strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Bartuss Zakużona Planeta
<<<strona 28>>>

 

Bestia

 

 

Komentuje Konrad Bańkowski

 

Mam nad Tobą, Czytelniku i Czytelniczko pewną przewagę. Ja już to opowiadanie czytałem w całości. Kilkukrotnie. Niestety, problem polega na tym, że identyczną przewagę mam nad Autorem, który zrobił to samo, co większość jemu podobnych. Napisał, ucieszył się i wysłał. A mógłby, do ciężkiej cholery, zadać sobie odrobinę trudu i przeczytać swój własny tekst. Błędów byłoby przynajmniej o połowę mniej. Ale my tu gadu gadu, a chłop śliwki rwie, do roboty...

 

Zapadł zmrok i do mieszkania wtargnęły cienie. Monotonne bicie zegara powodowało nieprzyjemne uczucie osamotnienia. Bo czuł się samotny i jakiś wewnętrzny żal do świata potęgował to uczucie każdego wieczora gdy padał deszcz. Gasił wtedy wszystkie światła by przez mrok wpatrywać się w strugi deszczu padające koło ulicznej latarni. Pośród panującej ciszy deszcz budził w nim swego rodzaju błogość, a ta z kolei ukojenie i zapomnienie. Mógł tak stać całymi godzinami i wsłuchiwać się w bębnienie kropel na szybie okna. Nie mógł jednak trwać w tym stanie bo w takie noce zapraszał do siebie gości którzy przynosili ze sobą chłód. Przyrzekł kiedyś sobie że już nigdy więcej nie zaprosi nikogo z "tamtej strony". Dziś postanowił złamać daną sobie obietnicę. Nerwowo spoglądał na latarnię pogrążoną w deszczu. Zegar wybił wpół do dwunastej. "Już czas" – pomyślał.

 

Hm... powiem tak: drobnostka taka mała, ale rzuciła mi się w oczy – niby w każdą deszczową noc zaprasza do siebie gości (choć chętnie na wstępie dowiedziałbym się, kto), a z drugiej strony przyrzekł sobie KIEDYŚ (czytam, jako DAWNO), że zapraszać nie będzie. Nie dość, że niegościnny, to jeszcze mało zdecydowany...

 

Udał się do największego pomieszczenia. Nie miał zwyczaju zapalać światła, zwłaszcza tutaj. Byłoby zbyt oczywiste i rozproszyłoby cały nastrój. Z kieszeni spodni wyjął pudełko zapałek, potarł jedną i w ciemności rozbłysło wątłe światełko.

 

Staroobrzędowiec? Zapałka cacy, żarówka be?

 

Trzymając zapałkę począł się przesuwać w kąt pokoju. Przyłożył ogień do knota świecy w momencie kiedy ten zaczął go parzyć w palce.

 

Czepiam się ale według mnie knot się jeszcze nie palił, czyż nie?

 

Z ulgą stwierdził że świeca zapaliła się od razu. Po ścianach tańczyły cienie w dzikich podskokach chaosu.

 

Zdanie godne wyróżnienia! Gotów je jestem powtórzyć ze szczerym zachwytem: Po ścianach tańczyły cienie w dzikich podskokach chaosu. Po pierwsze, według mnie na ścianach, a po drugie, czytanie Lovecrafta nie jest najlepszym sposobem na życie.

 

Zmrużył oczy. Teraz śmielej poszedł do kolejnego kata (pilnujmy literówek, bo bzdury wychodzą!!!) i zapalił następną świecę. Przy czwartej poczuł się jakoś raźniej, sam nie wiedział czemu.

 

Ja też nie wiem, czemu. Ponoć lubił po ciemku ten on, jeden.

 

Zrzucił z siebie ubranie i podszedł do jedynej szafy umieszczonej pośrodku jednej ze ścian.

 

Zwracam uwagę, że w starym budownictwie (te mieszkanka po pięć metrów wysokości) potrzebowałby drabiny.

 

Wyjął ze środka przepastną tunikę z czarnego materiału i włożył ją na siebie. Ubranie wrzucił bezpardonowo do środka. Wyjął też kilka innych przedmiotów. Wiedział że będą mu potrzebne wiec wolał od razu przygotować wszystko. Na koniec wziął pięć dodatkowych świec i zamknął szafę.

