierwszego rycerza wszystko potoczyło się już bardzo szybko. W ciągu kilku następnych pni pole wypełniło się po brzegi namiotami o rozmaitych krojach i kolorach. Pokryło się pajęczyną linek, siecią chorągiewek i mrowiem różnego rodzaju zbrojnych i ich służby. Ci zaś zaczęli przyprowadzać przygodnych znajomych i przygodne znajome. Powstał więc burdel większy niż w największym lokalu we Wrotach Huba. Próbę zapanowania nad nim podjęło się trzydziestu żołnierzy dowódcy Juna, którzy podzielili się na trzy osobowe oddziałki i zginęli pośród morza ludu.

Rold również zaczął w nim pływać. Przychodził tam i łowił co bardziej interesujące jednostki. Starał się pozbyć ogarniającego wszystkich zachwytu nad wojownikami z odległych krain i zachować obiektywną i w miarę trzeźwą ocenę sytuacji. Chciał zobaczyć i zapamiętać jak najwięcej, aby później przelać swoje spostrzenia na papier. Chłopak bowiem prowadził małą kronikę Akademii i jej okolic. Po kilku niezwykle ciekawych wydarzeniach w przeszłości stwierdził, że tego co się w jego stronach działo nie wymyśliłby żaden pisarz i postanowił, że takiego materiału na książkę nie można zmarnować.

Jak dotąd, a jesteśmy już niemal w połowie opowieści, stwierdzenie, że "żaden pisarz nie wymyśliłby" zda mi się nieco gołosłowne – na razie nie znajduję żadnych niewyobrażalnych "dziwności", oprócz dziwnego języka, który coraz mniej przypomina język polski zrozumiały dla Czytelników, ale tego nie tylko żaden autor nie ośmieliłby się wymyślić, lecz i żaden szanujący się redaktor nie puściłby do publikacji.

Notabene, Autorze, jak widzisz, można napisać długie i wielokrotnie złożone zdanie, które ma sens. Kluczem jest gramatyka..

Kluczył więc między namiotami z oczami i uszami szeroko otwartymi. Zaś gdy zapadał zmrok, rozjaśniał go światłem świecznika w swoim pokoju, otwierał wychodzące na wschód okno, wpuszczał przez nie kota córki lorda gubernatora, wyciągał ukryte w szafie pergaminy i zapełniał je nowymi frazami. Potrafił tak przesiedzieć pół nocy, toteż zapasy specjalnego płynu stosowanego przez służbę do budzenia panów szybko się wyczerpywały.

***

 Zgodnie z planem, o świcie dnia trzeciego przed turniejem, rozpoczęto mini turniej o godność reprezentowania Akademii podczas głównych zawodów. Zawodnicy, zaopatrzeni w sprzęta przeróżnej barwy i jakości przedefilowali pod murami owalnej, śnieżnobiałej wieży znajdującej się na środku dziedzińca, pod którą ustawiono trybuny, a następnie udali się po schody, gdzie nastąpiło losowanie par.

Rold przybył do szkoły mniej więcej w połowie turnieju, gdyż stwierdził, że nikt i nic w świecie nie zmusi go do tego, aby wstawał przed świtem. Zajął miejsce wśród koleżanek i ze znacznie mniej zapartym od nich tchem śledził poczynania swoich kolegów. Chłopak był jedynym przedstawicielem płci męskiej, który nie stanął do walki. Całą zabawę uważał za teatr błaznów, którzy chcieli się popisać przed dziewczynami i dyrektorem Johnatanem Trillem. Zwycięsca miał się stać szkolnym bożyszczem przez następne trzy dni, po to tylko, aby owe trzy ranki później zostać zmasakrowanym przez zawodowych turniejowców.

Na razie jednak chłopcy prezentowali się okazale w swoich zbrojach, robili poważne, bądź groźne miny i po kolei spadali z koni. Dyrektor Johnatan Trill postanowił bowiem, że Akademia wystawi swojego reprezentanta jedynie w konkurencji ze współudziałem zwierzęcia.

Współudział zwierzęcia w konkurencji – odnoszę wrażenie, że język polski strasznie jest ubogi i nieszczęsny Autor musi sam wymyślać nowe zwroty.

Ci, którzy chcieli walczyć na miecze, lub strzelać z łuku mieli to robić indywidualnie.

 

Po wielu upadkach przyszedł czas na ten najważniejszy – upadek zawodnika, który zajmie drugie miejsce. Walczyli o to Zarlo i Rinlok. Rinlok był synem mało znaczącego rzemieślnika z Wrót. Wysoki, przystojny, o bujnych, blond włosach i wielkich bicepsach, doskonale nadawał się na szkolnego reprezentanta. Zarlo mierzył dwadzieścia centymetrów mniej, miał krótkie, czarne włosy, niezbyt dużo mięśni i do tego orli nos, który zajmował mu pół twarzy. Całe szczęście w turnieju występowało się w pełnej zbroi i hełmie z przyubicą, więc te znaczne defekty ewentualnego przedstawiciela dałoby się jakoś ukryć.

Obaj zawodnicy zajęli swoje pozycje po przeciwnych końcach dziedzińca. Zarlo ucałował owijającą jego prawą dłoń wstążkę Fiagi, Rinlok splunął na ziemię. Obaj opuścili przyubice, pochylili nisko kopie, spięli konie ostrogami, wydali bojowe okrzyki i ruszyli do boju. Publiczność podniosła się z miejsc. Wstrzymała oddech. Widziała jak zawodnicy zbliżają się do siebie. Słyszeli tętent kopyt i rżenie biegnących rumaków. Widzieli jak obydwaj podnoszą kopie celując przeciwnika. Słyszeli moment zderzenia się drewna ze stalą. Widzieli jak stępione ostrze ześlizguje się po tarczy Zarla. Słyszeli jak oręż łamał się na pół, zasypując chłopaka deszczem drzasg. Widzieli jak drugie strzępione ostrze ześlizguje się po tarczy Rinkola. Nie słyszeli jak przebija skórę i kręgosłup szyjny, nie natrafiając na żaden opór, gdyż ojca chłopaka nie było już stać, aby kupić mu pancerz chroniący ten element synowskiego ciała. Widzieli za to jak jego głowa wraz z hełmem odpada od korpusu, zatacza łuk nad dziedzińcem i ląduje u podnóża olbrzymich schodów olbrzymiego budynku. Słyszała ciszę jaka później zapadła.

Ta głowa słyszała, choć leżała na ziemi, a ciało niepewnie kołysało się w siodle. Opis zwolniony jak ujęcie picture motion z "Matrixa" (to chyba nie ta aluzja, ale co to ma za znaczenie?). Niestety, wyobraźnia mi szwankuje, bo nie mam pojęcia, jak można kopią oderwać głowę od ciała. Śmiem przypuszczać, że nie jest to prawdopodobne.

Pułapka niewiedzy, Autorze?

***

 Na drugi dzień wszystkie zajęcia odwołano. Na trzeci zresztą też. Dyrektor Johnatan Trill został dyscyplinarnie zwolniony ze swojego stanowiska i przeniesiony do podrzędnej szkoły przy granicy z Dziką Ziemią. Nie ukoiło to jednak bólu ojca Rinloka, który stracił jedynego syna i przed obliczem lorda gubernatora domagał się sprawiedliwości. Otrzymał ją, w wysokości dwudziestu złotych koron. Zaniemówił z wrażenia, po czym pośpiesznie opuścił salę, nie wierząc własnym oczom.

Szkolna społeczność przywiązała większą wagę do dwóch dodatkowych dni wolnych on nauki, niż śmierci jednego z uczniów. Nikt się z nim nie zadawał, gdyż był wulgarny i mówił to, co myślał. A nikt nie chciał usłyszeć o sobie całej prawdy.

Zarlo zaś wziął udział we właściwym turnieju, mówiąc, że w ten sposób uczci pamięć swojego kolegi.

3

Pierwszy dzień turnieju zaczął się uroczystą paradą zbrojnych przed lordem gubernatorem oraz jego rodziną. Wojownicy wystroili się w swoje najlepsze szaty, wypolerowane zbroje i liczną służbę. Wielu z nich, oprócz wiernych giermków, zabrała ze sobą połowę ludzi ze swych zamków i dworów. Minęło więc dobrych kilka godzin za nim ostatni z zawodników przejechał na swym rączym rumaku.

Paradę rozpoczynał starszy syn lorda gubernatora, Garne. Był to wysoki, dobrze zbudowany młodzieniec o jasnych, krótko przystrzyżonych włosach. Odziany w posrebrzaną zbroję i granatowy płaszcz, trzymający w jednej dłoni kopię, a w drugiej lejce oraz tarczę z czerwoną różą na niebieskim tle wyglądał niezwykle okazale. Spoglądał łaskawie na publiczność, szukając wśród niej Riany.

Riana należała do szczęśliwego grona uczennic Akademii. Dziewczyna o długich, kasztanowych włosach, ponętnych kształtach i szerokim uśmiechu, uchodziła za boginię szkolnego seksu.

Bogiem bowiem był James, choć nie seksu, co zrozumiałe. Pamięta jeszcze ktoś z Czytelników o Jamesie?

Tak tylko spytałam, kontrolnie. Spiętrzenie szczegółów jest znamienne. Zaczynamy je zapominać, ale to już połowa tekstu. Znaczy, Autorze: pułapka: hiperdokładność przekazu... A kluczem jest skrót myślowy.

Do tego jej ojciec był poważanym przez wszystkich dziedzicem ziem na południe od Wrót, stanowiła więc doskonałą kandydatkę na przyszłą żonę. Siedziała wraz z ojcem, matką i dwiema siostrami na jednym z honorowych miejsc, tuż przy loży, niezmiernie dumnego ze swojego syna, lorda gubernatora.

Za Garne podążał tłum mniej lub bardziej ważnego rycerstwa i nierycerstwa, ze wszystkich stron Nowych Ziem.

Kiedy na Kontynencie, zarówno Imperium jak i Wielkie Królestwo Galamu zdobyły wszystko co dało się zdobyć, a ich granice zrównały się, zaczęto szukać jakiegoś rozwiązania tej nieciekawej sytuacji. Oba kraje zostały wyniszczone przez nieustające wojny i nie były jeszcze przygotowane na konfrontację. Dlatego też z portów morskich wypuszczano coraz więcej statków, które zaczęły pływać coraz dalej. W końcu, po dwóch latach nieustawicznych poszukiwań, znaleziono miejsce potencjalnego podboju. Ziemia olbrzymia, żyzna, porośnięta gęstymi puszczami i, co najważniejsze, zamieszkała przez ludy, które nie miały szans w konfrontacji z rycerstwem Galamu. To właśnie jego statek dotarł tam jako pierwszy.

