strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 05>>>

 

Recenzje (1)

 

 


Książka

Na kamieniu się nie siada

 

Debren z Dumayki pojawił się na naszym rynku tak jakoś znienacka (tak, wiem, że z Dumayki, ale i tak znienacka...). Pierwszy tom przygód czarokrążcy był dla mnie naprawdę sporym zaskoczeniem. Z jeden strony z powodu dziwnej nagonki tu i ówdzie prowadzonej na tego przemiłego bohatera, a z drugiej... samą książką. Wydaje mi się, że wydawca popełnia drobny błąd, samemu podsuwając skojarzenia z Geraltem, ewidentnie ignorując fakt, że mamy tu raczej do czynienia z eksploatowaniem podobnej konwencji, konwencji, która przecież i tak nie przez ASa została wynaleziona, on ją tylko po mistrzowsku wyczuł. Baniewicz jest autorem, który według mnie, doskonale broni się sam, bez odwoływania się do dzieł innych pisarzy. Reprezentujących to samo wydawnictwo zresztą.

Pogrzeb czarownicy to książka nieco różniąca się od pierwszego tomu – tam mieliśmy cztery opowiadania, tu zaledwie dwa, przy czym Pogrzeb... i tak jest tomem o wiele grubszym od Smoczego pazura. Treściowo zaś jest to kontynuacja wątków z pierwszej części. Zwłaszcza jednego wątku – Lendy Braggo (z podwójnym "g"!). I to tak sprytna, że nawet kiedy Baniewicz pisze o przyrośniętej do skały czarownicy, to w końcu i tak wszystko sprowadza się do napisania listu. Ale po kolei...

Zebrane w Pogrzebie... dwa megaopowiadania stanowią historię spójną, a ponadto są pewną formą wprowadzenia do szykowanej już do wydania części trzeciej, będącej już regularną powieścią. W zasadzie nawet tu mamy niemalże do czynienia z powieścią, podzieloną na dwie części. Debren najpierw jedzie objąć pewną posadę (zresztą jedzie tak od poprzedniego tomu) i musi zatrzymać się w celu wykonania pewnego zlecenia, a potem posadę obejmuje, co z kolei wcale nie oznacza stabilizacji w jego życiu. Ogólnie książka wydaje mi się odrobinę poważniejsza niż Smoczy pazur, choć Baniewicz nie rezygnuje z rzeczy, które najbardziej go bawią – z dość bezpośrednich nawiązań i aluzji do naszej rzeczywistości. Jednak chociażby taki motyw Oszwicy sprawia, że nawiązania te mają zupełnie inną wagę. Niemniej, ja osobiście, lubię podobną zabawę, aczkolwiek czasami są to nawiązania nazbyt dosłowne, pozostawiające zbyt mały margines dla wyobraźni czytelnika. Przyjemność z odkrywania jest wtedy znacznie mniejsza. Miewam też problemy ze stylem Baniewicza. Z pewnością operuje on słowem świetnie, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Czasem jednak niektóre fragmenty stają się nieczytelne przez zbyt duże przeskoki myślowe, jakimi autor się posługuje. Brakuje mu tej lekkości konstruowania skojarzeń w taki sposób, aby myśli czytelnika pobiegły zbieżnym torem, zamiast tego zdarza się, że czuję się, jakbym stanął w lesie i rozglądał się za asfaltową szosą, którą przed chwilą szedłem, a która niezauważenie gdzieś mi umkła była. Co mi się jednak podoba i czego będę bronił do tchu ostatniego, to po prostu czysta przyjemność wynikająca z lektur tak tej książki, jak i poprzedniej. W moim odczuciu Baniewiczowi należy się głęboki szacunek za jedną rzecz. Świadomie tworzy znakomitej jakości prozę rozrywkową, nie usiłując nikomu wmawiać, że jego książki są czymkolwiek więcej. No dobrze, bywają, ale raczej sadowi je to zwykle na odrobinę wyższej półce. Ma też talent do konstruowania naprawdę ciekawych postaci, Debren jest po prostu fajnym facetem, który czasem też palnie głupotę, albo się potknie. No, może potyka się aż za często, niemniej zdarza się, że coś mu również wyjdzie. W każdym razie, zbierając wszystko do kupy zusammen, siła tej książki polega chyba głównie na tym, że czyta się ją w góra trzy dni, a po kolejnych trzech wciąż o niej pamięta.

