Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 29>|>

Sturmvogel (fragment)

  

 
O KSIĄŻCE

Znany jest pod wieloma nazwami: Raj, Asgard, Amarawati, Highland, Hochland. Innymi słowy: Górny Świat. Marzenie ludzi w każdym miejscu i w każdym czasie. Tym bardziej, jeśli mogą się tam dostać jeszcze za życia. Czy taka zdolność stanie się dla nich błogosławieństwem czy przekleństwem? Czy przeniosą na Górę swoje namiętności, żądze, konflikty, wojny?

W naszym świecie – tym Dolnym, jest rok 1945. Zbliżające się zakończenie wojny nieodwracalnie zmienia układ sił. Za pośrednictwem specjalnych agentów, działających w Górnym Świecie, naziści rywalizują z aliantami o zdobycie nad nim kontroli.

Zanim przekonasz się, za kim się opowiedzieć, poznaj racje obu stron. Stań w jednym szeregu z agentami Erwina Sturmvogla i generała Donovana. Wejdź do Górnego Świata, w którym możesz stać się choćby ptakiem. Ale uważaj, abyś nie stracił skrzydeł, bo wtedy może Ci się nie udać wrócić do własnego ciała. I do własnego życia...


(Fabryka Słów

 

  Berlin, 9 lutego 1945, godzina 23:00

Dyżur zbliżał się do końca. Pół roku temu, po tym jak angielska bomba eksplodowała w piwnicy starego budynku, wszyscy pozostali przy życiu pracownicy 2WX musieli pracować po dwanaście godzin bez wolnego, żeby jakoś tam gwarantować łączność; bardziej lub mniej wyszkolone kadry zasilą ich komórkę dopiero w marcu. A i to niepewne. Dowództwo nie bardzo się wysilało na tym odcinku: 2WX uważano za niemal synekurę. Jedyne, co się zmieniło, to zwiększono racje – teraz wszyscy „pocztowcy” otrzymywali czekoladę „Cola”, masło śmietankowe, czerwone ryby i salami. A i kawę można było pić do oporu – z czego niektórzy, w tym Martin Klepke o przezwisku Słoń (przezywany tak nie z powodu gabarytów, zupełnie zwyczajnych, a z powodu zamiłowania do rozmyślań i stateczności), korzystali bez wyrzutów sumienia. W swoim grafiku w tej chwili miał półgodzinne okienko i dlatego siedział z wyciągniętymi nogami na niskim, wytłuczonym fotelu, wciągając nozdrzami zadziwiający aromat. Kiedy kawę parzyła Gitta, zawsze przede wszystkim zadziwiał aromat. A kiedy parzył on sam, zapachu nie było. Smak i moc, i tyle.

Poza tym Gitta działała rozmiękczająco na jego mózg. Nie była ładna i – może – nie była nawet sympatyczna. Mocno kwadratowa kobitka z nieco krzywymi nogami, z kolanami do środka. Malutkie oczka i malutka pierś. Ale te oczka patrzyły tak zuchwale...

Niestety. Stale była zajęta przez kogoś innego. Słoniu, drażniła go, głupi Słoniu, tak długo wymachujesz swoją trąbą... Ale Słoń wiedział, że prędzej czy później to się stanie. Wcześniej czy później – zdąży.

Dwoma łykami dopił to, czego nie zdołał wywęszyć, i opadł na oparcie mebla, przymknąwszy powieki i wznosząc wzrok ku sufitowi. Pod prawą ręką miał planszetę, palce obejmowały wygodny srebrny ołóweczek. Miarowe tykanie zegarka. Coraz głośniejsze. Oddech zsynchronizował się automatycznie – w końcu Słoń był „pocztowcem” z siedmioletnim stażem.

Siedem, pomyślał i zaczął liczyć oddechy.

Po siedemdziesięciu siedmiu wdechach zobaczył płonące litery, usłyszał cudowną muzykę – i zaczął błyskawicznie zapisywać fruwające nuty – znak po znaku...

Przyjęcie posłania trwało dobre pięć minut, ale wydawało się, że długie godziny. Potem Słoń przekazał znak potwierdzenia przyjęcia i otworzył oczy.