Zaraz po założeniu pierwszego przyczółka wrócił do portu macierzystego i ogłosił radosną nowinę. Jego kapitan otrzymał rozległe posiadłości w głębi Kontynentu, zaś do Nowych Ziem, gdyż tak nazwano odkryte tereny, wypłynął królewski syn wraz z liczną flotyllą. Tuż po wylądowaniu i trzech tygodniach dochodzenia do siebie, królewski syn i jego świta przystąpili do działania. Tubylcy, szybko nazwani Dzikimi, żyli w luźno powiązanych ze sobą osadach w głębi puszczy, więc ich podbój był dziecinnie łatwy. Dziecinnie łatwy, dopóki na południu nie wylądowała ekspedycja Imperium, dowodzona przez zaprawionego w bojach Wielkiego Miecza Huba. Prowadzona przez niego kampania również nie należała do najcięższych, do momentu, w którym nie dotarł on do Rzeki. Tam, po raz pierwszy w swojej karierze, został pokonany. Trafił bowiem na zorganizowaną w najprawdopodobniej państwową strukturę cywilizację. Najprawdopodobniej, gdyż nikt z tych, którzy ją przekroczyli, stamtąd nie wrócił. Łącznie z samym Hubem. A wypraw poszło kilka.

Później do grona pokonanych dołączył również królewski syn, który przezornie wysłał na drugi brzeg jednego z lordów, wraz z jedną czwartą swojej armii. Drugą ćwiartkę rozstawił w warowniach wzdłuż Rzeki, aż do granicy z Koloniami, ziemiami Imperium, resztę zaś zabrał ze sobą i rozpoczął zasiedlanie nowopodbitych terytoriów.

Imperator zaś podzielił swoje nowe ziemie na kilka Kolonii, w każdej z nich posadził lorda gubernatora, dołożył do tego jeszcze dwa kontyngenty wojska, z których jeden przepadł za Rzeką i wrócił do opracowywania plany podboju Galamu. Tym czasem w Nowej Ziemii praca wrzała, powstawały nowe miasta i graniczne warownie, tubylców zepchnięto do roli niewolników, karczowano lasy, siano zboże, powstawał nowy świat. Nieustannie dochodziło do sprzeczek i zatargów między poszczególnymi lordami gubernatorami, czasem kończących się konfliktami zbrojnymi, toteż imperator musiał powołać wicekróla Kolonii, którym został jego brat, wsparty przez pięć tysięcy imperialnych żołnierzy. Prywatne wojska zlikwidowano, zapanował względny spokój. Imperator i król podpisali sojusz, wszyscy po obu stronach Oceanu odetchnęli z ulgą. Później zdarzyło się jeszcze kilka powstań w różnych częściach obu państw, lecz wszystkie, prędzej czy później zostały stłumione.

***

Trzy wieki później, nieopodal miasta noszącego imię Wielkiego Miecza Huba, wojownicy z obu mocarstw spotkali się, aby walczyć o złotego rumaka. Do jego wykonania lord gubernator zużył dziesiątą część kolonialnego skarpca, o mal nie powodując zawału serca wicekróla. W napisanym do niego liście, stwierdził, iż koszty jego wykonania zwrócą się podwójnie, jeśli nie potrójnie. Same burdele miały przynieść jedną trzecią zysku. Dlatego też, siedzący obok lorda gubernatora wicekról, patrzył na mijających go zawodników trochę inaczej niż wszyscy.

Tłumy wiwatowały, defiladujący robili dostojne miny, ich służba próbowałą wyglądać jak najlepiej, ich wierzchowce rżały radośnie. Od strony trybuny podrzucano czapki i kapelusze, na wojowników sypały się szarfy i kwiaty. Nie ominęły one również Zarla, który w sprowadzanej z Kontynentu przez byłego dyrektora Johnatana Trilla zbroi kroczył dumnie w środku kolumny.

***

Pierwszy dzień turnieju zakończył się wielką ucztą wydaną w pałacu lorda gubernatora. Pani domu postanowiła, że pomieści wszystkich gości w jednej sali i nie chciała słyszeć głosów rozsądku osób postronnych. Zamówiono więc specjalny stół, który niewolnicy montowali w sali balowej od rana.

Jako, że w Koloniach już dawno nie widziano wojny i ludzie zaczęli o niej powoli zapominać, zaprzestano budowy warowni i zamków. Ustąpiły one miejsca wspaniałym pałacom z olbrzymimi oknami, balkonami, tarasami, kolumnami. Otaczały ich parki z drzewami i krzewami rozmaitych gatunków. Prostota i surowość obronności zastąpiono wytwornością i przepychem piękna.

Na wytworność i przepych piękna zwrócę Czytelnikom uwagę, ponieważ pozwala się domyślić, skąd ten "barokowy" styl opowieści.

Sala balowa zajmowała prawie połowę pałacowego parteru, toteż ze zmieszczeniem w niej prawie trzystu gości nie było aż tak dużych problemów. Co prawda stół rozstawiano cztery razy, pani domu zdarła sobie gardło wrzeszcząć na niewolników, kucharze dostali roztroju nerwowego, a służba rozdwojenia jaźni, ale czego nie robi się dla dobrego wizerunku swego i swojego męża...

Ta służba miała męża. Jednego. Bardzo to intrygujące, szkoda, że więcej Autor nie dopisał... A nie, to znowu pułapka gramatyczna – zdania wielokrotnie złożone.

Podczas przedstawiania gości, heroldowie zmieniali się trzy razy, gdyż jeden nie był w stanie zaanuncjować wszystkich.

Tu mamy słówko rdzenie łacińskie, które z nieznanych przyczyn Autor postanowił przeszczepić na grunt polszczyzny. Kierował się zapewne podobieństwem do czasownika denuncjować, pochodzącego od denuntio,-are (oznajmić, zagrozić, donosić), ten natomiast utworzony został od podstawowego czasownika nuntio,-are (zwiastować, donieść, przynieść wieści). Od tego samego słówka pochodzi nuntius,-i (polski nuncjusz) oraz annuntio,-are (dodatkowo donieść, a przy tym uświadomić). To ostatnie nie funkcjonuje jednak w języku polskim, co potwierdza np. "Multi Słownik Wyrazów Obcych" W.Kopalińskiego, dostępny on-line.

Przypuszczam, że chodzi o anonsowanie, choć może głębszy sens mi umyka?

Pułapka: leksyka, Autorze. Non solum Latinam sed etiam linguam domesticam discendum est.

Gdy ostatni z zaproszonych zajął swoje miejsce, do sali wprowadzono pierwsze potrawy. Po pierwszych potrawach wniesiono drugie, później trzecie i tak przez całą noc. W trawieniu pomagało im dziesięciu bardów oraz cała armia żonglerów, połykaczy mieczy, ognia, drewna, treserów zwierząt i akrobatów.

Przejedzenie było w owym czasie powszechne, żeby nie powiedzieć nagminne, więc niektórzy z ucztujących zwrócili później gospodarzowi część jedzenia na posadzkę, inni na ściany, jeszcze inni na taras. Po skończonej konsumpcji zarządzono tańce, a następnie ponownie wrócono do stołu. Nad ranem część gości wróciła powozami do domów, reszta zaś została tam, gdzie siedziała.

Salę balową doprowadzano do porządku przez następne dwa dni.

***

Syn lorda Kaada i tym razem stanął na wysokości zadania. Było to młody, przystojny jak każdy wysokourodzony potomek, wysoki, dwudziestojednoletni, ciemnowłosy i ciemnooki, dobrze zbudowany, młody człowiek. Swoją obecność na kolonialnej arenie zaznaczył już w wieku szesnastu lat, podczas otrzymania rycerskich ostróg. Zwyczaj nakazywał, iż pretendent do posiadania takowych musiał spędzić nagi całą noc w pobliskiej świątyni Niip, modląc się gorliwie o rozwagę i odwagę. Po rytuale musiał udać się do ogrodów świątyni Breadnala, i zanurzyć się w świętej zadzawce, pozostawiając swoje troski, obawy, nieczyste myśli, pot i brud z posadzki. Następnie potencjalny rycerz udawał się z powrotem do świątyni Niip, gdzie jej kapłanki przyozdobiały go w czerwoną szatę. Tak przyodziany ponownie szedł do świątynii Breadnala, tym razem po błogosławieństwo wielkiego jej kapłana. Otrzymawszy je, podążał na dowolną leśną polanę, wybraną wcześniej przez pasującego. Tam klękał na jedno kolano, wypowiadał słowa przysięgi, dostawał dwa razy płazem miecza po obu ramionach, wstawał. Później pasujący wręczał mu miecz i ostrogi, przy głośnych wiwatach widowni.

W przypadku syna lorda Kaada sprawy miały się trochę inaczej. Po przeleżeniu całej nocy na świątynnej posadzce i pozbyciu się wszystkich rzeczy nieczystych w zadzawce udał się prosto na polanę. Wszedł na nią nagi, ogłaszając wszystkim zszokowanym i mdlejącym na widok jego męskości, że nie będzie kursował jak idiota między dwoma świątyniami. Jego wystąpie spotęgowało liczbę utrat przytomności oraz oburzenia, lecz spodobało się pasującemu go lordowi. Zdzielił go więc dwa razy swoim mieczem po nagim ramieniu i wręczył atrybuty jego rycerskości. Czynem tym zdobył sobie powszechne uznanie wśród młodzieży i powszechne potępienie wśród dorosłych. Stał się symbolem zmian, które miały, w jego mniemaniu, wkrótce nadejść, bojownikiem o lepszy byt nowego pokolenia.

Syn lorda Kaada nie jadł też mięsa, o czym przypomniał rzucając podaną mu piersią bażanta w pierś siedzącej na przeciwko niego damy.

***

Rold nie wytrzymał długo na hucznej zabawie. Najadł się, napił, po czym podziękował wszystkim za wspólnie spędzony czas i udał się do swojego pokoju. Otworzył okno, wpuścił Plamkę i sięgnął po znajdujący się pod jego łóżkiem tom.

Był on szczególnym tomem, gdyż większość jego stronic nie zapełnił jeszcze żaden wyraz. Jeszcze, gdyż Rold starał się jak mógł, aby skrócić czas ich czystości. Chłopak bowiem odkrył w sobie pewnego pięknego dnia talent. Nie wiedział wtedy jakiego rodzaju ten talent był, wiedział za to, że go na pewno posiada. Rozpoczął więc gorączkowe poszukiwania. Zabrał się za sztuki walki, malowanie, granie na instrumentach, śpiew. W końcu to właśnie pisanie okazało się jego przeznaczeniem. Zaprzestał więc swoją działalność poszukiwawczą, odłożył miecze, pędzle, flety i lutnie. Siadł przy stoliku w swoim pokoju, otworzył okno, wpuścił Plamkę i zaczął tworzyć. Na początku tworzył rzeczy różne, później zaś stwierdził, że rzeczywistość jest na tyle ciekawa, że nie trzeba nic innego wymyślać. Kilka dni po tym odkryciu obchodził swoje siedemnaste urodziny. To właśnie wtedy dostał tom. A wręczyła go mu córka lorda gubernatora, która widziała go kilkakrotnie z piórem w ręku. Lecz nikomu sekretu nie wydała. Dając mu prezent powiedziała zdanie, które dało początek jego dziełu:

– Napisz książkę najlepszą na świecie.

A zatytułował je: Historia Koloni, czyli kolonia histori.

 

***

Plamka była czarno-białym kotem córki lorda gubernatora. Należała do jednych z większych przedstawicielek tego gatunku, lecz pomimo to musiała co wieczór opuszczać pokój dziewczynki. A działo się to za sprawą Oliwki, szaro-brązowo-biało-zielono-rudego kota córki lorda gubernatora. Obie żyły ze sobą już od ponad ośmiu lat i obie nienawidziły się wzajemnie już od ponad ośmiu lat. Lordowski pałac podzieliły na dwa terytoria, z czego większe przypadało Oliwce. Była bowiem na tych włościach pierwsza.