Udał się na środek pokoju. Mimochodem uniósł oczy ku sufitowi. Nie musiał tego robić bo doskonale znał to pomieszczenie.

 

Ejże! Pewnie, że nie musiał, skoro znał, ale jeśli podniósł mimowolnie, to przecież nie dlatego, że musiał, comprende?

 

"Ale to tak na wszelki wypadek" – pomyślał sobie w duchu. Stanął twarzą na południe zgodnie z różą wiatrów namalowaną na suficie. Po chwili uklęknął. Włożył sztylet w otwór w podłodze który kiedyś wykonał. Przywiązał do niego sznurek. Na drugim końcu sznurka zrobił pętelkę i wsunął w nią stalowy miecz. Przyglądał mu się przez chwilę. Był to doskonałej roboty przedmiot pokryty rozmaitymi inskrypcjami i inicjałami które tylko jemu były znane. Nikt kto nie był wtajemniczony nie miałby pojęcia co te znaki znaczą.

 

Tja... zastanówmy się. Znane TYLKO jemu. Za to NIKT, KTO NIE BYŁ WTAJEMNICZONY. Tak na logikę, wychodzi, że jest jedynym wtajemniczonym. Wtajemniczony – wprowadzony w tajemnicę. Skoro jedyny, to kto go wtajemniczył? Bardzo to tajemnicze, muszę przyznać.

 

Położył miecz na podłodze. Będzie na potem.

- Teraz najważniejszy jest trójkąt – powiedział w eter.

 

Eteru nie ma. Gagarin poleciał i sprawdził. Wprawdzie o falach eteru jeszcze paru niereformowalnych konserwatystów przebąkuje tu i ówdzie, ale jest to używane wyłącznie w kontekście radia. Chyba, że ten on mówił przez krótkofalówkę w końcu nie wiemy, co on ten wyjął jeszcze z szafy.

 

Wyciągnął z kieszeni (tuniki???) kredę i poszedł w stronę wschodniej części pomieszczenia. Przy okazji upewnił się że drzwi są zamknięte.

- Całe szczęście – powiedział z wyraźną ulgą w głosie – nigdy nie wiadomo co te małe skurwysyny wymyślą – i zarechotał bez cienia rozbawienia.

 

O hilfe... Już kiedyś o tym pisałem. O używaniu przekleństw i wulgaryzmów bez potrzeby. Ponieważ nie mam pojęcia o kim mowa (no dobra, wiem, bo najpierw czytałem tekst w całości), to sama informacja, że są to małe skurwysyny, jakby... no nic mi nie daje. A poza tym wydaje mi się, że bez cienia rozbawienia można się i owszem uśmiechnąć paskudnie, ale rechotać?

 

Narysował na podłodze duży trójkąt równoboczny po czym powrócił na środek pokoju. Wziął do rąk miecz, napiął sznurek i zaczął kreślić koło, lecz nie zamknął go od razu. Podłoga w tym miejscu była porysowana od nadmiaru kół z przeszłości. I gdy rysował koło czuł się tak jakby zdrapywał stare rany desek pokrytych w tym miejscu szarym nalotem. Ponownie wyjął z kieszeni kredę i zaczął rysować pentagram mamrocząc coś pod nosem. Na każdym rogu umieścił zapaloną świecę i przy każdej wymamrotał kilka słów. Robił to z namaszczeniem, bo wiedział że one mogą uratować mu życie. Narysował jeszcze kwadraty i święte słowa przy każdym z boków. A gdy wszystko było gotowe powrócił do kręgu i zamknął go. Teraz oczekiwanie.

Zegar wybił północ a on podskoczył jak oparzony.

 

Ten zegar, to pewnie na wieży za oknem. Albo w szafie siedzi, bydlak, co?

 

- No dobra .. zaczynamy zabawę – zniżył głos do głębokiego basu.

Czas nie miał teraz znaczenia. Był pojęciem względnym.