– Jesteś cały mokry. – Gitta stała przed nim z dużą papierową serwetką w jednej ręce i filiżanką kawy w drugiej. – Znowu za dużo napięcia?

– Tak...

Ten, kto przekazywał komunikat, odczuwał paniczny lęk i to było odbierane jak w rzeczywistości.

Gitta otarła mu twarz, włożyła do ręki filiżankę, zabrała planszetę i oddaliła się. Tłuściutkie półdupeczki kusząco poruszały się pod czarną spódnicą.

Chyba mnie pogłaskała, pomyślał niepewnie Słoń.

W dziale deszyfracji zapis nutowy zanotowany przez „pocztowca” obrócono w kolumny cyfr – po sześć w rzędzie. W takiej postaci komunikat legł na biurku szefa „Pochodni” Siegfrieda Neumana. Ten sprawdził to z zaplanowanym grafikiem i wyjął z sejfu gruby jak nieszczęście tom „Złotej góry”. Szybko wertując stronice i niemal nie zaglądając do zaszyfrowanego zapisu – pamięć miał Neuman znakomitą – wypisywał z książki odpowiednie słowa, i wkrótce leżał przed nim meldunek jednego z „ochłodzonych” agentów. Neuman przeczytał tekst, poprawił okular i zamyślił się. Ortwin – Hagerowi.

W bazie lotniczej Wamos (wyspa Kreta) w warunkach najwyższej tajności tworzona jest nowa grupa komandosów „Ultra”, podporządkowana bezpośrednio Donovanowi. Dowódcą grupy jest Abe Cohen, 34 lata, Żyd, urodzony w Dreźnie, wywieziony przez rodziców do Ameryki w 1927 roku.

W formowaniu grupy bierze udział pewien Rosjanin o pseudonimie „Drozd”, były ope-racyjny współpracownik Specwydziału NKWD, o którym mówi się, że ma dobrego informatora w „Pochodni”. Oficjalnym celem grupy jest zamach na Himmlera i Bormanna, jako najbardziej prawdopodobnych następców Führera. Jednakże istnieją poważne przesłanki, by sądzić, że jest to cel fałszywy. Wyjaśnieniem prawdziwego celu właśnie teraz się zajmuję. Następne seanse łączności z powodów technicznych mogą się odbywać poza ustalonym grafikiem.

Cóż. Nie było nic dziwnego w powstaniu kolejnej grupy „Ultra”. Której to już z kolei? Nikt tego już nie zliczy. I osobista kuratela Donovana...

To też ważne, ale nie bardzo.

„Drozd”. Ocalały współpracownik Specwydziału... To już poważniejsze.

Specwydział i jego dowódca Gleb Bokij to był konik Neumana, wiedział o nich niemal wszystko. Wiedział i trwał w zachwycie. Gdyby można było, to właśnie portret Bokija wisiałby tu teraz na ścianie. Reichsführer jest człowiekiem wspaniałym, podwładni go uwielbiają, ale w niektórych sprawach jest on... jakby to powiedzieć... płyciutki. Stąd uproszczone interpretacje, stąd przesadna gorliwość w wykonaniu. I w wyniku tego – stałe niedoloty i przeloty.

Diabli... Neuman złapał się na tym, że rozmasowuje gruzły mięśni na policzkach.

Tak, Specwydział... Do końca nie wiadomo, czy rzeczywiście był Bokij o pół kroku od przejęcia władzy, czy to tylko wymysł konkurentów, tych, którzy wyczuli w nim i jego metodach coś strasznego, nieodwracalnego – a co najważniejsze, całkowicie odrzucającego konieczność tych wszystkich poprzednich, policyjnie utajnionych wymysłów.

I czym był ten paniczny pogrom NKWD: zwyczajnym zamiataniem śladów przestępstwa czy tylko dobijaniem wywróconego niespodziewanym uderzeniem potwora, który okazał się silniejszy i straszniejszy niż wszyscy możliwi razem wzięci – łącznie ze Stalinem...?

Canaris uważał, że to drugie.