Co noc Plamka udawała się na dobrowolne wygnanie z pokoju córki lorda gubernatora i wchodziła przez okno do Rolda. Dobrowolne, gdyż rozmiarem przewyższała co najmniej dwukrotnie swoją "towarzyszkę". Chłopak nie mógł się jej nadziwić i szczerze ją podziwiał. Chociaż nie mogła narzekać na brak jedzenia, zarówno poza domem jak i w, zawsze przynosił dla niej jakieś kocie smakołyki z kuchni. W ten oto sposób Plamka stała się kolejną powierniczką wielkiej tajemnicy Rolda. Odwdzięczyła się tym samym. Nikt bowiem nie wiedział, że jej dobrowolne wygnanie z pałacu kończyło się w jego pokoju.

Piszę ten komentarz ze względu na koty: koty, jak wiele postaci lub rekwizytów nie mają znaczenia dla rozwoju akcji. Koty są aluzją. Takim puszczeniem oka przez Autora do Czytelnika. Już w tym miejscu Autor powinien mieć nerwowy tik od porozumiewawczego mrugania do odbiorcy, bo tych aluzji jest więcej. Chyba nie zdradzę za wiele, jeśli powiem, dużo więcej niż można podejrzewać.

4

Pierwszy pojedynek, rozegrany pomiędzy synem lorda gubernatora a jakimś podrzędnym rycerzem spod granicy nie był zbyt emocjonujący. Zawodnicy przejechali przed trybunami, znaleźli sobie damy, dla których mieli walczyć, po czym udali się na przeciwległe końce bieżni i z impetem ruszli na siebie. Później jeden z nich spadł, a syn lorda dowódcy zebrał gromkie brawa i rumieniec swojej wybranki.

Drugi przysporzył widowni dużo więcej emocji. Brał bowiem w nim udział lord.

***

Lord Maricho był jedynym lordem po tej stronie trybuny. Przyjechał z kolonii sąsiadującej od zachodu z rządząnym przez lorda gubernatora obszarem. Do Wrót wraz z nim przyjechał tylko jego giermek i służąca. Jako, że żona została w domu, a on należał do szlachciów starej daty i po burdelach nie chodził, ktoś musiał zaspokajać, podczas długich dni wędrówki, turnieju i wędrówki jego potrzeby. Pomimo, że dobiegał już lat pięćdziesięciu był młody duchem. Z ciałem sprawy miały się nieco gorzej...łysiejące włosy, liczne twarzowe zmarszczki i pokrzywione reumatyzmem nogi nie dodawały mu zbyt wiele urody. Lecz lord Maricho wydawał się nie zwracać w ogóle na to uwagi. Zaczynające siwieć włosy ufarbował na czarno, marszczki krył pod solidną warstwą pudru. Tylko z nogami miał pewien problem. Kiedyś próbował wsadzić sobie w nogawki tyczki, lecz elementy te znacznie utrudniały mu chodzenie. Musiał więc pogodzić się z tą niedoskonałością. Innym nie dał jednak za wygraną. Rozpoczął długoletnie boje, które z każdym rokiem stawały się coraz cięższe, przeciwników bowiem przybywało.

Jego turniejowym rywalem był kolejny nieznany nikomu rycerz, herbu czerwonej gruszki.

Dostrzegam nawiązanie do herbu zielonej pietruszki, jaki nosił sympatyczny kucharz ze starej dobranocki i jeszcze starszego cyklu powieści dla młodzieży o przygodach Profesora Gąbki i przyjaciół. Autor znowu mruga do nas porozumiewawczo zza tekstu. Ja natomiast zastanawiam się, po co ta aluzja dla samej aluzji. Tik nerwowy, to pewne.

Obaj odbyli ten sam rytuał przed publicznością co ich poprzednicy. Lord Maricho wybrał sobie za swoją damę pewną córkę pewnego szlachcica, zaś kolejny nikomu nieznany rycerz, herbu czerwonej gruszki wziął sobie za swoją damę córkę lorda gubernatora. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby dziewczyna nie wyraziła na to zgody. Wszyscy bowiem oczekiwali, że jej honoru będzie bronił któryś z miejscowych, powszechnie szanowanych wojowników.

Zawodnicy zajęli swoje miejsca, opuścili przyubice, pochylili kopie i ruszyli do przodu. Każdy z nich przebył piętnaście metrów, po czym zderzył się z wychodzącym mu na spotkanie drzewcem. Obaj jednak utrzymali się w siodłach, więc dotarli do końca bieżni, zawrócili wierzchowce i zabawa zaczęła się od nowa. Tym razem zderzenie dało rezultaty. Lord Maricho spotkał się z gruntem.

***

Podczas czwartego pojedynku do Rolda podbiegł pewien chłopak. Trwożliwie rozglądając się na boki podał mu mały liścik, po czym uciekł. A na liściku zostało napisane:

Hmm...w ogóle Cię nie znam, ale chętnie Cię poznam. Przyjdź dzisiaj o zachodzie słońca pod fontannę na Rynku Głównym.

To "hmmm..." też napisano?! W liście?! Ze zgrozą konstatuję, że epistolografia to sztuka, którą zabijają komunikatory i fora internetowe. OK., to nie musi być pułapka. Możemy Autorowi udzielić wspaniałomyślnie licentiae poeticae.

***

Pojedynki trwały tego dnia do wieczora, przysparzając widowni wiele emocji. Lecz prawdziwe miały dopiero nadejść.

***

W chwili gdy wchodził na Rynek zdążył już odrzucić połowę dziewczyn z Akademii, których nie znał, a które mogłby być tak postrzelone, żeby się zdobyć na taki akt. Z wielkim przejęciem wypatrywał przy fontannie niewiasty, która uśmiechnęłaby się do niego promiennie, kierując go ku sobie. Niestety, nikt się nie uśmiechnał, gdyż nikogo tam nie było. Usiadł więc na kamiennym brzegu i począł obserwować żygające wodą kamienne ryby. Obserwował tak dłuższy czas, aż zwątpił. Wstał, zawiedziony i zły, że dał zrobić z siebie idiotę. Zapewne wśród przechodzącego przez Rynek tłumu znalazłby swoich kolegów, którzy tarzali się obecnie ze śmiechu, szydząc z jego głupoty.

Nagle jego uwagę przykuło czerwone coś na szczycie fontanny. Była to torba. Rozejrzał się z niedowierzaniem dookoła, jakby chciał uzyskać od kogoś potwierdzenie, że pakunek był przeznaczony właśnie dla niego. Nie otrzymawszy takowego, postanowił zaryzykować. Wszedł do wody, przemókł do suchej nitki, wspiął się na fontannę, wzbudził wielkie zainteresowanie przechodniów, zabrał pakunek po czym przemarzł na kość i wrócił do domu.

***

Dzień drugi turnieju rozpoczął się zmaganiami łuczników. Jako że było ich pięćdziesięciu, podzielono ich na 5 grup, z których do dalszych etapów miało przechodzić po 2 najlepszych strzelców. Gdy pierwsi zawodnicy ustawili się wzdłuż wyrytej na ziemi linii, z drewnianych tarcz, ustawionych dwadzieścia metrów dalej, zdjęto narzuty. Oczom wszystkich ukazały się, piękne, różnobarwne, różnokształtne, nałożone jeden na drugi, odzielone białymi liniami, okręgi. Wzbudziły one powszechny zaszczyt, po czym zaczęły być stopniowo niszczone przez nadlatujące strzały.

Jako, że pociski i sam łuk nie kosztowały zbyt wiele i mógł je zrobić prawie każdy, startujący w turnieju zawodnicy cechowali się wielką różnorodnością. Można było spotkać wśród nich włóczęgów, leśników, strażników dróg i miast, łowców nagród, myśliwych, nawet chłopów. Ludzie z górnych półek kolonialnej społeczności byli reprezentowani nielicznie. Nie każdy bowiem mógł sobie pozwolić na pełną zbroję, pełne uzbrojenie i pełnokrwistego rumaka. A taki stan rzeczy czynił konną część turnieju wręcz elitarną.

Pierwsza dziewiątka strzelców została pokonana przez pewnego leśnika z Północnej Kolonii. Trafił on idealnie w sam środek środka tarczy. Startujący w tej samej grupie strażnik miejski z Wrót wbił strzałę w bok środka tarczy, zajął ostatecznie drugie miejsce i wzbudził niesamowity entuzjazm wśród publiczności.

***

Lio był nieśmiałym dwudziestolatkiem pochodzącym z jednej z wsi na południu Wrót. W wieku 10 lat został wysłany do szkoły, w celu pobrania nauk odpowiednich do przetrwania w życiu dorosłym. Pobrał je w mniejszym bądź większym stopniu, po czym trafił do Akademii, gdzie nie znalazł przyjaciół. Dziewczyny śmiały się z jego wstydliwości, dla chłopaków miał za wrażliwą osobowość. Przejomował się wszystkimi ludzkimi niepowodzeniami, chciał wszystkim pomagać. Nie mógł jednak tego czynić, bo nikt nie chciał z nim rozmawiać. Przejmował się więc jeszcze bardziej. Czas między nauką w Akademii, a nauką w swoim pokoju spędzał u pewnego leśnika mieszkającego w puszczy na zachód od miasta.

Tam wykonał swój pierwszy łuk, tam zabił pierwszy worek z piasku. Nie strzelał do drzew, ani do zwierząt, gdyż uważał, że nie nikt nie dał mu prawa do zadawania im bólu.

Gdy dowiedział się o turnieju, bardzo się ucieszył. Natychmiast po skończeniu zajęć pojechał do leśnika i powiedział mu o nowinie. Cały czas prawił mu o tym, że zobaczy na własne oczy wspaniałych łuczników, strzelających ze wspaniałych łuków. Jego radość nie trwała długo – leśnik oświadczył mu, że chłopak sam musi wystąpić w turnieju.

– Ja? Chyba pan żartuje – chłopakowi nawet przez myśl to nie przeszło – co ja bym tam robił? Rywalizować z najlepszymi łucznikami po tej stronie Oceanu? Pan chyba żartuje...

Lecz pan nie żartował i w końcu go przekonał. Radość została zastąpiona determinacją. Podczas turnieju miał pokazać wszystkich na co go stać.

Dlatego też, gdy wygrał drugą grupę tylko jedna osoba na widowni nie stała z otwartą gębą, nie wiedząc z wrażenia co zrobić.

Tu aluzja ukryta jest głęboko, ponieważ Czytelnik nie wie, a domyślać się nie ma obowiązku, czy leśnik miał w młodości konflikt z prawem. Nie wiadomo również, czy uczył Lio strzelania z łuku, czy też nie. W świetle opisanej rozmowy – chyba uczył. Boję się doradzać Autorowi napisanie dialogu zamiast opisu rozmowy, bo tekst i tak jest długi...

***

 Po zakończeniu pierwszego rozdziału zawodów strzeleckich nadszedł czas na zmagania wojowników konnych. Nie różniły się one niczym szczególnym od tych z dnia poprzedniego.

