strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
T. Zbigniew Dworak Literatura
<<<strona 22>>>

 

Psychologiczny obóz skoncentrowany

 

 

ilustracje Piotr Zwierzchowski

 

Pierdyknęło nagle... – i delta zaczęła się dobierać do epsilona.

– Na pryczę i w pasy! – warknęła agresywnie jak wściekła suka, Lamia Tsipecka, główny durdynator KuK, obozu psychodelicznego mieszczącego się na ulicy rozbójnika Babińskiego (z tych zeslawizowanych Narkomanów znad Moldavy) – ...i na retoksykację go, bo poziom krwi w alkoholu ma za wysoki! (A kto wmusił we mnie tę popojku á la Russe, co?)

– W pasy... – zawtórowała emocjonalnie przenikliwym sopranem mag Yebata Yakuza, o nader ograniczonej świadomości i przeciętnej zgoła inteligencji. – Skoncentrować go! Do betoniarki! Albo na Concret Island.

Obok ktoś namiętnie funiał, urągliwie charkając odbytnicą. Obozowe pseudoterapeutki, HannaH i Dagda, spod znaku nie-świętego Fruda rozbiegły się w popłochu w różne strony. Tylko Hańtoś stała w miarę spokojnie.

"Koń srokaty, żopa Magda, co ma Bóg dać, to i tak da" – pomyślało coś we mnie leniwie i cały świat odpłynął w niezmierzoną, sino-burą dal, lecz żadnej świetlanej przyszłości dostrzec się nie udawało. Gdzieś blisko natomiast orkiestra dęta bez ustanku grała marsz straży więziennej "Droga ku szczęściu", zwanego też – nie bardzo wiadomo, dlaczego – "Fanfarą rycerzy".

Dwaj smutasi fachowo wzięli się za pasy. Durdynator Tsipecka i mag Yebata nieprzystojnie wyrażały się po łacinie. Przechera Psychonik przekładał bez przekonania i z niepomiernym znudzeniem przestarzały test Rorschacha oraz kreślił kabalistyczne znaki. Ot, siła złego na jednego. Siedem...

– Gotów! – wyrzekł pierwszy smutas.

– Gotów – powtórzył, nie wiada po co, drugi.

– Umierać mu się zachciało bez pozwoleństwa! – zaszemrała durdynator. – A niedoczekanie jego... W tym baństwie uhorsko-levadyjskim, w tym ustroju czerwono-czarnym ma żyć asertywnie!

– O czym tu marzyć? Sama jesteś rzyć, naser mater – zaprotestowałem słabo.

– You bloody bastard! Yob tvoyu maty, kulturen my narod! My tu rządzim! Mil-czeć!!! Dobrowolnyś? Dobrowolnyś! Podpisałeś to! – wrzasnęła durdynator Tsipecka, onaż Lamia.

"Murva kać! Dobrowolnie? Podpisałem?... Ach, tak, więc to w tym celu fatygowała się Silicja Baństwowa, używając łagodnej perswazji i mierząc przy tym z procy między oczy. Ech, procaki-prostaki. Lecz tkwiło jeszcze coś poza tym, tylko co?... " – pomyślałem sennie.

Niebo na moment rozpłomieniło się szkarłatem w blasku zachodzącego słońca na tle niebezpiecznych barw odległego oceanu. Za oknem stojała cicha lipa i dało się słyszeć klaskanie w mroku, aż nagle ktoś przenikliwie krzyknął nieswoim głosem: – Stój Halina!

Dwie pseudoterapeutki, już do mnie podchodząc, zawahały się niepewnie niczym te głupie bździągwy. Jeno Hańtoś nadal stała nieruchomo.

"Larwy jak kuleczki" – pomyślałem z nienawiścią.

– Nie! – rzuciła ostro pod ich adresem KuK durdynator. – Niech się nim zajmie Kasia.

– ...aisarak eipud w aisak ałaim – wymamrotałem niewyraźnie.

– Cco ttakiego? – stęknęła zaskoczona mag Yebata.

– Migotanie świadomości wszechświata wewnętrznego – zauważyła obojętnie durdynator. – Nic poza tym. Albo może... – zastanowiła się – po arabsku rzecze? Tylko jakie to narzecze?

– Narzecze Międzyrzecza? – zapytała skonfundowana już całkiem mag.

– Nie bądź głupia torba – ofuknęła ją durdynator zgoła ordynarnie i popukała się w czoło z wyrytym seryjnym numerem, jak to zwykle przyjęło się czynić przez urzędasów w tym KuK baństwie.