Czy to mało?

 

Konrad Bańkowski

 

Artur Baniewicz

Pogrzeb czarownicy

SuperNowa, Warszawa 2003

Str. 426

Cena: 28,00

 

 

 


Książka

Całkiem nieudana powieść

 

Czasem konieczność zrecenzowania książki okazuje się niezwykle przykrym obowiązkiem. Z tej prostej przyczyny, że przyjemnie się pisze o książkach dobrych, których czytanie sprawiło przyjemność niemniejszą. I analogicznie, tak czytanie, jak i recenzowanie książek nikczemnych jakościowo przyjemności nie sprawia. Jak w tym przypadku. Podziemny świat Izabeli Zych to książka tak nieudana, że w całości mogłaby trafić do Zakużonej Planety. Są dwa główne elementy, które decydują o tym, czy utwór literacki uznamy za udany, czy nie bardzo... Tak na chłopski, prosty, recenzencki rozum, są to: Pomysł i Wykonanie. W przypadku Podziemnego świata oba jednako mizerne. Jednak pomysłu czepiać się będę najmniej, bo, jak pokazuje Billy Jane w wykonaniu The Bates, nie ma złych piosenek, są tylko nędzne wykonania. I na literaturę też się to da rozciągnąć. W pomyśle Zych są jednak pewne dziury, tak rażące, że aż nie da się nie prychnąć, jak kot poddany detergentowi. Autorka wymyśliła sobie świat fantasy, w porządku, to każdemu wolno. Umieściła w nim bohaterów i jakąś tam historyjkę. Jak dotąd, ok., gorzej, że w tej historyjce nic się kupy nie trzyma, bohaterowie nie są żadnymi bohaterami jeno (sorry, Tomek...) pacynkami z worka po ziemniakach, a świat... też pożal się Boże. Oto dostajemy do dyspozycji całą planetę, na której deszcz meteorytów zabił wszystko, co żyje, a to, co przeżyło, schroniło się pod ziemią. Znaczy, garstka ludzi, konie i pewnie coś do jedzenia. A potem żyli sobie pod tą ziemią długo i średnio szczęśliwie, choć jeść było co, powietrza nie brakowało, a korytarze elegancko oświetlone. Bo magia tam była. I z tą magią jest pewien problem. Jeden z bohaterów – mag Maganarana ponoć wielkim czarodziejem jest, a jedyne, co przez całą książkę udało mu się dokonać, to rozpalić ognisko. Takie niekonsekwencje, niestety, skaziły wszystkie główne personae tego dramatis. Bo dramatis to jest do potęgi. Główny bohater (tak zakładam, bo na pół, jak nie więcej, książki znika) w toczącej się wojnie ma odegrać jakąś nieprawdopodobnie ważną rolę. Coś między Frodo, a Neo – Wybrańcem. I, przedstawcie sobie Państwo, za cholerę nie wiem, o co chodzi. Niby Epilog potwierdza jego wyjątkowość ale jakie ona miała znaczenie dla losów wojny (co podkreślane jest niejednokrotnie), nie dojdziesz. Bo tego po prostu w książce nie ma. Gdyby chcieć napisać o wszystkich błędach i niekonsekwencjach w kreowaniu świata i postaci, prawdopodobnie wyszłaby książka. Grubsza niż tekst źródłowy. A i tak znacznie skromniejsza niż ta opisująca błędy językowe, błędy stylu i w ogóle to wszystko, co kryje się pod krótkim, acz treściwym "jak". Autorka po prostu pisać nie potrafi. Z jednej strony są to najzwyklejsze problemy z opanowaniem języka. Dość niefortunne podejście do związków frazeologicznych (jakby one nie istniały), mylenie słów i pojęć (bo syndrom to nie to samo co symptom, a swąd to nie to samo co świąd), konstrukcja dialogów, w których praktycznie nie istnieją pytania (no dobrze, pytania istnieją, ale muszą się obejść bez przynależnej im interpunkcji, niestety), no, dramatis, że już tak pociągnę za obce słowo uparcie. Do tego dochodzi fakt, że wszyscy do siebie na ogół krzyczą, ot tak, inaczej nie umią najwyraźniej, a wypowiadane kwestie są... no, są... drętwe? To za mało powiedziane, o wiele za mało. Cała książka robi wrażenie, jakby była napisana przez osobę, która, no cóż, nauczyła się polskiego i to już będąc całkiem dorosłą. Owszem, nauczyła się dobrze, ale nie na tyle, aby pisać książki. Druga opcja jest taka, że gdyby poddać ten utwór naprawdę drobiazgowej i męczącej korekcie, wtedy, być może, udałoby się z tego wykroić takie niezbyt ambitne fantasy dla trochę starszych dzieci. Z przygodami i niczym więcej. Niestety, na to jest już za późno, bo książka została wydana. Zresztą, Izabela Zych wydała ją sobie sama, co więcej, ona również odpowiedzialna jest za redakcję tekstu. Wszystko jasne, prawda?