Tylko jeden z nich można uznać za ciekawy. Startujący w nim zawodnicy wyglądali mniej więcej tak samo, nie licząc drobnych niezgodności w budowie i uzbrojeniu, lecz ich służba była diametralnie inna. Pierwszy rycerz, gdyż obaj mieli szlacheckie korzenie, posiadał typowego giermka. Nastolatek o bujnej fryzurze, ubrany w jego barwy rodowe, noszący za nim wszystko co się dało. Drugi zaś otaczał się towarzystwem dwóch niewiast niewiadomego pochodzenia. Ubrane w bardzo skąpe stroje ze skór, nosiły długie warkocze kruczoczarnych włosów, które opadały im na duże i jędrne biusty. Kszatł ich bioder i nóg również nie budził zastrzeżeń. Jeśli zaś chodzi o twarze, oprócz tego, że nie dało się jednej rozróżnić od drugiej, to były po prostu piękne. Obie miały przewieszone przez plecy krótkie miecze, zaś w dłoniach dzierżyły bicze. Szczególnie te ostatnie elementy ich wyglądu przysparzały, głównie męskiej części publiczności, nielada emocji. Obie kobiety nie wyglądały, rzecz jasna, na giermków, toteż i nie zachowywały się jak oni. Rycerz targał wszystko sam. I najwyraźniej wychodziło mu to na zdrowie. Wygrał pojedynek.

Wszystkie opisy mają ten sam błąd. Zapoznają odbiorcę z wielką ilością szczegółów, w większości nieistotnych, przez co treść się rozmywa. Z powyższego (od gwiazdek) istotne wydają się bliźniaczki towarzyszące rycerzowi, który wygrał pojedynek. Niestety, opis jest statyczny – mogłabym nawet poszukać obrazka w komiksie, przetransferowanego na powyższy fragment utworu. Celu kopiowania nie znajduję. Oczywiście, można tu znaleźć aluzję. Zastanawiam się z niepokojem, czy tak nie jest z każdym fragmentem...

***

Po zakończeniu turniejowych zmagań Rold udał się do pałacu lorda gubernatora, gdzie zrzucił przemocone z nadmiaru wrażeń ciuchy, wskoczył do bani, wyskoczył z niej, wrzucił nowe ciuchy i udał się do miasta.

W górę, w dół, do środka, ze środka, wyjście, intro. Jak wrzucił ciuch, to chyba na siebie? Tym razem zaimka zabrakło. Mówiłam: zaimki to pułapka.

Ten wieczór zamierzał spędzić w gospodzie. Ostatnio zaniedbał trochę tej czynności. Rugał siebie za to, że z powodu zawodów zapomniał o swoim priorytecie. "Kronika" przecież nie mogła się napisać sama.

Usiadł więc przy ladzie, zamówił sobie duże piwo jasne i począł rozglądać się po sali. Komplet klientów był zabawiany przez wijące się między stolikami dziewki, oraz drącego gębę młodego barda, który uznał, że wyraźny brak talentu śpiewanego może zastąpić krzykiem. Robił to bez przeszkód, gdyż i tak nikt nie zwracał na niego uwagi.

W pewnym momencie wzrok Rolda spoczął na pewnym postawnym mężczyźnie siedzącym, wraz z pięcioma towarzyszami, przy stoliku na przeciwko chłopaka. Był to lord z Kolonii Morskiej, który podczas uczty otwierającej Wielki Turniej wygrał konkurs picia. Teraz zaś siedział rozwalony na krześle i rzucał pikantne dowcipy na temat żony lorda gubernatora. Chłopak zgadzał się z jego niektórymi poglądami, chociaż sam wolał używać sformuowań nieco...łagodniejszych. W pewnym momencie lord z Kolonii Morskiej zauważył, że był obserowany

– A ty co się gapisz? – krzyknął kiwając na Rolda głową.

– Nie gapię się, tylko patrzę – nie lubił, gdy się go lekceważyło. Zwłaszcza gdy w grę wchodził wiek. Miał dość tego, że traktowano go inaczej, tylko dlatego, że był o dwadzieścia lat młodszy od swych rozmówców. W niejednym przypadku udowadniał im, że prezentuje dużo większą wartość intelektualną niż oni,

Tu potknięcie językowe jest dość dziwne, dlatego pozwolę sobie wraz z Czytelnikami zatrzymać się w tym miejscu. Coś (nie: ktoś) może przedstawiać/mieć wartość (także intelektualną lub inną) dużą lub małą. Prezentować można walory (również intelektualne lub inne). Potocznie mówi się człowiek wartości, analogicznie do człowiek idei. Jednak żadnej z tych opcji nie użyłabym w tekście, bo to bardzo patetyczne stwierdzenia. Zwyczajnie można powiedzieć: przewyższał inteligencją/rozumem (to drugie bardziej jest dostosowane do charakteru opisu). Całość na podstawie "Słownika Poprawnej Polszczyzny", żeby nie było, że tak po prostu się czepiam.

Pułapki są dwie: leksyka oraz decorum (czyli zasady odpowiedniości stylu do treści)

co rozsierdzało go jeszcze bardziej.

– Patrzcie go, jaki hardy – lord z Kolonii Morskiej prychnął pogardliwie – podobasz mi się. Jak cię zwą?

– Tak jak mnie rodzice nazwali. Nie widzę powodów, aby wdawać się w dyskusję z ludźmi, których nie znam i którzy są do tego kompletnie pijani.

– Co?! – właściwie to sam nie wiedział dlaczego go sprowokował, ani co chciał przez to osiągnąć. Po prostu...samo wyszło – jak mnie nazwałeś???

– Nijak...stwierdziłem tylko, że jesteś pijany, panie.

W tym momencie lord z Kolonii Morskiej zerwał się z miejsca znacznie szybciej, niż należałoby przypuszczać i rzucił się na Rolda. Ten zgrabnie odskoczył w bok i już dużo mniej zgrabnie potknął się o jedno z krzeseł i runął na podłogę. W chwilę później otrzymał potężny cios w brzuch.

– Powtórz jeszcze to jeszcze raz, psie – lord z Kolonii Morskiej całkowicie zapomniał o swojej lordowości – jak mnie nazwałeś???

– Kiedy...ja...naprawdę nie użyłem...– mówienie przychodziło mu z coraz większym trudem. Sam nie wiedział, kiedy zwrócił zawartość żołądka na podłogę – ...żadnego...określenia w stosunku...do ciebie...panie.

Kolejny cios, tym razem w żebra.

– Łżesz?!

– Dosyć! –chłopak nie był w stanie stwierdzić kto to powiedział. Nie był w stanie nic stwierdzić. Zemdlał.

Nie słyszał więc drobnej wymiany zdań jaka nastąpiła po chwili, ani też jak lord z Kolonii Morskiej ruszył na nieznajomego. Jak został powalony przez niego jednym ciosem, ani też jak w ślad za nim poszli jego czterej towarzysze. Ani jak piąty, widząc porażki swoich kolegów, rzucił się do ucieczki.

5

A więc tak to wyglądało...

Rold nigdy jeszcze się nie bił. Prawie każdy z jego kolegów miał już do czynienia z jakimś objawem przemocy fizycznej, a o nie. Dziwiło go to bardzo, gdyż, w swoim mniemaniu, narażał się na niebezpieczeństwa utraty pieniędzy i zdrowia dużo częściej niż oni. Chodził wszak po najciemniejszych zaułkach Wrót, kręcił się wieczorową porą po porcie, trakcie i wioskach. I nic. Nikt najwyraźniej nie chciał go zaczepić. Trochę nad tym ubolewał. Twierdził bowiem, iż obowiązkiem każdego nastolatka było wzięcie udziału w jakiejś bijatyce. Inaczej nie mógł udowodnić swojej odwagi, bądź tchórzostwa.

Pewien wyjątek stanowiło zdarzenie zakończone interwencją Płaszcza, lecz jego udział w bójce był tylko i wyłącznie bierny. Nie przyczynił się w żaden sposób do rozwoju akcji, a doznane obrażenia stały się dziełem przypadku.

Lecz tym razem sprawy miały się zupełnie inaczej. Sam wszystko zapoczątkował i, gdyby nie feralne krzesło, z pewnością skończył. Pomimo swego dziewictwa w tej materii zdawał sobie sprawę, że jego warunki fizyczne, zarówno wzrost, jak i sylwetka, stawiały go na całkiem nienajgorszej pozycji wyjściowej.

Mógł więc być z siebie zadowolony. Zapoczątkował zajście, otrzymał w nim odpowiednie obrażenia, stracił przytomność. A to, że sam nie zdołał wyprowadzić żadnego ciosu...można było w przyszłości dopracować.

***

Powrót do rzeczywistości całkowicie minął się z jego wyobrażeniami. Nie zalała go fala oślepiającego światła, gdy otworzył oczy – w pomieszczeniu panował półmrok, nie odczuł niesamowitego bólu głowy – w ogóle go nic nie bolało, wydarzenia poprzedniego dnia nie przygwoździły go swym ciężarem – zdawało się, że przyjął je do wiadomości i nie robiły na nim większego wrażenia. Lecz jednej rzeczy nikt nie mógł mu odebrać.

Podniesienie głowy nie przyszło mu z trudem, lecz nie przeszkodziło mu to w wydaniu odpowiedniego jęku. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Oświetlał je ustawiony na stoliku nieopodal świecznik, przez co nie mógł dokładnie stwierdzić miejsca swojego pobytu.

– Proszę bardzo, nasz dzielny wojownik raczył się obudzić – dopiero teraz zauważył dwoje ludzi siedzących na łóżku na przeciwko niego. Nagle świecznik rozgorzał większym płomieniem i Rold zobaczył, że znajduje się w obszernym namiocie – witamy z powrotem.

Głos należał do wysokiego mężczyzny o łagodnych rysach twarzy i muskularnej posturze. Mógł mieć nieco ponad trzydzieści lat.

– Gdzie ja jestem – mógł normalnie mówić. W ogóle czuł się tak, jakby nic się nie stało, a on się po prostu zdrzemnał.

– W naszym namiocie – tym razem przemówiła kobieta. Najpiękniejsza kobieta jaką widział. Długie...granatowe?...tak, granatowe włosy luźno opadały jej na skryte pod prostą zieloną koszulą ramiona. Oprócz nich skrywała ona jeszcze piersi, bardzo przyjemne dla młodego oka. Niestety, walorów dolnych partii jej ciała nie mógł, ocenić, ponieważ siedziała – nazywam się Carama, a to jest Scoon.

– Miło mi was poznać, jestem Rold – nie mógł oderwać od niej wzroku. Była niewiele starsza od niego...mogła mieć jakieś 25 lat – a gdzie znajduje się wasz namiot?

– Zapewne na polu – cała trójka wybuchła serdecznym śmiechem. Miał dziwne wrażenie, że właśnie nawiązał bardzo dobrze zapowiadajacą się znajomość. Bardzo dobrze...oderwał wzrok od dziewczyny.

– To ty...– automatycznie rozejrzał się po namiocie w poszukiwaniu płaszcza. Niestety, żadnego nie znalazł.

– To ja – odparł Scoon – ale co ja?

– Myśmy się już wcześniej widzieli...-wzrok Rolda był coraz bardziej uważny i przenikliwy, lecz nie zdołał zauważyć, czy na mężczyźnie owo zdanie zrobiło jakiekolwiek wrażenie.

