strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 16>>>

 

Kilka bombowych pomysłów na to
jak być inteligentnym

 

 

"Młody Technik" z dawnych lat to legendarne czasopismo. Obecnie idzie im nie najgorzej, jednak chyba do czasów, kiedy redakcja miała podane na tacy najtęższe umysły w kraju, już się łatwo wrócić nie da. A może to tylko moje lata sprawiają, że prześladuje mnie na każdym kroku to "kiedyś to panie były zimy!"

W jednym z numerów był artykuł, nie pomnę już kogo, "Jak być inteligentnym". Nie ja to pierwszy zauważyłem, że wiedza techniczna bywa postrzegana jaka ta gorsza od macochy siostra "prawdziwej" nauki. Która powinna być na przykład celem samym w sobie. W rzeczywistości zaś chodzi o to, że istnieją dziedziny wiedzy, które się cholernie trudno sprzedają w towarzystwie. Psu na budę zda się wśród humanistów głęboka i klasyczna w najbardziej klasycznym sensie, odrzucającym nawet uprawiany przez pitagorejczyków utylitaryzm (bo przecież wtrącali się do polityki), prawie zupełnie nieprzydatna niczemu oprócz samej sobie, znajomość teorii liczb i nieodłącznie związanej z nią funkcji eliptycznych. Jak człowiek zaczniesz komuś tłumaczyć, jak się szuka liczb pierwszych, i nie uda się ci wyminąć eksponencjalnie rosnącej liczby operacji, to na tej eksponencjalności zakończy się wszelki kontakt. Ściślej gdzieś w okolicach "eksp" bo "eks" jeszcze się jakoś kojarzy, na przykład z byłym rozumnym człowiekiem. Od tej pory będą patrzeć na ciebie jak na maniaka, który koniecznie chciał innym zrobić krzywdę, tłumacząc, co to jest mianowicie e do x, i nie pomoże nawet opowiadanie o wyrzutach sumienia, które miał Freeman Dyson wobec Gofreya Hardy’ego, słynnego matematyka, który się tą dziedziną skutecznie zajmował.

Inżynier ma przegwizdane. Inżynier to facet w "twardym kapeluszu" (zwanym kaskiem ochronnym dla niepoznaki), co to ma serce odporne na piękno i pilnuje, ile gruszek betonu wchodzi w szalunek. Inżynier zamiast rozwinąć swą duszę, uwrażliwić na światłocień w malarstwie flamandzkim, przeczytać Freuda Poza zasadą przyjemności i wyrazić opinię polemiczną do opinii Fromma, wszelako zgadzając się z poglądami tego ostatniego na temat Marksa, nauczył się, jak ów beton mieszać, z jakim kruszywem, żeby na łeb nie zleciało. Z inżynierem nie ma o czym gadać.

Miałem kiedyś taką przygodę. Jeździłem pociągiem do Warszawy średnio dwa razy w miesiącu i za którymś razem zaczynałem po ścianach chodzić z nudów. Lekarstwem okazały się tak zwane "mocne" książki. Na przykład, podręcznik do C++. Z jakichś powodów nie udało mi się nawiązać kontaktu z C. Niezorientowanym wyjaśniam, że faktycznie chodziło o podręczniki do języków programowania, znanych ogólnie pod tymi nazwami. No więc muszę powiedzieć, że C++ okazuje się nieść więcej wartości najwyraźniej bliższych humanistycznemu odczuwaniu, zakładając, że nie mam ochoty niczego się nauczyć, ale zagłuszyć chęć zrobienia czegoś niekonwencjonalnego w czwartej godzinie drogi, na przykład zaczynając od trywialnego zerwania hamulca bezpieczeństwa, a kończąc na próbie wywinięcia salta na pantografie z pełną pogardą dla 3 kV w trakcji (baczność!). Otóż muszę przyznać, że koncepcja obiektowego programowania niesie (zwłaszcza podczas posiedzenia w pociągu) jakąś ciekawą filozoficzną koncepcję opisu świata. Niestety, także w C++ trafiłem problem wskaźników do pamięci, który, szczerze mówiąc, zniesmaczył mnie estetycznie, jako wyraz tryumfu mechanicystycznej koncepcji komputera nad tendencjami humanizacji maszyny. Z przykrością przyjąłem konieczność każdorazowego wyliczania bezwzględnych adresów komórek, zwłaszcza po zadeklarowaniu wielowymiarowych tablic. To doprawdy przejaw odwrotu od klującej się właśnie elegancji kreowania niemal dowolnego wirtualnego świata poprzez stosowanie naturalnych wielowymiarowych indeksów, na rzecz trywialnej zerojedynkowej niewoli szyn adresowych i danych. Otóż dla zneutralizowania tych poznawczych przykrości, postanowiłem poczytać także tak zwane dzieła. Skoro C++ to czy Proust nie może być równie dobry? Zwłaszcza, że grube to-to jak cholera. No więc wziąłem sobie do pociągu oprócz C++ . Jak to w pociągu bywa, dosiadła się jakaś starsza pani. Może niekoniecznie starsza w taki sam sposób, jak zwykle zdarza się panom, lecz przeciętnie spotykane panie były od niej młodsze, a ona początkowo przyglądała się moim zmaganiom z programowaniem z miną adekwatną do określenia wieku. Na jej twarzy błąkał się uśmiech "ech, wy młodzi". Co prawda, już wówczas byłem tuż około wieku, w którym Jeremi Przybora po raz pierwszy zaśpiewał w Kabarecie Starszych Panów, ale ona tak właśnie na mnie patrzyła. Mniej więcej tak jak ja patrzę na człowieka, który przeszpilił sobie nochala w celu zatknięcia łańcuszka. Coś dziwnego człowiek robi, z czego pewnie szybko wyrośnie.