– Słuchaj dzieweczko! Ona nie słucha,

Żar z rozgrzanego jej brzucha bucha...

Oto pytanie: kto ją tak dmuchał? – wyrecytował nagle pieściwym barytonem delikwent znajdujący się na pryczy w kącie sali, pod oknem.

– Na, ja, gut. Also sprach Zarathustra – rzuciłem niedbale i dość lekceważąco.

– Cicho tam! – wrzasnęła znowu ordynarna durdynator. – Wszystkich ich w pasy i do gazu... do gazu usypiającego!

Wtem orkiestra dęta zupełnie ucichła i dźwięczny tenor do wtóru okaryny, ukulele i marakasów zanucił trawestację utworu piosenkarza RR z lirą:

Za późno na miłość,

za wcześnie na śmierć...

Na to, o oktawę niżej, odpowiedział melodyjnie jeszcze dźwięczniejszym głosem Zwalisty-Smolisty:

Dziewczyny, które mam na myśli,

poumierały dawno już.

"Dobrze mi tak, żem był dworak, rzekł na śmierć, idąc, nieborak" – pomyślałem już na wpół śpiąc. I co się tu właściwie dzieje?

"Patrzajcie i słuchacie!" – ozwał się natenczas brzmiący biblijną powagą głos. – Biały walc. Panie pod piórami! Gra babka w salopie!! Pradziadek przy saniach!!! A wodzirej był białogwardzista...

KuK durdynator zmierzyła go surowym spojrzeniem, pełnym nagany, ale dziadek najwyraźniej nic sobie z tego nie robił i pogroził jej kościstym palcem.

– Nie będzie żadnego procesu – powiedział stanowczo.

Nagle cała przestrzeń zafalowała, podłoga stanęła dęba. Dochodziła już chyba północ. A duchy też głupcy.

Trwał najwyraźniej bój w Hucie... Nad Oceanem? W zimie? Mąciwoda zbliżał się powoli niepewnymi ruchy. Coraz większe muchy wypełzały na sufit. Słońce zgasło, ale wciąż było jasno. Dlaczego niby? Refleksy refleksji? Księżyc w pełni oraz w perygeum?

Przecknąłem się. Cóż to wszystko, do cholery, ma znaczyć? Tymczasem w nieodległym borku rozległy się jakoweś donośne skrzypienia i zgrzyty.

– Szuje robią hałas – z sąsiedniej pryczy wyjaśnił nie pytany niejaki wuj Chłodek o dzikim obliczu.

Wzruszyłem ramionami, czy też raczej usiłowałem to uczynić, ponieważ całkiem byłem zdrętwiały i jak zdrewniały. Popadłem w głębokie zamyślenie... – Coś tu było nie tak! Znalazłem się – nie wiada, gdzie – wbrew swemu życzeniu, czy jakiemukolwiek zachceniu, a jakoby... dobrowolnie. Dobrze, iż przynajmniej na razie mam spokój – żadnych mątwornic, ani potwornych wlezieńców. Zaraz – jaki spokój?, jakie potwory maciorne? Gdzież to ja właściwie jestem? Aha – obóz, który dekoncentruje psychicznie urządzając, zamiast burzy mózgów, pranie mózgu. Brrralnia! Kurwiedź nad kurwiedziami.

"Nie, zaraz, jak to było?" No tak – Silicja... i do psichuszki. Najprostsza pono metoda rozwiązywania każdego problemu raju krat, chociaż nawet Miriam Karniewska była temu absolutnie przeciwna. Jednak nie – w postkomie nie obowiązywała już (na szczęście? – kto niby ma to szczęście?) doktryna najbardziej genialnego i największego człowieka – wodza oraz nauczyciela postępowej ludzkości, źródło mądrego natchnienia owej świetlanej przyszłości: net czeloveka, net problemy! Toż to chyba najpierwotniejsza troska o nieskażone (człowiekiem) środowisko naturalne? Jakże to genialne!

Jednakowoż Bolszevia Pars – przedostatnie imperium kolonialne na Ziemi – jest już pars pro toto, zaś wkrótce będzie to tylko Moscovia Pars – bez Syberii, bez Uralu bez Karelii, bez Kaukazu, bez Królewca... Takie Niewielkie Księstwo Moskiewskie. Zgniłe Błoto pod rządami niejakiego Tipuna.