Tak. I jeszcze kilka lat potem trwały barbarzyńskie przedsięwzięcia o charakterze kwarantannowym... Tak mniej więcej Japończycy walczyli z dżumą w Chinach – okrążenie i miotacze ognia. Posterunki sanitarne na drogach: przy najmniejszych oznakach zapalenia węzłów chłonnych – kula w tył głowy i dół z wapnem.

A co charakterystyczne, epidemię udało się zatrzymać.

Według jakich oznak wyszukiwano w Rosji byłych specoddziałowców, Neuman nie wiedział. I z pewnym trudem nakazał sobie w tej chwili o tym nie myśleć. Najważniejsze, że system selekcji okazał się nieskuteczny. Ponieważ – ktoś umknął.

Drozd.

Malutki ptaszek śpiewający. Szkodnik sadów.

Typowy dywersant. I, sądząc z tego, że ocalał – najwyższej klasy. Ale i to nie jest najważniejsze.

Najważniejsze – to, oczywiście, informacja o zdradzie w łonie „Pochodni”. O tym, co w zasadzie jest wykluczone.

A kto, w takim razie? Drozd blefuje? Czy komuś udało się jednak oszukać system kontroli?

W każdym przypadku... oczywiście... Jeszcze raz uważnie przeczytał tekst, jakby usiłując odnaleźć w nim opuszczone słowa. W każdym przypadku trzeba będzie zacząć wewnętrzne dochodzenie, czyli powiadomić Hugo Zahtlebena, szefa bezpieczeństwa.

Przeklęta paranoja. Konfidentem może być też Hugo!

No tak, teraz, póki się wszystko nie wyjaśni ostatecznie, podejrzany będzie każdy. Neuman wybił palcami werbel na kartce. To też mogło być częścią diabelskiego planu Donovana. Ci, którzy powinni wiedzieć, wiedzą: Neuman jest podejrzliwy ponad miarę. Przy tym wie o tej swojej słabości i potraf trzymać się w garści. Ale efektywność pracy, rzecz zrozumiała, przez to spada...

Czyli należy wkrótce czekać na coś zaskakującego, wymagającego szybkiego refleksu i niebanalnego myślenia. Zgadza się?

Być może...

Wdusił przycisk i kazał sekretarzowi wezwać do siebie Zahtlebena.

Póki ten szedł – po korytarzu do schodów czy windy, dwa piętra, znowu korytarzem – Neuman wyjął z kartoteki osobiste dane agenta „Ortwin” i szybko przejrzał.

W takich dossier oczywiście nie było ani prawdziwych nazwisk, ani funkcji agenta. Po prostu: „Oficer Sił Powietrznych USA, personel naziemny. Priorytet – 5. Wiarygodność – 5. Data zwerbowania: styczeń 1942 (Ho-ho, pomyślał Neuman). Kierunek działania – Południowy Zachód. Profil: kalif, bucior, deszcz, Saturn, monogram, ciasto (Dla wtajemniczonego takie wyliczenie symboli oznaczało dość dużo: w szczególności to, że agent pracuje wyłącznie dla pieniędzy, jest wystarczająco kompetentny w technologii zbierania i przekazywania danych, bardzo ostrożny, podczas aresztu raczej nie będzie stawiał oporu czy usiłował skończyć ze sobą). Werbujący, kurator: Erwin Sturmvogel”.

Ciekawe, pomyślał Neuman. Sturmvogel nie był specem od werbowania, zresztą, jak każdy oper, miał swoją agenturę. I, na ile Neuman się na tym znał, żaden jeszcze agent Sturmvogla nie „spalił się”.

Wywoływało to stonowaną zawiść kolegów.

– Co się stało, Ziggi? – Do gabinetu wszedł szef bezpieczeństwa.

Hugo, „rycerz Hugo”, rycerza przypominał najmniej; raczej dobrego wiejskiego konowała. śysina, nos jak kaczy dziób, ogromne wory pod oczami. Z powodu krótkiej szyi, uniesionych ramion i nieco skrzywionego kręgosłupa wszystkie jego proporcje jakoś się zniekształciły: ręce i nogi wydawały się przesadnie długie. Był taki czas – dziwnie dawno, pięć lat temu! – kiedy Neuman był jego podwładnym. Hugo wtedy sam zrezygnował z awansu i wysunął kandydaturę swojego ucznia.