Kiedy wszelako wydobyłem tak zwane Dzieło, wyraźnie odzyskała wiarę we mnie. No i stało się: powiedziałem, co myślę. To znaczy zamiast zachwytu nad, wyraziłem się krytycznie o wydawcy, który nie oberżnął trzech czwartych. Pewnie niesłusznie się wyraziłem, zdaję sobie z tego sprawę, że moje niewybredne gardło nigdy nie doceni wszystkich odcieni smaku, pełnych rycerskich historii win z Prowansji, ani łepetyna nie doceni głębi literackiej finezji Prawdziwych mistrzów. Bez śmiechu: wylazło na wierzch moje nieoczytanie. Banalnie bez podtekstów i ironii. Zdaję sobie z tego sprawę w całej rozciągłości. Wiem, bo znam zjawisko osłuchania. Do pewnego czasu J.S. Bach doprowadza człowieka drobniutkimi klawesynowymi młoteczkami do rozstroju nerwowego, aż naraz staje się to MUZYKĄ. Dostajesz, człowieku, świra, możesz tego słuchać na okrągło, ba, gwizdać, stojąc okrakiem przy pisuarze.

Siedzieliśmy sobie potem po przekątnej przedziału, Pani Profesor (bo to była Prawdziwa Pani Profesor i na dodatek Dziekan) i ja – łom, laborant, fizykant skurczony pod jej spojrzeniem. W powietrzu wisiało jej "no tak... czego innego możesz się spodziewać..." i moje rozpaczliwe " a ja umiem atom wodoru rozwiązać!". Przemyśliwałem, co by tu powiedzieć, żeby pochwalić się, że cokolwiek umiem, ale na całe swoje szczęście nie odezwałem się już więcej, pozostając tylko przy zawziętym czytaniu dzieła, bo skoro takie autorytety mówią, coś u czorta musi być w nim!

Ot klasyczna sytuacja, taka, o której powstał ów artykuł w "Młodym Techniku". Napociłeś się, człowieku, przez całe życie, mógłbyś opowiadać godzinami o dynamice pętli sprzężenia zwrotnego w układach elektroniczno-mechanicznych, o dawnych i współczesnych technologiach otrzymywania wysokiej próżni, pompach turbomolekuarnych, sublimatorach, tytanowych głowicach, uszczelkach, spektrometrach masowych, a tu siedzisz w kącie jak trusia i głupio ci jak cholera.

Wiedza ścisła jest niesprzedawalna w towarzystwie. Za dowcip w C++ możesz po łbie zarobić, za wszczynanie sporu o wyższości instrukcji while nad goto wezwą wykidajłę i wywalą z imprezy przez okno na śnieg, a potem obdzwonią wszystkich znajomych, żeby chama nigdzie więcej nie zapraszać.

Jeśli sądzisz, Drogi Czytelniku, że przesadzam to wybacz, wśród swoich takich jak ja, to sobie mogę pozwolić, na przykład, o zasadzie nieoznaczoności pogadać, albo tunelowaniu elektronów, przez – przepraszam za wyrażenie – barierę potencjału i nic szczególnego się nie stanie. Jednak w Prawdziwym Towarzystwie, ani mru mru. Buzia na kłódkę.