O czym to ja znowu? Myśli się zwekslowały na boczne tory? Do Rżewska czy Margradu? Nie! Istnieje wspólny przecież mianownik. Coś się wyłania spoza zasłony skrywającej Ziemię. KuK Despotat Uhorsko-Levadyjski, w dodatku bezprawnie usiłujący okupować Mołdowę? A może ratunek to Ostrov Krym? Czy też Ostrow Dickson? Polesia czar? Albo planeta Ybrygym. Nie, to ciągle nie to... Bo poseł z Lechistanu nie przybył? Sam już nie wiem.

"Czy ja śpię, czy nie śpię? Czy to mi się śni? Czy to jawa, czy sen... Chyba śpię. Nadal nie bardzo pojmuję. Rozchwiała się rzeczywistość? Jaka rzeczywistość? Dokąd wyniosło moje myśli".

I jak bredzenie ciężko chorych przelata ulicami miasta.

Ktoś głośno chrapie, ktoś rzęzi – smród, brud i ubóstwo; zaduch potworny. Coś cieknie, coś się jakby wzbija. Rozpędzam rozpędzone do rozpędu myśli. Kurzyłem na urwisku? Skąd, gdzie, jakie urwisko... Faktycznie dekoncentracja – trzeba się strzec! Grand dance macabre.

Nagłe olśnienie. Zaczynam przypominać sobie przedziwne historie. To o Silicji Baństwowej, to o Zakładzie Rozrywki, a nawet o KuK, prokuraturze oraz ichnich sądach. O Silicji, która jest skorumpowaną bandą tchórzy i właściwie sama tworzy grupy przestępcze, a jeśli już przystępuje do jakichś działań, to zazwyczaj sama siebie powystrzela. Najchętniej zajmują się – czytaj: znęcają (i to we dwóch, albo nawet we trzech, tacy odważni!) – nad Bogu ducha winnymi pijaczkami, śpiącymi gdzieś skrycie w krzakach, lub nad ludźmi wracającymi z imienin – i zawożą do Zakładu Rozrywki. Podobno, jak owi pielęgniarze, co to się namówili z Zakładami Pogrzebowymi w Lechistanie, też mają umówionych w Zakładzie Rozrywki i potem się dzielą tym, co złupią (zaś obsługa podobno też jest żadna – wręcz chamska, brutalna, cyniczna).

Jeśli natomiast człowiek występuje sam we własnej obronie, to na przykład mawiają uczenie:

– "No tak, okradziono panu dom i zgwałcono panu żonę, ale żona przekroczyła granice obrony koniecznej".

To co miała uczynić? Też zgwałcić napastnika?

No cóż, to są skutki wychowania Silicji w postkomie, to są skutki korupcji i namówień z takimi na przykład durdynatorami... Podobnie zresztą rzecz się ma z prokuraturą i sądami. Najgorsze są urzędy, które przejęły były z Lechistanu wredną zasadę: wielcy złodzieje małe wieszą.

Jednak jeszcze nie o to chodziło... Aliści znowu coś się zaczęło w obozie psychodelicznym dziać. Zawył przeraźliwy sygnał. Czyżby ponownie Silicja? Kogo teraz na niczym przydybali, a nie miał grzywien ani dolarów, żeby się odkupić? Paskudna gra bez reguł. Sama KuK durdynator Tsipecka bierze co najmniej 300 grzywien za nic; nie, gorzej – za to, że więzi wbrew prawu oraz wszelkim cywilizowanym obyczajom, i ma oddanego w pacht bezprawnika: onże alfons, kutas i omegas psychoterroryzmu, podobnie jak przechera Psychonik.

"Wiatr wam nawiał liści kupę. Nadejdzie jednak dzień zarpłaty, katami wonczas będziem my".

Zawirowało. Posypały się meteory. Jeden tak rozbłysnął, że zobaczyłem wszystkie gwiazdy. A, nie, to po prostu świtało i kończono retoksykację. Coś mi się tam śniło, ale co?... Coś mnie męczyło. Może ktoś?

Przyszła jakowaś czarna osoba duchowna i uczyniła nam pater noster. Prosił ją kto? Za nią, co charakterystyczne, zjawili się głupawi smutasi. Zawsze do brudnej roboty zatrudnia się kabotynów.

– Wstawajcie! Równo z górki. Potem zjecie co – rzekł chropawym głosem jeden z nich.

– Odmawiam – odparłem obojętnie.