– Zapewne, w końcu biorę udział w tym całym, pieprzonym turnieju.

Albo coś ukrywał, albo miał kiepską pamięć, albo...to nie był on. Rold postanowił więc odstawić na jakiś czas swoje wywiadowcze zapędy i zająć się sprawami bardziej przyziemnymi.

– Pieprzonym?

– Owszem. Mam go już szczerze dość.

– To znaczy – chłopak nie miał już problemów z odrywaniem wzroku od Caramy. Scoon podobał mu się coraz bardziej.

– To znaczy, że jak otworzysz szerzej oczy to zrozumiesz o co mi chodzi.

Rold, gdy tylko zrozumiał do czego służą, otwierał oczy bardzo szeroko.

– Aha...

– Może ci kiedyś powiem, a może nie...– Carama wstała i podeszła do ustawionej pod ścianą skrzyni. Ach, ten tyłek... – najpierw ty mi jednak coś powiedz.

– Co mam ci powiedzieć?

– Po kiego zaczynałeś to wszystko?

– Sam nie wiem...– popatrzył uważnie na obojga, zastanawiając się na ile może im zaufać. Znał ich od kilku minut, lecz czuł nieodpartą chęć powiedzenia im wszystkiego. I było to bardzo dziwne. Chłopak nie lubił uzewnętrzniania się.

– Nie wiesz?

– Wbrew pozorom zrobiłem to w określonym celu.

– W określonym celu, powiadasz...– Scoon sięgnął po przyniesioną przez Caramę butelkę wina i rozlał do trzech kielichów – dobrze, nie będę cię już męczył. Proponuję wypić zdrowie lorda Mausitio.

– Lorda Mausitio?

– Nie wiesz nawet z kim chciałeś się wczoraj bić? – nastąpiła kolejna salwa śmiechu, po czym cała trójka spożyła trunek.

– Zrobiłem to, gdyż...– zaczął, po skończeniu wina – sporządzam pewien rodzaju kroniki.

– Jakiej kroniki – Carama postanowiła włączyć się do rozmowy.

– Piszę kronikę kolonii – nie miał pojęcia czemu to powiedział.

– A co w niej opisujesz – wyraźnie wzbudził wielkie zainteresowanie dziewczyny. I nie był z tego powodu specjalnie niezadowolony.

– Wszystko.

– Wszystko? – wino ponownie opuściło butelkę.

– Ludzi, zdarzenia, miejsca. Wszystko. Na świecie każdego dnia dzieję tyle ciekawych rzeczy, znajduje się tyle ciekawych miejsc, mieszka tylu ciekawych ludzi, że nieopisanie tego wszystkiego byłoby czystym marnotrastwem. A ponieważ nikt się, jak do tej pory, tego nie podjął...

Powyższe zdanie może również charakteryzować metodę twórczą. Gdyby Autor nie opisał tego wszystkiego, lecz starał się dokonać selekcji, tekst byłby krótszy, z mniejszą liczbą błędów i pułapek, a to z pewnością nie byłoby marnotrawstwem – przynajmniej dla Czytelników. Irytująca maniera odpowiedzi na pytania przez powtórzenie kwestii, to taka słowna gierka, zapewne mająca być dowcipna. Moje poczucie humoru nie obudziło się przy np. "-To ty! – To ja. Ale co ja?– Nie wiem... – Nie wiesz?" – dialog podejrzanie przypomina bełkot. Może to jakaś wyliczanka. Ale za to cała trójka jest cool, nieprawdaż?

– ...to musiałeś ty się tym zająć. Biedy Rold...– wyraz głębokiej troski i współczucia walczył na twarzy Caramy z uśmiechem pełnym bezczelności. W końcu ten drugi wygrał.

– Może wam to kiedyś pokażę...

Dwie godziny później...

– O qrde?! Która jest godzina???

Nie wiem, co myśleć o pisowni tego łagodnego przekleństwa. Swojsko mi wygląda – tak z francuska. Oczywiście, znowu styl zapisu z Netu. Cool.

– Spokojnie, jeszcze nie wybiła północ – głos Caramy był niezwykle uspokajający...i zmysłowy.

– Jak to? – według jego wstępnych obliczeń musiał w namiocie spędzić co najmniej cztery godziny, do tego jeszcze trzeba było dodać czas potrzebny na jego przetransportowanie tam z miasta, pobyt w gospodzie. Niedługo powinno już świtać.

– Tak to. Nie wierzysz? – poruszył ją swoimi słowami – wyjdź na zewnątrz.

Tak też zrobił. I rzeczywiście. Dziewczyna miała rację.

– Jak to jest możliwe? – spytał, gdy ponownie znalazł się w środku.

– Najwyraźniej jakoś jest – tajemnicza kobieta z niej była. Popatrzył na Scoona, lecz ten tylko wzruszył ramionami.

– Muszę już wracać...

– Skoro tak twierdzisz...– odparł mężczyzna – zaprowadzę cię do twojego konia.

– Mojego konia? – chłopak doświadczył zbyt wielu niespodzianek na raz.

– Tak, twojego konia. Chyba, że przybyłeś do Wrót Huba pieszo?

– No...nie. Naprawdę muszę już iść.

– Ale my cię naprawdę nie zatrzymujemy – wtrąciła się Carama – miło było cię poznać.

– Was również. Pewnie zobaczymy się jutro.

– Pewnie tak – odparła i opadła na łóżko – pa...

Zachowanie samokontroli kosztowało chłopaka wiele wysiłku.

– Do jutra.

Wyszli. Scoon odprowadził go do wielkiej stajni, która znajdowała się w północnej części pola namiotowego. Gdy chłopak dosiał już konia przypomniał sobie, że nie zadał mu jednego pytania:

– Kiedy masz pojedynek?

– Jutro.

– Do zobaczenia więc.

– Jedź ostrożnie.

***

Jak na jednego Rolda to ostatnimi czasy zdarzyło się zbyt wiele. Ledwie zdołał pogodzić się ze świadomością istnienia Płaszcza, trafił na Caramę i zatrzymujące czas namioty. Dlatego też, gdy wrócił w środku nocy do domu, wyczekująca na niego żona lorda gubernatora nie zrobiła na nim większego wrażenia. I chociaż po raz pierwszy zdarzyło się jej troszczyć o chłopaka, dać mu wykład na temat zachowania, w trosce, najprawdopodobniej szczerej, o jego bezpieczeństwo, zrobić się przy okazji czerwoną ze złości i obudzić pół pałacu, nie wzbudziła w nim więcej emocji niż oczekująca go za oknem Plamka. Która też nie omieszkała powiedzieć mu co o jego spóźnieniu myśli.

6

Kolejny dzień turnieju przyniósł kolejne emocje związane z kolejnymi pojedynkami.

I kolejne zdania z kolejnymi powtórzeniami. Niestety, to już reguła.

Jedne ciekawsze od drugich, prowadziły zawodników i widownię ku wielkiemu finałowi.

Z każdą chwilą odpadała coraz większa liczba wojowników, zbroje stawały się coraz bardziej powyginane, coraz więcej kopii szło do wyrzucenia. Tłum powoli zacierał ręcę na myśl o głównych pojedynkach, lecz odczuwał też pewien niedosyt. Jak do tej pory zmagania odbywały się bez ofiar...

A ten, co zdekapitowano go kopią? To nie ofiara była? Pułapka: niespójność logiczna w łańcuchu wydarzeń, Autorze.

***

Rold zajął swoją pozycję tuż obok lorda gubernatora na kilka chwil przed rozpoczęciem pierwszego pojedynku i został tam na następnych kilka godzin. Spoglądał na nowoprzybyłych wojowników, uważnie przeczesując otaczających go widzów. Zdawał sobie naturalnie sprawę, że znalezienie wśród nich Caramy graniczyło niemal z cudem, lecz ta wiedza nie przeszkadzała mu w omijaniu kolejnych starć. Aż do momentu, w którym herold ogłosił ukazanie się na placu boju sir Bryndana Scoonmalda.

Rycerz ten wjechał na arenę zmagań sam, w matowej zbroi granatowej i z gorejącym słońcem na tarczy. Drugi zawodnik zaś był następnym szarym zawodnikiem. Tak szarym, że szkoda w ogóle zwracać na niego uwagę. Publiczność zastosowała się do tego wskazania. I chyba słusznie. Więcej już go bowiem nie zobaczyła.

Kilka pojedynków później nastąpiło również interesujace zdarzenie w turniejowym życiu chłopaka. Otóż, na placu boju pojawił się Zarlo. Na widowni podniósł się wrzask młodych niewiast, które razem z nim zgłębiały wiedzę, dezorientując nieco jego przeciwnika. Ten jednak nie zamierzał poddać się tak łatwo i nie uległ presji publiczności. Spadł z konia dopiero za drugim razem.

***

 Po zmaganiach wojowników konnych pojawiła się w końcu szansa wykazania dla wojowników pieszych. Najpierw przedefiladowali oni przed widzami, po czym część wróciła na swoje miejsca wśród nich, a pozostali rozpoczęli swoje drogi do zwycięstwa.

Jako pierwszy wystąpił Rsab.

Rsab również uczęszczał do Akademii i również mieszkał w pałacu lorda gubernatora. Był to dwudziestodwuletni młodzieniec, który, pomimo swoich 220 cm nie potrafił pomieścić zgromadzonej w sobie energii. Jako syn drwala sporo uwagi poświęcał na rąbanie drewna, latanie po lesie i pływanie w pobliskim jeziorze. Niestety, pewnego dnia niezidentyfikowani sprawcy postanowili przerwać owe energetyczne wydzielanie.

Następnie został przygarnięty przez lorda gubernatora i powiększył kolekcję jego stałych gości. Gdy okazało się, że nie ma on zbyt wielkich zdolności ścisłych i humanistycznych, jego opiekun zabrał go do dowódcy Juna. Tam też odkryto jego talent militarny. Po otrzymaniu miecza i przeciwnika, pokonał go i wszystkich następnych. Pojedynki te przeszły do historii Kolonii, gdyż po raz pierwszy została zastosowana technika "huuura".

Technika "huuura" polegała na rzuceniu się na przeciwnika z nieartykuowanym okrzykiem na ustach, wzbudzając jego zdziwienie lub śmiech. Zadziwiająca skuteczność tej taktyki wprawiała wszystkich w osłupienie i nawet ci, którzy już wcześniej widzieli go w akcji, nie dawali mu rady. Dlatego też walka Rsaba była najszybszym pojedynkiem tego dnia.

***

Kolejna uczta w pałacu lorda gubernatora miała odbyć się za trzy dni. Rold wiedział, że tym razem jego pobyt nie ograniczy się tylko do konsumpcji i drwiny. Tym razem miał cel. Dlatego też, zaraz po zakończeniu walk pognał do Wrót w celu poszukiwania odpowiedniego stroju. Zachowaniem swym wprawił w osłupienie cały pałac, a zwłaszcza żonę lorda gubernatora, która od lat próbowała namówić go do dbania o swój wizerunek zewnętrzny. Chłopak bowiem nie przywiązywał do tego zbyt dużej uwagi. Od pewnego czasu twierdził, że nie obchodziły go opinie innych na jego temat, przez co zachowywał się i ubierał jak chciał.