Cóż więc robić? Ten artykuł radził opowiadać anegdoty. A jak Galwani żaby skórował, (Galvani Luigi przez "v", bo wiedzą państwo, galwanochemia niby od jego nazwiska, więc piszą czasami przez "w", ale to ten sam z Bolonii), więc ten stos Galvaniego, to dawał bardzo mały prąd, a przed Faradayem to ludzie też próbowali odkryć wpływ pola magnetycznego na przewodnik z prądem, że Kopernik o mało co nie odkrył eliptycznych orbit. Nie wiem, czy to coś takiego pisali w tym artykule, przykłady są już mojego autorstwa. Niestety, trzeba się dobrze nagimnastykować, żeby nie wyjść na muła książkowego (w odróżnieniu od szlachetniejszego zwierzęcia, czyli mola). Moje doświadczenia są dosyć oczywiste: trzeba mówić rzeczy, o których ludzie już wiedzą. Na to, że da się wytłumaczyć cokolwiek nowego, nie wolno liczyć. W najgorszym razie wyjdziemy na tego, co wie także, a taki ma cel bywanie, by być w środku kupy.

Ot, byłoby to wszystko gadaniem po próżnicy i nie na temat, ale naszła mnie konieczność inna: jak, mianowicie, będąc miłośnikiem SF i F, może już nie wyjść w towarzystwie na mądrego, ale przynajmniej nie na maniaka, tego, co się zajmuje kultura dla ludu w rodzaju disco polo, czy zespołami Ich O Trzy Za Dużo. Powiem szczerze: właściwie na wejście występując jako związany z fantastyką, człowiek ma przewalone. Gdy jesteś wśród katolików, pachniesz im New Age. Ci od New Age podejrzewają, że zamaczanie w technologicznym nurcie zjadło Ci wszelką aurę (zbadają wahadełkiem) i jesteś dla nich czymś w rodzaju zombie.

Jeśli jesteś pośród tak zwanych intelektualistów, masz szansę, jeśli zostaniesz Dziwadłem Wieczoru. Dla inspiracji gotowi wyciągnąć menela z kanału. Mogą być nawet zainteresowani tym, co opowiadasz. Jednakże, powiem od razu, że istnieje cały indeks tematów, które ledwo dotknięte, ustawią Cię w roli eksponatu. To znaczy obiekt przeznaczony do przeprowadzenia na nim sekcji. Jeśli objawisz się jako miłośnik Tolkiena "samego w sobie" na przykład, poznasz to po spojrzeniach "o właśnie, o taki przypadek chodziło nam, panie kolego". Pojęcia nie mam, jak mówić o Tolkienie w towarzystwie, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Kilka razy udała mi się odważna prowokacja. Jak się jednak zastanowiłem, tematem wykładu nie był Tolkien jako taki, lecz mielizny moralne w Dostojewskim. Jest to temat dość nośny, bowiem "Zbrodnia i Kara" to w ogóle ho-ho, i możesz wspomnieć, że skoro znowu Freud mówi o id, to niekoniecznie istnieje grzech, i gdzieś na końcu tego wszystkiego może być Tolkien z jego koncepcją zła, ale niestety na samym koniuszku.

Znacznie lepiej, gdy zaczniesz od science fiction. Tu się da zawalczyć, bo gdy taki Lem to Filozofia Przypadku, a chaos wciąga wszelkiego rodzaju intelektualistów, jak bagno. Uważaj, czy nie ma tam fizyków, a jak nie ma, możesz śmiało sobie poużywać takich terminów jak entropia, czy procesy Markowa, możesz opowiadać o strzałce czasu. Gdzieś w tych okolicach należy dać sobie spokój, nie daj Boże wiedzieć, co to ta entropia, i zacząć tłumaczyć. Wyjdziemy na durniów, albowiem zasada wzrostu entropii wypowiedziana po ludzku mówi, że to, co bardziej prawdopodobne, zdarza się częściej, czyli jest bardziej prawdopodobne, w odróżnieniu od tego mniej, które zdarza się rzadziej, a co za tym idzie, jest mniej prawdopodobne. Dlatego należy skupić się na tym, że to "całka z de q przez te, co się liczbowo równa logarytmowi z objętości zajmowanej w przestrzeni fazowej". Następnie trzeba tylko jeszcze umiejętnie przekazać swoje zdziwienie, że nikt nic z takich prostych rzeczy nie rozumie (ostatecznie to elementarna całka!). Koniecznie zaznaczmy, że teoretyczne rozważania cząsteczkowe pokryły się z wyliczeniami przeprowadzonymi na gruncie klasycznej termodynamiki.