– Coo? – zdziwił się drugi. – Dawaj rurę, wepchniemy mu w gęby dziurę – zarechotał ponuro.

– Nasi przodkowie na mchu jadali. A ja w ogóle nie będę jeść.

– Coś ty powiedział? Głodówki ci się zachciewa?

Wtem zaczęła się kosmiczno-geologiczna zawierucha! Z nieba leciały ćmy księżycowe, spod ziemi wyłaził ni to czerw, ni to stwór. Ściany trzęsły się spazmatycznie, szyby dzwoniły, po suficie pełgały jaskrawozielone rozbłyski...

– Ja to chromolę! – wrzasnął z przerażeniem któryś ze smutasów.

Wpadły (do sali – szkoda, że nie do szamba): ordynarna durdynator Tsipecka oraz poszkodowana na umyśle mag Yebata.

– Pan się zatrudniasz alkoholem! – krzyknęły nagle unisono.

Popatrzyłem na nie ze smutkiem. Co za degeneratki. Nabrałem powietrza do płuc, na ile pozwalały okoliczności:

Ja czierw,

Ja rab,

Ja car’,

Ja Boh!

– zadeklamowałem słynny czterowiersz.

I nagle jakby łuski opadły mi z oczu. Zobaczyłem... Zobaczyłem to coś poza tym, poza mną. Bestię nie-ludzką, w kobiecej postaci, barwnie wszystko widzącą (ale jest to po prostu spuścizna ewolucyjna po gadach), która wszędzie wlecze za sobą swój smród, a ma przerost ambicji jako córka półgubernatora Tipuna. Wykupiona, Bóg zapłacz, za 350 grzywien z domu niewoli, odpłaca złem za dobre – sprzedając mnie (mnie?!) za 300 grzywien durdynator Lamii Tsipeckiej, za pośrednictwem owej Silicji Baństwowej, do psychodelicznego obozu skoncentrowanego (!). To stąd to wszystko...

Gdyby to chociaż była ona królowa Margarita, grażinas, czy nawet łagodna pokrzywa. To przecież nie jest Chloe, ale Chloja. Wychowana, wyrachowana jeszcze w czerwonej komunie i wśród żidostwa, w takim kibucu Dzierżyńskiego, w ideologii ceniącej najwyżej so-gennante materializm (wg Marxa) – optującej za mieć (posiadać jak najwięcej, jak najwięcej gównianego blichtru), podczas gdy wszystkie prawdziwe cywilizacje, zwłaszcza te monochroniczne, obierają czasownik być; może być tylko nienasycony w sercu głód! (Swoją drogą to znamienne, jak dwie niby przeciwstawne sobie pseudocywilizacje – także w sensie geograficznym – Ammer-ku oraz Bolszevia Pars – chcą tylko mieć, mieć, mieć... ).

Czy warto było kochać tak?

Co to ja pitolę – alibo też jestem zaimpregnowany mentalnością oraz moralnością homo sovieticus? Nie, to urojenie, nie ma już chyba czegoś takiego – jest tylko Despotat Uhorsko-Levadyjski, a i to nie jest pewne.

Machnąłem na wszystko ręką. Fenomena kosmiczne nagle znikły.

Lecz może to właśnie jest miłość?

Miłość to upojenie, to urojenie i gorzkie łzy

Jak w bajce, czarownej bajce, a taką bajką to byłaś ty...

Skąd to mi się znowu przypomniało? Przecież to już siedemdziesiąt przeszło lat! – uprzytomniłem sobie ze smutkiem. – Azali nie jest powiedziane: "jam jest CZAS i lżył nadaremno mnie nie będziesz?"

Kto jest kim? Kto jest nią? Bo chyba nie jest to niejaka Lamentina Khamilovna, do wszystkiego tak sposobna? Zaszła – czyżby? – podmiana osobowości. Ogarnęła mnie nostalgia i jakby żal za rajem utraconym. Coś jakby niesłychanie bliskiego, lecz zarazem dalekiego. Mogłaś być nawet Królową Planet, lecz teraz... Teraz znowu niby jesteś, ale... Któż to mnie znowu dekoncentruje? Pachniało wokół algorytmem Łobaczewskiego i delta znowuż dobierała się do epsilona. A gdzie Lamia i cała reszta? Co to za experimetum crucis?

Z niezmiernym wysiłkiem wykonuję półobrót i... Z naprzeciwka idę... ja. Staję kilka kroków przed samym sobą i obserwuję się bacznie.