Gdy dotarł do miasta zaczęło już zmierzchać. Odszukanie poleconego przez żonę lorda gubernatora krawca zajęło mu trochę czasu, lecz gdy dotarł na miejsce, zapomniał w ogóle o jego przepływie. Wybierając rodzaj i kolor tkaniny, guziki, wstążki i wstążeczki oraz inne dziwne rzeczy, których nazw zwykły śmiertelnik nie jest w stanie wymówić, przepadł bez reszty. Krawiec był mu później wdzięczny za tą wizytę przez lata, gdyż takiego treningu wewnętrznego spokoju i opanowania jeszcze nigdy nie otrzymał.

W końcu, kiedy wszystko zostało już przymierzone, dopasowane i zamówione, obaj udali się na zaplecze sklepu, aby napić się czegoś, w celu rozluźnienia członków. A ponieważ były one wyjątkowo spięte to czynność tą powtórzyli kilka razy. Dlatego też, gdy chłopakowi udało się opuścić krawca, zastał na dworze środek nocy. Środek nocy bezchmurnej i ciepłej.

Rold udał się na spacer. Zakończył go w gospodzie kilkaset metrów dalej.

Przywitał go tam smród ludzkich ciał i alkoholu, pomieszany z tytoniowym dymem. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, nawet właściciel, który siedząc za ladą w swym poplamionym fartuchu, zdawał się myśleć już tylko o zamknięciu lokalu. Podniósł się dopiero na dźwięk uderzających o blat monet, które zirytowany chłopak wyjął z kieszeni.

Gdy jego usta zanurzyły się w kuflu, jego oczy spoczęły na...Caramie. Siedziała przy jednym ze stolików. Chłopak odwrócił się gwałtownie. Chyba go nie zauważyła...

Zaraz. Co on właściwie robił? Ponownie popatrzył na nią. Wstał. Zaczął iść w jej kierunku. Powstrzymał go nagły wybuch śmiechu jej towarzyszy. Burzliwie o czymś dyskutowali.

Ponownie usiadł na swoim miejscu. Zaczął obserwować. Siedzący z nią mężczyźni byli żołnierzami komendanta Juna, o czym świadczył srebrny gryf na rękojeściach ich mieczy. Owinęła sobie ich wokół palca i właściwie robiła co chciała, chociaż oprócz niej nikt naturalnie o tym nie wiedział. Oprócz niej i Rolda. Patrzył jak wodzą wzrokiem za każdym jej ruchem, jak przytakują na każdą jej uwagę i jak śmieją się na całą gospodę z każdego jej dowcipu. W tym momencie zdał sobie sprawę jak żałosnym był siedząc pół nocy u krawca. Docenił również jego cierpliwość. I oddanie dla sprawy, znaczy się pieniędzy. Patrzył na nich, pijąc jedne piwo za drugim i coraz bardziej śmiejąc się z samego siebie. Przychodziło mu to z tym większą łatwością, że nadal nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy skupili się na utopieniu własnych smutków lub radości.

Wychylając kolejny, szósty, może siódmy kufel zauważył, że wstała. Już od pewnego czasu obserwację otoczenia utrudniała mu gęściejąca z każdą chwilą mgła, która zakrywał mu oczy. Dzielnie z nią walczył, próbując odgarnąć ją od czasu do czasu rękoma, lecz ona nie chciała ustąpić. W pewnym momencie nawet zamknął powieki, żeby chociaż, jak już musiała tam wisieć, jej nie widzieć, ale wtedy z kolei krzesło zaczęło wirować z taką prędkością, że z ledwością utrzymał się na nogach. Dał więc za wygraną i tylko co jakiś czas używał rąk.

Nie zauważyła go, chociaż przeszła tuż obok niego. Gdy zamknęły się za nią drzwi, odwrócił się w stronę barmana, aby zamówić następne piwo. Lecz tej nocy właściciel gospody już na chłopaku nie zarobił. Spostrzegł on bowiem, że od stolika pod ścianą wstało trzech mężczyzn, którzy, podobnie jak on, przez cały czas obserwowali Caramę. I tak jak ona, wyszli na zewnątrz.

Chłopak udał się za nimi. A ponieważ wykonał dużo gwałtowniejszy ruch, niż zamierzał, znalazł się za drzwiami dużo szybciej niż myślał. A pomógł mu w tym pilnujący porządku w lokalu łysy osobnik z dużą pałą.

Wchodząc za nimi w uliczkę po prawej stronie tawerny zastanawiał się po co właściwie to robi. Nie miał przy sobie żadnej broni, a nawet gdyby miał, nie umiałby jej użyć. Wydawało mu się, że potrafił przypieprzyć komuś pięścią, ale nigdy tego nie sprawdził. Mógł jedynie liczyć na swoją sztukę wymowy i dar przekonywania. I postanowił je wykorzystać, jak tylko Carama zniknęła z kolejnym zakrętem.

– Ej, wy tam! – krzyknął przybierając groźną pozę na samym środku uliczki.

Dwaj mężczyźni stanęli. Wymienili jakieś uwagi między sobą, po czym odwrócili się.

– Ładnie to tak śledzić kobietę w środku nocy? – kontynuował Rold, mając nadzieję, że swoimi wrzaskami obudzi mieszkańców okalających go kamienic – Zostawcie ją w spokoju!

Mężczyźni zaczęli iść w jego stronę. Jeden z nich lekko utykał na lewą nogę.

– Wróćcie tam, skąd żeście przyszli, a zapomnimy o wszystkim i rozejdziemy się do domów – sam nie przypuszczał, że jego głos może być tak opanowany. Chłopak odkrył w sobie siłę – Nie znam was i nie chcę znać. A jako, że nie mam w zwyczaju zabijać nieznajomych...

Zdanie to wydało mu się bez sensu. Brzmiało tak, jakby zabijał tylko swoich przyjaciół. Nawet urwanie go w połowie nie przyniosło chyba porządanego efektu. W powietrzu nie dało się wyczuć napięcia. Dało się za to słyszeć brzęk wyciąganych z pochew mieczy. Zaczął uciekać.

Podczas biegu nie obejrzał się ani razu za sobą, lecz i tak słyszał, że mężczyźni rzucili się w pogoń. Latali tak po mieście przez dobrych kilka minut. Po pewnym czasie zauważył on pewien brak logiki całego zdarzenia. Jeśli rzeczywiście Carama była dla nich na tyle ważna, że śledzili ją po wyjściu z tawerny, to dlaczego zaprzestali to robić tylko ganiali za jakimś idiotą, który odnalazł w sobie ukrytego obrońce uciśnionych.

Jak na prawdziwą ofiarę uciekającą przed swymi oprawcami przystało, chłopak skręcił w ślepą uliczkę. Gdy dobiegł do muru, rozejrzał się, w panice szukając jakiś drzwi. Niestety, żadne nie chciały mu się ukazać. Przywarł więc do ściany i, pogodzony z losem, oczekiwał swoich opraców. Ci jednak nigdy nie nadeszli.

7

Zaspał. Mimo, że poprzedniego wieczora położył się wcześniej spać i poprosił sąsiada zza ściany, aby go obudził. Sąsiad naturalnie zapomniał, ale w niczym nie usprawiedliwiało to Lio. Mógł położyć się jeszcze wcześniej.

Spadł po schodach prosto do kuchni, porwał pierwsze jedzenie, które nasunęło mu się pod rękę

Powinno być: wpadło w rękę. I nawet nie powiem, skąd to wiem. Zagadka dla Ciebie, Autorze.

i pobiegł do stajni. Wbiegł na konia i przez cała drogę bardzo go prosił, aby jechał szybciej.

Gdy dotarli na miejsce zawody osiągnęły już półmetek. Wpadł na arenę, wyjął łuk i...zorientował się, że zapomniał strzał. Nagle świat zaczął wirować. Nie wiedział, czy to od bólu głowy, który go zaatakował, czy od salwy śmiechu, która wybuchła, gdy na trybunach zorientowano się o jego przeoczeniu. Usiadł na ziemi.

Jeden z uczestników podszedł do niego i wbił przed nim jedną strzałę. Pokiwał głową i wrócił na swoje miejsce. Chłopak popatrzył na niego, lecz nie zobaczył nic oprócz przygarbionych pleców i jasnozielonego płaszcza jaki okrywał nieznajomego. Spojrzał na strzałę.

– Strzelasz, chłopczę, czy nie? – dobiegł go głos komisarza zawodów.

Podniósł się. Inni mieli po 3 próby, on miał tylko jedną. Myślami przeniósł się do chatki leśnika, do nieśmiertelnego worka z piasku, który pomimo rozlicznych ran nadal trzymał się dzielnie, do drzew i zwierząt. Przeniósł się myślami i strzelił...

I trafił...

I pił przez całą noc tak, że następnego dnia nie wiedział co się działo.

***

Roldowi turniej zaczął się powoli nudzić. Jedynymi urozmaiceniami były pojedynki Scoona i Garne. Reszta zaś wyglądała tak samo, zawodnicy różnili się tylko zbrojami. A i tak nie zawsze.

W trakcie jednego z takich pojedynków zszedł z trybuny honorowej i poszedł przejść się wśród baraków, które rozciągały się wokół areny zmagań wojowników. Jako kolonialny kronikarz musiał poznać wszystkie turniejowe aspekty.

– Dosyć osobliwe miejsce na spacer... – najwyraźniej chłopak musiał odrobić napadowe zaległości, jakie nagromadziły mu się przez ostatnie kilkanaście lat.

– Nie mam żadnych pieniędzy, ale skoro...

– Spokojnie, to ja – to był Scoon – kronikujesz?

– A, owszem.

– Teraz nie znajdziesz tutaj nic ciekawego – jego słowa zawisły w powietrzu, nadając wypowiedzi zabarwienie niezwykle tajemnicze – przyjdź do naszego namiotu wieczorem. Coś ci pokażę.

No i dzień zrobił się od razu ciekawszy.

***

Niejedna gospoda pozazdrościłaby barakowi zaduchu i smrodu, jaki panował w jego wnętrzu. Stłoczeni w nim ludzie co chwila wydawali nieartykułowane krzyki i wykonywali różne dziwne ruchy swoimi rękami.

Mogliby wykonywać dziwne ruchy cudzymi rękami, wtedy absurd byłby lepiej podkreślony. A jak własnymi rękami coś robili, to wystarczy: dziwne ruchy rękami.

Zaimki to pułapka gramatyczna, a Ty wpadłeś też w leksykalną,, Autorze.

Przeciśnięcie się do centrum zainteresowania tylu spoconych i pijanych mężczyzn kosztowało ich nielada wysiłku.

Zdanie nieco niezrozumiałe. Przypuszczam, że: Rold przeciskał się przez tłum spoconych mężczyzn, by sprawdzić, co ich zainteresowało.

Rold patrzył na nich i z każdym ruchem łokcia czy też kolana, dziwił się coraz bardziej. Myślał, że prawdziwa natura panów i rycerzy wychodzi podczas uczt. Było jednak inaczej.

Eee... To właśnie ta prawdziwa natura wyszła z nich, bo to ludzie są, jak mniemam...