– Masz.

Zahtleben szybko przeleciał oczami rozszyfrowany tekst. Zachmurzył się.

– Kim jest ten Ortwin?

– Człowiek Sturmvogla. Amerykanin. Pracuje za sałatę.

– Wie, dla kogo pracuje?

– Trzeba by zapytać Sturmvogla.

– Gdzie on jest?

– A o to należy zapytać Jürgena.

– Ale jest przynajmniej w zasięgu?

– Tak.

– Wezwij go. Pilnie.

– Dobrze... Hugo, czy ty rozumiesz, w jakim gównie siedzimy?

– W wielowarstwowym. I co?

– Diabli, nawet boję się to wypowiedzieć... – Neuman wciągnął więcej powietrza do płuc i jakby zanurkował w tym wielowarstwowym gównie. – Teraz, póki nie dowiemy się, kto z nas jest... szczurem... Nie możemy ni cholery. Mam rację?

– Całkowitą.

– Czyli musimy albo zwinąć, albo wstrzymać wszystkie operacje i skoncentrować się na poszukiwaniu bydlaka. Ponieważ w innym przypadku...

– W innym przypadku ryzykujemy, że stracimy wszystko. – Skinął głową Hugo. – Ale jedną operację musimy przeprowadzić, i to maksymalnie szybko.

– Którą to?

– Jeszcze nie zrozumiałeś? Musimy zniszczyć grupę... – zajrzał do kartki – Abe’a Cohena. I wtedy, już działając stamtąd, przyszpilimy szczura. Czy nie mam racji?

– Atakować, kiedy wróg widzi nas na wylot, każdego z osobna?

– Czasem tak jest. Nie zapominaj, że jesteśmy na wojnie.

– Wiesz, czasem rzeczywiście chciałbym o tym wszystkim zapomnieć...

– I jeszcze jedno. Dwa ważne momenty. Pierwszy: informacja o tym, że wyhodowaliśmy sobie szczura, nie może wyjść poza mury „Pochodni”. Ani Müller, ani nawet Schellenberg nie powinni wiedzieć nic kom-plet-nie!

– Hm, a ja właśnie chciałem poprosić Müllera, by się zajął czysto operacyjnym rozpracowaniem...

– Nie rozumiesz, że nas pożrą? Nie zdążysz nawet powiedzieć „oj”. Nie, nie, w żadnym wypadku. Kto z naszych jest człowiekiem Müllera...? – Hugo wsunął dłoń do kieszeni i wyjął notes. – Aha... No to jest łatwe. Oczywiście, będzie miał jakieś podejrzenia, ale podsunę mu coś smakowitego...

– A drugi?

– Co „drugi”?

– Powiedziałeś: „dwa ważne momenty”. Jaki jest ten drugi?

– Drugi... Kto już zna pseudonim agenta?

– Ty i ja. Teoretycznie mógłby wiedzieć szyfrant, ale musiałby w tym celu wyciągnąć ze mnie grafik zmiany ksiąg. To wszyscy.

– Trzeba się postarać, by nikt więcej się nie dowiedział.

– Nie zamierzam...

– Nie zrozumiałeś mnie. Jest oryginał listu, jest jego pierwsze odkodowanie, drugie...

– Chcesz mnie wpuścić w służbowy przekręt?

Hugo podrapał się po szorstkim podbródku.

– Czasem to jedyne wyjście – powiedział.

 

Berlin, 10 lutego 1945, godzina 1:30 w nocy

– Jesteśmy na miejscu – powiedział kierowca.

Sturmvogel drgnął. Przylgnął policzkiem do szyby. Pejzaż dokoła był nieznajomy i groźny.

– Gdzie jesteśmy?

– Winterfeldplatz, jak było powiedziane...

– Ach tak... Przepraszam, zdrzemnąłem się. Ile się należy?