– Zwyciężysz siebie samego, a wtedy zwyciężysz mnie – oznajmia Królowa.

Podano nam szpady. Głęboki ukłon w stronę Królowej. Nacieramy. Błysk obnażonych kling, jasny dźwięk metalu. Cios za cios! Sypią się odblaski migotliwe – to już południe się zbliża... I nagle jedną myślą tknięci przerywamy pojedynek, opuszczamy szpady.

– Nie będziemy walczyć, Królowo – odpowiadamy spokojnie na jej nieme pytanie.

– Dlaczego? – pyta zaskoczona odmową.

Przestaje istnieć wreszcie owo osobliwe rozdwojenie.

– Ponieważ już dawno zwyciężyłem siebie – odpowiadam. – Przyszłaś, niestety, nadaremnie.

I uspokoiłem się.

"Czyżbym faktycznie to był ja – I Imperator Esperii, Imaginacji, Fantasmagorii i Futury, etc., etc. – El caballero de la triste figura?" Przyszedłem, żeby wiedzieć... Jednak pomyślałem sobie, że nie ma "wczoraj", nie ma "jutro" – jest "dzisiaj" bezustannie sunące: czoło fali uderzeniowej zdarzeń, zaś pamięć jest bruzdą w czasie...

Nad wpół domkniętą, skośnosymetryczną płaszczyzną górowała Biała Wieża. Ogromna. Wzrok mój został porażony jaskrawym blaskiem. Podnosiłem się powoli, niby we śnie, aby móc ja ogarnąć jednym, jedynym spojrzeniem. Wiatr dławił oddech. Chociaż... czy to był rzeczywiście wiatr, skoro wokół panowała cisza? Może to strach? Wypełzający zewsząd, wszechogarniający, dojmujący.

Płaszczyzna nie była nawet pustynią – skądże znowu, ani ziarenka piasku. Nie była też skalistym płaskowyżem. Nic. Tylko płaszczyzna. Wirtualna? Przed oczyma złociste kręgi. Wirują. Coraz szybciej i szybciej. Trwanie. Nieprzemijające przemijanie. Naprzemiennie. Złowrogi bełkot. Skąd? Przecież cisza wokoło.

Tylko ta gwałtownym zrywem wznosząca się biel pośrodku i znikająca hen w obłokach – jeśliby one naprawdę były.

Słońce daleko na horyzoncie – bladobiały krążek. Płaszczyzna pokrywa się smugami – wszystkie zbiegają się tam, gdzie widnieje krążek Słońca.

Przecieram zdumiony oczy. Pustka. Co to było? Model czasu? Czy też wyobraźnie nieposkromionej?

A w blasku zórz pozagalaktycznych, hen, na krańcach Wszechświata rozpiętych – którego darmo by szukać, ponieważ nie jest znana do niego droga – dostrzegam ponownie Zamknięty Krąg Czasu, owo Koło Tęczopodobne Wiecznie Wirujące, nazywane obecnie Głównym Nurtem Cywilizacji. Lecz kiedy może istnieć Źródło Nigdy Niewysychające? Wtedy i tylko wtedy, kiedy Cykl zdarzeń jest zamknięty – nie ma Początku ani Końca, albo: Początek jest Końcem; przeto i my wciąż powracamy, zaś mając na uwadze bezwymiarowe stałe kosmiczne Eddingtona-Hawkinga wiążące ze sobą mikro– oraz megaświat, a także rozpatrując hierarchiczność budowy tychże światów i zaświatów, bytu i niebytu...

– ...oraz odbytu – dodał nagle czyjś sardoniczny głos.

Przestałem się dekoncentrować. Nareszcie! Jaka to rzeczywistość? Obozu psychodelicznej KuK planety Albarossa. I nie była to już Lamia, tylko Lavinia Cipośmajna.

Delta znowu zaczęła się dobierać do epsilona.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
HOR-MONO-SKOP
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
W. Świdziniewski
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Łukasz Małecki
Łukasz Orbitowski
Konrad Bańkowski
Paweł Laudański
Adam Cebula
T. Zbigniew Dworak
Łukasz Orbitowski
Magdalena Kozak
Krzysztof Kochański
Tomasz Duszyński
Konrad Bańkowski
Bartuss
XXX
Tomasz Pacyński
Robert J. Szmidt
Agnieszka Hałas
Jacek Piekara
Alexander Brajdak
 
< 22 >