Barak, w którym się znajdowali, służył jako miejsce postoju rozmaitych pojazdów, które wraz ze swoimi właścicielami przybyły na turniej. Pilnowało ich pilnie sześciu strażników, wynajętych specjalnie na tą okazję przez lorda gubernatora. Do środka nawet mysz nie mogła się przedostać niezauważona. Nikt nie miał tam prawa wstępu. Chyba, że znał odpowiednie hasło...

Ludzie tłoczyli się wokół wielkich beczek, wcześniej służących za chwilową rezydencję wina, obecnie zaś tworzyły coś w rodzaju areny, oświetlanej przez przytwierdzone do bocznych belek lampy. A w niej samej znajdował się...piasek.

Kolejny wydzierający się, pijany mężczyzna został wywleczony na zewnątrz przez pewnego łysego osobnika o niesamowicie szerokich barach i dorównującym im rozmiarami brzuchu. Za szerokim, nabijanym ćwiekami pasem spoczywał długi miecz i była to jedyna broń jaka znajdowała się w baraku. Reszta oręża spokojnie spoczywała sobie na zewnątrz, pod pilnym okiem jednego z najemników.

Na placu boju pozostała dziewczyna. Ubrana jedynie w skąpy, skórzany strój, okrywający jedynie jej kobiece kształty, grubo nasmarowana oliwą i z brązowymi rzemykami we włosach prezentowała się niezwykle pożądliwie.

Dyszała, jęczała, rzucała pożądliwe spojrzenia, robiła striptiz... Chyba nie o to chodziło? Powinno być: prezentowała się ponętnie. O skąpym stroju okrywającym kobiece kształty nie wspomnę.

Pułapki: leksyka, Autorze.

W pewnym momencie na piachu pojawił się kolejny rozebrany do pasa mężczyzna. Rold niezbyt dobrze go kojarzył. Wiedział jedynie, że pochodził gdzieś z zachodu.

– No i co się tak gapisz, suko? – mówił tamten, szczerząc zęby w ironicznym uśmiechu, w którym zawarł również odrobinę szydery.

Tu odrobina nowomowy: szyderstwo + grypsera = szydera. Proste i treściwe, a brzmi okrutnie pretensjonalnie. Zupełnie nie wiem, po co Autor tworzy nowe słówka?! Chyba rzeczywiście, w języku polskim brakuje leksyki stosownej do wymogów literackich. Pozostaje tylko cieszyć się, że rekomendacja lektury Słownika Poprawnej Polszczyzny nie przysporzy Autorowi wielu zmartwień – zawartość tego słownika wszak musi być niezwykle skromna..

Dziewczyna pozostawała jednak głucha na jego obelgi.

– Lepiej od razu rozstaw nogi i będzie po kłopocie. Nie chciałbym uszkodzić tak pięknego ciała. Przed jego wydymaniem... – uwaga ta wzbudziła wielki aplauz wśród zgromadzonej publiczności, która nagrodziła ją gromkimi brawami.

Zachęcony w ten sposób rycerz rzucił się do ataku. Po serii nietrafionych kopnięći ciosów obiema rękami powrócił na swoje miejsce i ponownie rozpoczął ofensywę słowną. Jego przeciwniczka nadal stała na swoim miejscu, z tą samą pogardą i lekceważeniem.

Mężczyzna ponownie postanowił przejść od słów do czynów. Tym razem starcie trwało nieco krócej i zakończyło się jego upadkiem oraz towarzyszącym mu głuchym hukiem. Pewien łysy osobnik o niesamowicie szerokich barach i dorównującym im rozmiarami brzuchu pojawił się ponownie i kolejny niedoszły kochanek wyleciał na zewnątrz.

Wraz z kolejnym, nastąpiła zmiana dziewczyny. Na arenę wkroczyła druga z bliźniaczek, która do tej pory siedziała obok potężnego, siwiejącego już mężczyzny o krótko przystrzyżonej brodzie. I wtedy chłopak je poznał. Były to dziewczyny z biczami.

***

Zawody o "międzynóża" obydwu bliźniaczek trwały jeszcze przez dwie godziny. Ich zasady były bardzo proste. Ten, któremu udało się powalić dziewczynę na ziemię, brał ją na resztę nocy i mógł z nią zrobić co tylko chciał. Byleby tylko następnego wieczora stawiła się o pełnych siłach z powrotem. Za zdjęcie odzieży wierzchniej, pozostanie w samym spodniach i wstąpienie na ring musiał oczywiście słono zapłacić. Ale gra była tego warta. Jeśli jednak ktoś stwierdził inaczej, zawsze mógł o tym porozmawiać z pewnym osobnikiem o niesamowicie szerokich barach i dorównującym im rozmiarami brzuchu.

Tej nocy wszyscy zawodnicy zostali przez niego wyrzuceni na zewnątrz.

Nie wiem, kto ma ściągać odzież wierzchnią – bliźniaczki czy zawodnicy, choć ci ostatni, bez wątpienia, zostaną wyrzuceni na zewnątrz. Znowu: brak porządku w opisie, Autorze! "Międzynóże" to kolejne nowe słówko o nad wyraz nieskomplikowanej etymologii. Niestety, ten koszarowy rodzaj humoru mnie nie śmieszy, pewnie dlatego, że jestem kobietą... 8

W końcu nadszedł dzień pojedynków finałowych. Zapoczątkowali je łucznicy.

Pogoda do strzelania była wręcz wymarzona. Bezchmurne niebo z przyjemnie grzejącym wszystkich słoneczkiem, bez wiatru. Aż łuki same chciały strzelać. Chęci te przydały im się później,

Chęci nie można zostawić na później, choć można je mieć i przydają się czasami, niekiedy wystarczają lub pomagają – najczęściej: dobre chęci.

gdyż tarcze, do których miały trafiać przesunięto

Nawet jeżeli łuki mają chęci, to strzelać chęciami do tarcz nie da się. Można nimi brukować piekło, ale tylko tymi dobrymi.

na dwa razy dłuższą odległość

Nie można było powiedzieć po ludzku: dwa razy dalej? A odległość jest większa, co najwyżej. Dłuższa może być lina lub dystans.

niż za ostatnim razem,

Powinno być: ostatnim razem, ale: za drugim razem.

co podchodziło już pod granicę ich możliwości zasięgowych.

Natomiast Czytelnicy zbliżają się do granic wytrzymałości, a zrozumienie tego zdania –potwora zapewne jest poza zasięgiem czyichkolwiek możliwości intelektualnych. I słusznie, bo to bełkot, Autorze. Wpadłeś w każdą możliwą pułapkę: gramatyki, leksyki, metafory...

Tego dnia dały z siebie wszystko. Niesione gorącymi owacjami publiczności wypluwały kolejne pociski coraz dalej i dokładniej. Aż w końcu nadszedł kres. Lord gubernator, otrzymawszy wcześniej informację od głównego komisarza zawodów, podniósł się ze swojego miejsca i przemówił uroczystym głosem.

Gdy skończył, wszyscy zaczęli głośno skandować imię Lio.

***

Następnie odbył się pojedynek pieszych. Zawodnik numer 1 ponownie obnażył swój ogolony tors, pokazując wszystkich potężne zwoje mięśni. Na kark spływały mu kruczarne, natłuszczone pachnącymi olejkami włosy, zaś twarz miał pomalowaną w kolorze żółtym i czerwonym. I tym razem publiczność wspierała go ze wszystkich sił. Dwie rzucone w trybuny róże tylko utwierdziły ją w przekonaniu, że to właśnie ON musi wygrać. Jedna z nich, żółta, trafiła do rąk pewnej niewiasty z zastępu żony lorda gubernatora, druga zaś, czerwona, trafiła w głowę pewnego mieszczanina z Wrót.

Lecz Rsab i tak wygrał.

***

Rold trzymał kciuki już od samego rana, także gdy doszło do pierwszego pojedynku Scoona prawie ich nie czuł. Po wielu dniach konnych zmagań ostało się czterech najlepszych wojowników: Scoon, Garne, nikomu nieznany rycerz herbu czerwonej gruszki i syn lorda Kaada. Pierwszą parę stanowili Garne i nikomu nieznany rycerz herbu czerwonej gruszki.

Gdy syn pojawił się na arenie, lord gubernator opuścił swoje dostojne miejsce, podbiegł do poprzecznej belki stanowiącej granicę jego zadaszonej trybuny, ścisnął ją z całych sił i zaczął wrzeszczeć, gorąco wspomagając syna. W jego ślady poszli wszyscy urzędnicy, dwór, wojskowe osobistości i właściciele ziemscy. Na miejscach siedząc został tylko wicekról, w towarzystwie żony lorda gubernatora, która do belki nie podbiegła i nie wrzeszczała, ale wstała ze swojego miejsca i zastygła w tej pozycji do końca pojedynku.

Rold był jedyną osobą, która nie wydawała żadnego odgłosu. Postanowił zachować siły na później. Poza tym, nie przepadał zbytnio za Garne, z wzajemnością zresztą. Rold był jedyną osobą, która nie wydała z siebie jęku zawodu, gdy Garne spadł z konia.

***

Syn lorda Kaada przez ostatnich kilka miesięcy ćwiczył się nie tylko w prowokowaniu coraz to nowych i bardziej wymyślnych skandali, lecz także w walce konnej. Dotarły bowiem do niego pewne informacje z pałacu lorda gubernatora, że ma się odbyć jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny, niezapomniany turniej. Niestety, wartość nagrody głównej owiano tajemnicą, lecz istniały duże szanse na to, że i ona będzie jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna, niezapomniana. Droga do niej stała się kręta i niebezpieczna. Po nabyciu odpowiedniego sprzętu, sprowadzanego specjalnie z głębi Kontynentu, rozpoczęły się długie walki przygotowawcze z wasalami lorda Kaada. Po nich zaś przyszła kolej na wasali zaprzyjaźnionych lordów, a w niektórych przypadkach i na samych lordów. Do tego czasu zbroja zdążyła się zdeformować, tak więc trzeba było zamówić nową. Długo też szukano odpowiedniego rumaka, gdyż ten należący do syna lorda Kaada, owszem, był bardzo wytrzymały, wprost stworzony do pojedynków, a do tego bardzo reprezentacyjny, lecz nie tak reprezentacyjny jakby tego sobie życzyła matka syna lorda Kaada. Zwierzę również zamierzano sprowadzić z Kontynentu, z jednej z osławionych hodowli koni, lecz znalazł się pewien dworzanin, który zrujnował plany stawiając tezę, że po długiej podróży morskiej nawet najbardziej reprezentacyjny ogier nie będzie już tak reprezentacyjny jak przed wejściem na statek. Poszukiwania więc wróciły do Kolonii i w końcu znalazły to, czego chciały. Sprowadziły na zamek lorda Kaada i odpowiednio przygotowały do występu.

A wszystko to zrobiły same osobiście poszukiwania... Zdumienie moje jest bezgraniczne, takich samodzielnych i zaradnych poszukiwań jeszcze nie widziałam.

Zwierzę spisało się znakomicie. Gorzej z jeźdźcem...