Kierowca podał kwotę, Erwin, działając automatycznie, zapłacił i wysiadł z taksówki. Nocne powietrze błyskawicznie doprowadziło go do przytomności. Stał chwilę, patrząc za oddającym się samochodem; jej zarys był dziwnie przechylony. Potem odwrócił się i poszedł z powrotem po Winterfeldstrasse...

„Pochodnia” zajmowała starą willę, wcześniej należącą do jakichś drugorzędnych służb rozwiązanej Abwehry. W spuściźnie, poza nieczynną fontanną na podwórku, gabinetami, komórkami, korytarzami i schodami, organizacja Neumana otrzymała olbrzymią kartotekę wszystkich lokali z wyszynkiem w Europie i Północnej Ameryce – ze schematami rozmieszczenia stolików, kartami win, przezwiskami stałych bywalców i tak dalej.

Wchodząc do budynku, Erwin w myślach przyjrzał się sobie. To było wbite podczas treningów przyzwyczajenie, którego już nie chciało mu się pozbywać.

Niewysoki, pomarszczony jak korzeń chrzanu, w workowatym cywilnym garniturze, okrągłogłowy, niedawno starannie ostrzyżony, ale włosy, nie wiadomo jakiego koloru, i tak sterczą we wszystkie strony. Wypukłe bystre oczy, ciemnogranatowe, można powiedzieć – prawie czarne. Niezwykłe, dwukolorowe brwi: ciemne przy nasadzie nosa i jaśniejące ku skroniom. Cienkie, bezkrwiste wargi, miękki, z nigdy niedogolonym dołeczkiem, podbródek. Krótka, ale ruchliwa szyja, szerokie, spadziste ramiona, ręce nieco dłuższe niż powinny być, i przeguby większe – tak wydaje się dlatego, że nogi miał zbyt krótkie i stopy za małe, niemal damskie.

Nie biegacz.

I nie zamierzam...

W gabinecie szefa było nakopcone. Przy podkowiastym stole siedzieli wszyscy szefowie działów, przy tym bez zastępców. Po prawej stronie Neumana (z miną uciemiężonego, przecierającego okulary) rozsiadł się bezpośredni szef Sturmvogla – Jürgen Kleinstimmel, główny oficer operacyjny, trzymający w swoich rękach końce lontów wszystkich operacji „Pochodni”. Obok niego koncentrował się na oglądaniu zadbanych paznokci Karl Edel, naczelnik wywiadu; ci ludzie się nie znosili, ale musieli zawsze znajdować się razem – zazdrośni monarchowie przykuci do jednego tronu. Jeden, będący zawsze pod uważnym nadzorem drugiego; nie mając możliwości odpowiedzieć chamstwem, każdy z nich nieuchronnie piął się ku nieosiągalnej doskonałości...

Z lewej od Neumana zamyślił się Hugo Zahtleben, szef bezpieczeństwa wewnętrznego; podpierała go Erika Gütler, kontrwywiadowca i szmata jakich mało. Obok niej Hans-Peter Krug, człowiek o aparycji złodzieja filmowego: przylizane włosy, uciekające spojrzenie, cienkie wąsiki; pasowałby mu bardziej wygląd dziwaka-naukowca, genialnego w pracy i kompletnie naiwnego w życiu. W złodzieja filmowego zmieniła go Erika, która nie kryła, że z nim sypia, i równie jawnie szydziła z niego.

Zamykali fanki szef-technik Werner von Bielov, obowiązki którego były różnorodne: od żywienia i transportu do szyfrowania i ochrony – oraz psycholog i chemik Ludwig Joen, z długimi włosami, brodaty, z czerwonym, miękkim nosem. I, w końcu, jakoś tak osobno, oddalony od wszystkich siedział, jedyny tu w mundurze, Hete, dowódca oddziału specjalnego „Geier” – niewielkiego pododdziału desantowców, podporządkowanego osobiście Neumanowi. Działalność „Geiera” była ściśle tajna nawet wewnątrz „Pochodni” – mimo że w „Pochodni” samo pojęcie tajności było czymś rozmytym i nie do końca określonym.

– Wejdź, Erwin. – Neuman pomachał do niego ręką. – Chcę, żebyś to przeczytał...