Możesz zacząć opowiadać o budowie wszechświata, proporcjach, o tym, jak długo światło ze Słońca na Ziemię, że osiem minut i 18 sekund, i że na Plutona to już w godzinach (ciut mniej niż 5 i pół), że doba gwiazdowa trwa 23 godziny 56 minut i 22.1 sekundy, a doba słoneczna, wynikła ze złożenia ruchu obrotowego i postępowego, równe 24 godziny. Możesz zacząć opowiadać o koncepcjach podróży międzygwiezdnych. Dobrze Ci radzę, zapamiętaj sobie kilka, nawet kilkanaście wielocyfrowych danych, tak na przykład prędkość światła nie trzysta tysięcy km/sek ale: "prędkość światła wynosi w przybliżeniu 300 tysięcy km/sek a dokładniej 299 792 458 m/sek plus minus 1.2 metra/sek", średnica równikowa Ziemi 12756,28 km. Nie warto się uczyć wielkości stałej Plancka, h = 6,62491*10-34 J*s , przydaje się tylko w obliczeniach, w rozmowie nikt nie będzie wiedział, co to jest, zwłaszcza przez tajemniczy wymiar (nie licz na to, że ktokolwiek wie, co to dżul, a już na pewno nie pomnożony przez sekundę).

Dobrze – powiesz – ale gdzie, u czorta, tu fantastyka naukowa? Przyznam, kłopot. Bo jak zaczniesz o tym smoku, co lignąwszy, schował się w przestrzeni konfiguracyjnej (jeśli poplątałem kolejność lub wręcz splątałem liganie i chowanie się, to wybaczcie), to musicie szybko skręcić poprzez wzmacniacz prawdopodobieństwa do wszechświata Golda Thomasa. Gdy powiecie o niskiej entropii na obu jego końcach, wspomnijcie koniecznie o ujemnych galaktykach i gwiazdach zbierających promieniowanie. Wymieńmy jeszcze nazwiska Hawkinga i (sir) Penrose. Przy tym ostatnim warto wspomnieć o jego procesie z fabryką papieru toaletowego spowodowanego niepowtarzalnym wzorem wytłoczeń. Będziemy uratowani.

Po zastanowieniu muszę przyznać, że także temat science fiction w poważnym, przepraszam, "poważnym" towarzystwie jest nader śliski. Możesz, człowiek,u karkołomnie manewrować, trzymać się bezpiecznych nazwisk, właśnie jak Stanisław Lem, jak Carl Sagan, przy czym w tym ostatnim przypadku lepiej powoływać się na jego książki popularno-naukowe, jak Świat nawiedzany przez demony, Rajskie Smoki. Możesz się rozwodzić nad Szokiem przyszłości Alvina Tofflera, ale uważaj, gdy zechcesz jego tezy podeprzeć wizjami z Twarzą Ku Ziemi NUMPA, z Sennych Zwycięzców MO, czy powiedzmy wcześniejszych tekstów GIN-a. To się źle skończy. Albowiem naczelną zasadą na salonach jest unikanie kolokwializmów. Oki? Więc Sapkowskiego to znasz osobiście, fajnie recytuje Pana Tadeusza, ale nie czytałeś.

Sformułowałem to kiedyś o wiele bardziej dosadnie: jak, kurna, nie gadać o rzewnych pierdołach, jak nie paplać makaronizmów we wszelkich odmianach, płaszczykach i maskach i wyglądać jeszcze na inteligentnego, nie na maniaka owego poprzetrącanego SF i F.

Pojęcia nie mam, jak być fantastykiem i wyglądać na inteligentnego, jak nie opowiadać głupot za to mądrze brzmiących, jak nie tracić czasu na te wszystkie pozoracje. Wiem, dlaczego to się nie uda. Świat współczesny zawiera się gdzieś między komendiantami i inżynierami. Ci pierwsi w usiłują wyglądać poważnie, ci drudzy starają się być zabawni. Pierwsi mówią rzeczy zabawne bardzo poważnie, drudzy poważne starają się przerobić na zabawne. Dlatego fizycy stali się poważani, gdy odpalili bombę atomową. I to jest chyba najlepszy sposób na bycie inteligentnym w poważnym towarzystwie: odpal jakiś większy ładunek.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
HOR-MONO-SKOP
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
W. Świdziniewski
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Łukasz Małecki
Łukasz Orbitowski
Konrad Bańkowski
Paweł Laudański
Adam Cebula
T. Zbigniew Dworak
Łukasz Orbitowski
Magdalena Kozak
Krzysztof Kochański
Tomasz Duszyński
Konrad Bańkowski
Bartuss
XXX
Tomasz Pacyński
Robert J. Szmidt
Agnieszka Hałas
Jacek Piekara
Alexander Brajdak
 
< 16 >