***

Poczynając od zwykłego chłopa, poprzez biedniejszych i bogatszych mieszczan, bardziej i mniej majętnych rycerzy i lordów, na wicekrólu kończąc, wszyscy z niecierpliwością oczekiwali pojedynku finałowego. Robiono zakłady, każdy upatrywał swojego typa na zwycięsce i przez cały turniej gorąco go dopingował. Tracił przy tym mnóstwo nerwów, włosów, czasem również i znajomych. Później przeżywał rozczarowanie i zmieniał swojego kandydata, lub też obrażał się na cały świat i więcej na trybunie się nie pokazywał. Ci, którzy od razu postawili na Scoona, lub nieznanego nikomu rycerza herbu czerwonej gruszki ze spokojem oglądali resztę pojedynków, gdyż wiedzieli, że to właśnie ich zawodnik wygra. Niestety, doszło w końcu do ostecznego rozstrzygnięcia, a zwycięsca mógł być tylko jeden.

W oddali słyszę Christophera Lamberta, który opuszczając katanę, wypowiada z namaszczeniem: There is only one... Przepraszam Czytelników, po prostu nie mogłam się już powstrzymać!

***

– W imieniu swoim oraz przebywającego u mnie w gościnie wielkiego lorda Pameka, wicekróla Kolonii, chciałbym serdecznie podziękować wszystkim uczestniczącym w turnieju wojownikom. Wykazaliście się niebywałą odwagą, którą mogliśmy delektować się przez wiele dni. Dzięki wam nasze serca zabiły mocniej, dzięki wam mogliśmy posmakować prawdziwego smaku rywalizacji. Nie licząc kilku potłuczeń, obdarć i złamań, tym razem nikomu nic poważne się nie stało, co świadczy o wielkim kunszcie i umiejętnościach wojowników, którzy wzięli udział w turnieju. Niestety, wszystko co dobre, dobrze się kończy...– lord gubernator raz jeszcze spojrzał na pergamin, lecz było już za późno...– tak więc z przykrością muszę ogłosić zakończenie turnieju. Zwycięscy jeszcze raz serdecznie gratuluję w imieniu swoim i wielkiego lorda wicekróla i życzę dalszych sukcesów na arenie i nie tylko...

Nastąpiły gromkie brawa, które wzmogły się, gdy na plac niedawnych bojów wjechały wielkie wozy wypełnione winem. Tego dnia wszyscy mieli się dobrze bawić.

***

Nazajutrz nastąpił czas pożegnań. Zawodnicy wraz ze swoimi zastępami rozjeżdżali się we wszystkich kierunkach, pozostawiając po sobie kurz, zdewastowane pole namiotowe, wiele pieniędzy w karczmach i burdelach oraz dobre wspomnienie po znakomitych walkach.

– Jak powiedział lord gubernator, wszystko co dobre, dobrze się kończy...– Scoon był od wczoraj w doskonałym humorze, którego wcale nie starał się ukryć – tak więc żegnam cię, drogi kronikarzu. Życzę powodzenia i...i chciałem powiedzieć coś mądrego, ale niestety nic nie przychodzi mi do głowy.

Obaj gorąco się uścisnęli, poklepali po plecach i kiwnęli głowami.

– Cieszę się, że cię poznałam – ja jeszcze bardziej, tą myśl zachował jednak dla siebie – nikt nie wie jaką przyszłość przeznaczyli mu bogowie. Nie żegnam cię więc, lecz mówię...do zobaczenia.

– Do zobaczenia.

***

– Panie...– stojący przed nim chłopiec miał około dziesięciu lat, sięgał mu do pasa, zakrywał oczy i czoło bujną czupryną oraz tak się trząsł z podniecenia, że nie był w stanie nic powiedzieć.

– Tak?

– Mam dla ciebie przesyłkę, panie... – podał mu trzymany w prawej ręce list po czym znikł za rogiem ulicy. Rold rozpieczętował kopertę i...przypomniał sobie o fontannie na Rynku...

***

Na noc zatrzymali się w przydrożnej karczmie. Wynajęli pokój w końcu korytarza i padli wykończeni na posłania. Oboje byli przyzwyczajeni do długich podróży, lecz dwa tygodnie siedzenie w jednym miejscu nieco uśpiły ich wędrowcze instynkty. Lecz gdy w środku nocy drzwi do pokoju gwałtownie się otworzyły, żadne z nich nie spało.

Wieść o tym, że zwycięsca turnieju przebywa w karczmie "Pod wąsem" szybko rozniosła się po okolicy. Wszyscy chcieli zobaczyć trofeum jakie przypadło mu w udziale. Niektórzy, stwierdzili, że powinno ono zmienić właściciela.

Do izby wpadło sześciu mężczyzn z pochodniami, nożami, mieczami, pałkami i toporami w rękach. Przetrząsnęli całe pomieszczenie, przewracając wszystko co napotkali na swojej drodze i stwierdzili, że nikogo i nic w nim nie ma. Wtedy drzwi gwałtownie się zamknęły.

I tym stereotypowym akcentem opowieść nareszcie dopełzła do końca.

 

Drogi Czytelniku!

Jeżeli doszedłeś do tego miejsca i przeczytałeś prezentowany utwór w całości, to:

jesteś Autorem tego tekstu.

Jesteś recenzentem tego tekstu.

Jesteś Czytelnikiem o anielskiej cierpliwości i nie mogę uwierzyć, że naprawdę to zrobiłeś?!*

* Niepotrzebne skreślić.

 

Niestety, Autor postanowił poddać Czytelnika torturom, o piszącej komentarz nie wspominając, ze względu na pełnioną w dobrej wierze funkcję recenzenta.

Chciałabym powiedzieć, że tekst ma jakieś zalety. Niestety, nie udało mi się ich dostrzec, choć czytałam go o wiele więcej razy niż sam Autor. Sądząc po otwartej konstrukcji, może to być, o zgrozo, fragment większej całości, chociaż po pierwszych akapitach mylnie sądziłam, że jest to opowiadanie lub nowela. Oczywiście, nie jest. To jest gra. I choć tytuł wskazuje na więcej niż jedną, nie powinniśmy dać się nabrać. To jest tylko jedna gra – gra z Czytelnikiem. Reguła jest prosta: zgadnij ile razy, do czego lub kogo Autor nawiązał oraz ewentualnie zgadnij, po co to zrobił? Żeby było trudniej, Autor nawiązuje nie tylko do literatury, lecz także do filmów (w tym dobranocek) i komiksów. W ten sposób dał dowód, że nie trzeba go zachęcać do czytania innych Autorów. Nie zamierzam takiej rady udzielać. Jedyne, co Autor powinien przeczytać, to jakiś krótki podręcznik gramatyki języka polskiego oraz słowniki: ortograficzny, poprawnej polszczyzny i związków frazeologicznych. To powinno wystarczyć.

Zamierzeniem Autora, który zamieścił tak wielką liczbę nawiązań i aluzji do innych utworów, było uczynić prezentowany tekst postmodernistycznym. Zamiarem autorskim, jak ośmielam się przypuszczać, jest również, aby postmodernizm sparodiować. Temu zapewne ma służyć konsekwentnie stosowane przejaskrawienie, szczegółowość opisów o absurdalnie ustawionych akcentach i poprzekręcanych znaczeniach, a także swoisty misz-masz (kolaż, to za ładne słowo, by określić metodę autorską) wątków.

Niestety, całość podejrzanie przypomina nie tyle grę, co solucję (czyli opis przejścia gry) ze względu na strukturę linearną: poszedł w lewo, w prawo, korytarzem, po schodach.... No, właśnie. Podobnie jest budowany nie tylko opis drogi, lecz także bohaterów (od kołyski do chwili, w której postać pojawia się w fabule) oraz kompozycja wydarzeń (spóźnienie się do szkoły, przejazd do szkoły, rozmowa z nauczycielem, wykład, etc.). Dochodzą jeszcze przeskoki od postaci do postaci i wydarzeń z tymi postaciami związanymi (wątek Rolda, wątek prof. Win, wątek gubernatora, etc.) oraz niemalże nieobecność dialogów. Jednak w przeciwieństwie do solucji ten tekst nie ma początku ani końca, ani nawet napisu: "Congratulation. Mission complete!" i nie służy jako przewodnik dla leniwych graczy.

Utwór – łamigłówka dodatkowo jest napisany językiem tak udziwnionym i nadętym, że trudno zrozumieć cokolwiek. Język zatem też jest łamigłówką dla odbiorcy – zanim dotrze on do zagadki właściwej (czyli aluzji ukrytej skrzętnie w tekście), najpierw musi zrozumieć sens monstrualnych wielopiętrowo złożonych wypowiedzeń lub absurdy zawarte w wynaturzonych metaforach i związkach frazeologicznych, etc. Z tym nie poradzi sobie ani korekta, ani redakcja, bo błędów jest niewiele mniej od liczby zdań w tekście, a wszystkich nie mogłam poprawiać, bo nie starczyłoby mi miejsca na komentarz. O rażących błędach ortograficznych nie wspominam, bo chociaż po tej stronie oceanu istnieją edytory z polskim słownikiem, wiedza o nich jest Autorowi niedostępna.

Użycie jednego czasu gramatycznego (czasu przeszłego dokonanego), statycznej strony biernej oraz powtórzeń (sądzę, że są to zabiegi celowe) sprawia, że narracja jest monotonna jak stukot kół pociągu na wyjątkowo długiej trasie.

Niedostępna jest Autorowi zasada umiaru w stosowaniu środków wyrazu – metafory, porównania, personifikacje i ironia, choć anorektyczna, za to w stężeniu ponadnormatywnym wprost wypychają tekst, w którym wszystko jest olbrzymie, nawet ilość udziwnień języka musi zatem być przegięta. Zapomniał Autor, że najwięcej nie znaczy najlepiej.

Skupiam się na tych wszystkich zabiegach językowych, ponieważ nie mogę doszukać się treści. Treści nadrzędnej, idei przewodniej, koncepcji fabularnej czy czegokolwiek podobnego – nie dostrzegam. Dostrzegam zalążek opinii, którą Autor w nużącym słowotoku zapomniał ubrać w jednoznaczne przesłanie dla Czytelnika.

To klasyczny przerost formy nad treścią, co gorsza, przypuszczam, że uczyniony celowo, aby ukazać pustkę ośmieszanej literatury fantasy. Nie miało prawa się udać przy tak beznadziejnym "uchu do języka" i nastawieniu na aluzje do chaotycznie wybranych motywów z innych utworów (rzeczonych: dobranocek, filmów, powieści, opowiadań, nawet personalnie: Autorów) bez zakotwiczenia ich w neutralnym szkielecie spójnej i choć trochę interesującej fabuły, w której tropienie nawiązań byłoby dla Czytelników przyjemnością.

Chciałabym na zakończenie móc zacytować fragment ulubionego wiersza o "łańcuchach tautologii", ale nie ośmielę się znieważać Mistrza. Za to Autor, który tak długo torturował Czytelników i niżej podpisaną zagadkami, niech dla odmiany spróbuje jedną rozwiązać: co to za wiersz Autorze i dlaczego go nie zacytowałam? Odpowiedź proszę przesłać e-mailem na adres Redakcji.

Zamiast cytatu mową wiązaną, krótkie i prozaiczne podsumowanie prezentowanego utworu: muł tekstowy, Autorze.

 

Małgorzata Koczańska

 

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
K. Night Coleman
M.Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
M.Koczańska
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Toroj
Tomasz Franik
Stanisław Truchan
Joanna Łukowska
Andrzej Sawicki
GW
Feliks W. Kres
Tomasz Pacyński
Dariusz Spychalski
Marcin Mortka
 
< 27 >