Stanął krzyżem na środku okręgu

 

Związki frazeologiczne mają to do siebie, że lepiej zostawić je jak są. Więc albo niech się on ten tajemniczy krzyżem położy, albo niech stanie z rozłożonymi, a niechby i rozkrzyżowanymi ramionami. Możemy się tak umówić?

 

i zaintonował pieśń, a słowa które wypływały mu z ust brzmiały tak jakby ktoś uderzał ciężkim młotem w ścianę, bardzo poważnie i twardo.

 

Straszny kaszelek. Pewnie od tych świec. W życiu nie słyszałem, żeby ktoś śpiewał tak, jakby młotem w ścianę uderzać. Może z wyjątkiem Laibacha, ale tego z kolei nie odważyłbym się porównać do inkantacji mających przyzwać to, co poniżej.

 

- Przybywajcie demony!! – dodał na końcu – przybywajcie na święte imię mego tetragrammatona !!

 

Nie wiem, jaki to obrządek, ale demony w moim rozumowaniu raczej ze swych Piekielnych Wymiarów na ŚWIĘTE taś taś nie przylezą.

 

Wziął miecz i z całej siły ciął nim powietrze. Przez chwilę nasłuchiwał. Cienie na ścianach poruszały się w szaleńczym tempie a płomienie świec podskakiwały na wszystkie strony. Po kilku minutach dał się słyszeć przeciągły świst i rżenie koni.

Z każdą sekundą świst potęgował się i poczuł się tak jakby koło niego przejechała rozpędzona lokomotywa parowa.

 

Oto pierwsze w moim życiu opracowanie dotyczące uczuć świstu. Nie wiem, co w świstowych emocjach oznacza ta lokomotywa, ale przypuszczam, że jest to silne odczucie. Tak zgaduję, nie znam się na świstach...

 

A świst nagle ucichł zupełnie tak jakby ktoś niewidzialnymi rękoma ścisnął dźwięk w garść i przeciął go nożem.

W trójkącie coś zamigotało.

- Witamy, witamy w mych skromnych progach – zawył ekstatycznie – tylko tyle was? Tylko tyle?

 

Świst zawył? Po przecięciu nożem w niewidzialnych rękach? Czy on, może, bo się gubię...

 

Z trójkąta poczęły wyłaniać się cienie które stopniowo przybierały wyraźniejsze kształty.

- Milutkie diabełki – zachichotał – ti ti ti.

 

Nadal nie wiem, kto! Błagam...

 

Coraz więcej postaci wyłaniało się wewnątrz figury.

- Zaraz będzie wyglądał jak tłok wankla – zarechotał.

 

Wankla, powiadasz... Już się nawet boję spytać co, lub kto ma tak wyglądać. To przecież oczywiste. Jak tłok wankla himself...

 

I w tym momencie coś prysło. Jeden z boków trójkąta dosłownie się złamał i cała czereda gości z zaświatów rozpełzła się po pokoju.

- O jasna cholera !! – wrzasnął – wracać do trójkąta !! Wracać !!

Ale trójkąta już nie było. Wiedział że nie wejdą do kręgu, chociaż nie był już tego taki pewien jak przed chwilą. Po chwili zrobiło się niesamowicie zimno. Zerknął błagalnie na kaloryfery ale te stały tak jak zawsze (dziwne, moje jak grzeją, to tańczą kozaczoka) i grzały a atmosfera w pokoju robiła się coraz gęściejsza od nadmiaru diabłów.

- Wzywałeś mnie Albercie? – usłyszał za plecami.

 

Albert! Wiedziałem od początku!

 

Odwrócił się zapomniawszy że nie powinien tego robić. "Ale jestem przecież w kole". To był on. Lucifug (hm... Danziga słuchamy?) w swej zamaszystej postaci.

 

Wysiadam. Czy jest na sali lek... ktokolwiek, kto mógłby mi objaśnić, jak wygląda zamaszysta postać?

 

Twarz wyglądała pogodnie jak na księcia, a na jednym z jego czarnych palców tkwił pierścień z jego pieczęcią.

- Witaj Lucifugu – powiedział patrząc prosto w oczy demona – mam do ciebie sprawę, ale zanim co to chciałbym cię prosić abyś tą swoją bandę gdzieś wygonił.