Póki Sturmvogel czytał doniesienie, wszyscy patrzyli na niego. Czuł się jak nocny pilot schwytany w skrzyżowanie promieni reflektorów.

– Teraz słuchaj – ciągnął Neuman. – Ja i Hugo uznaliśmy, że pseudonim agenta nie będzie tu podany. Zgadzasz się?

Sturmvogel skinął głową.

– No więc tak: co możesz powiedzieć o tym człowieku? Po pierwsze, czy nie stara się on nam włożyć ogórka w tyłek? Czy jest pewny jako źródło i jako współpracownik?

– Dodam, jeśli można – powiedział von Bielov. – „Pocztowiec” powiedział, że nadający był w stanie paniki. Zresztą... ten nadajnik panikuje stale. Od trzydziestego dziewiątego roku...

– Rozumiem. – Sturmvogel podszedł do wolnego krzesła, ale nie usiadł, a tylko położył ręce na oparciu. – Jako źródło uważam go za bardzo wiarygodnego. Wszystkie dane, jakie nam przekazał, przeszły wszelkie testy. Poza tym były naprawdę cenne i aktualne. Przy tym wszystkim jestem pewien, że oprzeć się naciskowi nie jest on w stanie, i nawet nie będzie próbował. Pracuje przede wszystkim dla pieniędzy.

– A nie przede wszystkim? – Pochylił głowę zaintrygowany Hugo.

Sturmvogel milczał chwilę.

– Nie chciałbym zdradzać metody zwerbowania go.

– On jest psi? – otwarcie zapytał Hugo.

– W stanie prenatalnym.

– Rozumiem... Co ty sam zalecasz?

– Widzę tylko jeden stary, dobry sposób: poobserwować chłopaka. Jeśli jest pod wpływem, zauważymy to.

– Czyli tak. – Neuman podrapał blat stołu, ścierając niewidzialny pyłek. – Jeśli agent ginie przed weryfikacją, to szczurem jestem ja albo Hugo, albo ty. Między sobą jakoś to uzgodnimy... Jeśli zaś agent przejdzie test, wtedy zaczynamy totalny przesiew. Ale! Od tej chwili wprowadzamy tryb nadzwyczajnej czujności. Stan załogi – skoszarowanie. Wszyscy pracownicy zostają podzieleni na trójki, losowo, i nie spuszczają siebie z oka. Zarówno tu, jak i na Górze. Jakiekolwiek wyjątki – tylko za moją zgodą. Nadzwyczajną kontrolę lojalności u doktora Leonarda wszyscy mają przejść w czasie tygodnia. Wszyscy i bez wyjątków. To wszystko zorganizuje obersturmbannführer Galer. Czy coś opuściłem?

– Personel techniczny, oddelegowani, łączność?

– Zwykłe metody operacyjne. Jeszcze potrafimy? – Neuman pochmurnie zerknął na Erikę.

– Jeszcze tak, szefie – anielskim głosikiem odparła zapytana.

– Dalej: Karl, ty wyjaśnisz wszystko, co możesz, o tym Abe Cohenie. Który pochodzi z Drezna. Ponieważ formowanie grupy komandosów i pojawienie się szczura w naszych szeregach wyraźnie są ze sobą powiązane, to to może dać klucz. Cztery dni. Rozumiesz, Karl?

Zwiadowca skinął głową.

– Dalej: Hans-Peter, do ciebie. Schellenberg jest przekonany, że Müller pracuje dla Ruskich, ale udowodnić nic nie może. Pomyśl, czy obecne zdarzenia nie splatają się przypadkiem w jakąś intrygę dokoła tego? I w ogóle, przyjrzyj się sytuacji na okoliczność „dla kogo to korzystne”. Ludwig, teraz ty. Będziesz sobie łamał głowę nad zadaniem: jak szczur może uniknąć kontroli lojalności. Dowolne sposoby, aż do najbardziej szalonych. Albo najprostszych. Może on-ona-ono jest na służbie od niedawna i planowej kontroli jeszcze nie było? W sumie – myśl. Co sam byś zrobił?

 


< 29 >