- To nie jest żadna banda tylko mój orszak – żachnął się demon – a poza tym gdybyś się postarał z tym trójkątem to może i bym posłuchał. Co za kredę u was produkują, a tak poza tym to chwała ci Alberciku .. och chwała .. ha ha ha – diabeł pękał ze śmiechu.

Albert wiedział że nie wolno mu ugiąć się przed demonem zwłaszcza teraz gdy kłopoty były już za pasem. (a może lepiej: nieuniknione?) "A wszystko przez ten cholerny trójkąt".

- No dobra .. niech ci będzie – powiedział w końcu Albert poważnym głosem – chciałbym cię o coś prosić.

- No mówże wreszcie – ponaglał go Lucifug.

- Możesz mi załatwić ..

- Co ? – demon wpadł mu w słowo – narkotyki, złoto, diablicę ...

- Nie .. nic z tych rzeczy, a poza tym nie przepadam za diablicami .. są takie .. takie ... takie piekielne

- Bardzo piekielne – demon nie przestawał się śmiać – no więc co cię interesuje ?

- Chcę abyś załatwił mi jakąś bestię.

Lucifug nagle spoważniał. Popatrzył na Alberta nie zobaczywszy w jego spojrzeniu ani krzty uśmiechu czy rozbawienia.

- Bestie powiadasz – zamyślił się – a może lepiej diabełka ... mamy ich pełno.

- Nie .. nie chcę żebyś szedł na łatwiznę, te twoje diabełki są do bani. Już powiedziałem że chcę bestię – zaparł się Albert.

- A co to ma być za bestia ? taka ze smoczym ogonem i gadzim wzrokiem?

- Bez ogona, ale gadzi wzrok to już coś .. co jeszcze mogłaby mieć ? – Alberta zaczęła ponosić wyobraźnia.

- No nie wiem – odparł Lucifug – to od ciebie zależy – mogłaby mieć wszystko co tylko sobie zażyczysz, jakieś gadżety hehe, to dodać tamto ująć .. ej chłopie zastanów się co wygadujesz .. wiesz ile taka bestia jest warta ?

- Dam ci jeden mój rok życia

- Tylko jeden?

- Tylko jeden – powiedział stanowczo Albert – ale dopiero pod koniec, no wiesz .. jak będę umierał.

 

Zastanowiłem się. Przeczytałem jeszcze raz. Zastanowiłem się ponownie. Autor tego nie zrobił, o nie... Zagadka logiczna: jak oddać diabłu jeden rok z życia wyjęty ze środka? Albo najlepiej z początku, tych najmniej szkoda.

 

- Zastanów się dobrze (to samo mówię! Dokładnie to samo!) – powiedział demon – no dobrze, skoro nalegasz. To co ona ma mieć?

- Kto?

- Jak to kto? O czym my w ogóle gadamy? Jasne że chodzi o bestię.

- Po prostu niech wygląda strasznie, ma mnie słuchać i najważniejsze ma być na wpół żywa.

- Na wpół żywa ? Nie przesadzasz kolego? Skąd ja ci wytrzasnę jakiegoś na wpół żywego stwora?

- To już twój problem Lucifugu – powiedział Albert – rano będzie?

- Dobrze już dobrze – powiedział demon

- Aha .. ma jeszcze mówić – dodał Albert.

- No nie .. ty przebiegły ... – zniecierpliwił się demon – och niech ja cię dorwę w swoje ręce kiedyś tam .. w sumie niedługo ... zostało ci jeszcze pięćdziesiąt siedem ziemskich lat. Aha .. i podpisz .. tutaj.

Podał Albertowi cyrograf. Ten uważnie go przeczytał. Wziął od tamtego maleńki rysik i ukłuł się nim w kciuk. Pojawiła się mała kropelka krwi. Maczał go przez chwilę i podpisał własnym imieniem i nazwiskiem.

 

Chaos. Najpierw wychodzi, że maczał kropelkę, ale nie zgadza się rodzaj. A po doczytaniu zdania do końca równie dobrze można uznać, że to cyrograf maczał w rysiku kropelką. Albo kciukiem. Do wyboru.

 

- W porządku?

- W porządku Albercie – powiedział Lucifug.

- To zabieraj tą całą swą czeredę .. i nie zapomnij o bestii .. jutro rano gdy wstanę.

 

Aha, w kwestii formalnej... Kiedy jutro? Bo północ już wybiła, tak jakoś bliżej początku opowiadania.

 

- Będę pamiętał .. dostaniesz zawału na sam jej widok – zarechotał tak głośno że ściany zatrzęsły się.

Albert wypowiedział jeszcze kilka tajemnych słów i wszystkie diabły znikły.

Z lekkim przestrachem przestąpił próg koła. Na szczęście nic się nie wydarzyło.

- Ale tu smród .. pachnie diabłem – powiedział w eter.

Nic mu nie odpowiedziało. (widać eter mało rozmowny jest, bydlak) Świece paliły się już normalnie.

- To już koniec zabawy – podszedł do świec i kolejno je pogasił.

Po chwili wyszedł z pomieszczenia i stanął przy kuchennym oknie. Deszcz już nie padał. Latarnie świeciła trochę jaśniej. Jeszcze spojrzał na zegar. Było wpół do drugiej. Poszedł do pokoju i położył się spać. Ciekaw był czy zobaczy rano jakieś monstrum. Miał wielką nadzieję że tak.

 

Przeciągnął się na łóżku i otworzył oczy. Coś koło niego siedziało. Przyjrzał się uważniej. Bestia miała psi łeb i ociekające śliną kły. Gadzie oczy lśniły żółtym blaskiem. Ciało tego stwora było normalne, ludzkie tylko że to coś miało ogon.

- Przecież mówiłem że miałeś być bez ogona !! – krzyknął Albert bez cienia strachu.

- Za żadne skarby piekieł nie dałbym sobie go obciąć – wycedził przez zęby stwór – a Lucifug powiedział że to będzie dobry żart i że jak będziesz miał ochotę to możesz mi go obciąć. Nie obetniesz prawda ? – dodał z lekką nutką prośby.

- No dobra nie obetnę.

- Fajny z ciebie gość Albercie – powiedziała bestia – może mi powiesz po co ci jestem do szczęścia potrzebny .. mam kogoś straszyć czy jak ?

- Powiem ci .. zaraz .. jak ci na imię ?

- Mów mi Bestio – powiedziała bestia.

- Dobra ... Bestio – chodzi o to że piszę książkę i nie wiedziałem jakiego strasznego stwora w niej umieścić .. gdy cię opiszę wyjdzie strasznie .. mam nadzieję że mi w tym pomożesz ..

- Tylko tyle ?

- Tylko tyle

- A co potem ?

- Potem zostaniemy kumplami. Chcesz ze mną zostać ?

- Zostanę – przytaknęła bestia.

- W porządku .. więc zaczynajmy od opisu ... ile masz kłów ? 

 

 

I proszę, taka zgrabna pointa, aż żal, że dołączona do tak niechlujnego tekstu. Owszem, czytelnikowi też się coś od życia należy i chętnie zobaczyłby w tym opowiadaniu jakieś przecinki, wielokropki o znormalizowanej ilości kropek (dla ułatwienia dodam, że jest ich trzy), staranniejsze wykończenie dialogów (żeby było wiadomo kto mówi), mniej literówek i takie tam drobiazgi. Poza tym, o ile wolno mi coś powiedzieć, to przydałoby się ten twór odrobinę skrócić, ot, do szorta. Odnoszę wrażenie, że byłby fajniejszy, bo jako pomysł nie jest w sumie najgorzej. I tyle, bo wyjdzie na to, że komentarze dłuższe są od tekstu...

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
HOR-MONO-SKOP
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
W. Świdziniewski
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Łukasz Małecki
Łukasz Orbitowski
Konrad Bańkowski
Paweł Laudański
Adam Cebula
T. Zbigniew Dworak
Łukasz Orbitowski
Magdalena Kozak
Krzysztof Kochański
Tomasz Duszyński
Konrad Bańkowski
Bartuss
XXX
Tomasz Pacyński
Robert J. Szmidt
Agnieszka Hałas
Jacek Piekara
Alexander Brajdak
 
< 28 >