I na tym sobie skończę. Dodając jeszcze, że absolutnie nie polecam czytania tej książki. Oczywiście, co kto lubi, ale mnie po prostu było przykro. A jeszcze bardziej teraz, kiedy piszę tę smutną recenzję...

 

Konrad Bańkowski

 

Izabela Zych

Podziemny świat

Wydawnictwo Dragon

208 stron

Cena: bd.

 

 


Książka

Cena sławy

 

Todd Pickett jest gwiazdą Hollywood. A przynajmniej był nią do niedawna. Gdy jego sława przygasa, nie patrząc na ryzyko, próbuje odzyskać swój status i swoje miejsce w Fabryce Snów. Niestety zdarza się, że i świetny chirurg plastyczny spieprzy robotę. Todd ucieka więc przed światem i leczy pokiereszowaną twarz w opuszczonym domu, leżącym w Wąwozie Kamiennego Serca. I szybko przekonuje się, że nie jest jedynym mieszkańcem okolicy: w pobliżu pojawiają się duchy dawno zmarłych gwiazdorów kina, spłodzone przez nie potworne stworzenia i wreszcie właścicielka domu, Katya Lupescu. Niegdyś i ona była sławną aktorką, teraz żyje w zapomnieniu, ale zachowała wieczną młodość. A wszystko dzięki Krajowi Diabła, stworzonej przed wiekami komnacie, która prowadzi do innego świata – dominium Lilith. Tymczasem do Wąwozu dostaje się również Tammy, fanatyczna wielbicielka Picketta, zaniepokojona jego tajemniczym zniknięciem. Także ona będzie musiała stawić czoła potwornościom Wąwozu.

Takie krótkie streszczenie wygląda niczym połączenie powieści obyczajowej z horrorem. I w pewien sposób to słuszne skojarzenia, choć jednocześnie mogą być nieco krzywdzące. Barker już dawno wyrósł bowiem z pisania "zwyczajnych" horrorów, przenosząc swoją literaturę na dużo wyższy poziom. Rzecz jasna, nie brakuje tu sekwencji prawdziwie przerażających, Anglik z pewnością nie zapomina o swoich korzeniach. Ale też są one efektem wydarzeń, a nie celem samym w sobie. O wiele bowiem ciekawsza wydaje się warstwa psychologiczna tej książki. Wąwóz Kamiennego Serca jest odzwierciedleniem ludzkich lęków, obaw i najskrytszych marzeń. Szybko przemijająca sława, cena, jaką trzeba płacić za popularność, upokorzenia, jakie ludzie sobie wzajemnie prokurują tylko po to, żeby mieć swoje pięć minut. I demony, jakie się rodzą w naszych głowach, niezależnie od tego, czy marzymy o piedestałach, czy może właśnie z nich spadamy... A przez to wszystko przewijają się motywy typowe dla twórczości Barkera: wina i pokuta, potępienie i odkupienie, zemsta i przebaczenie. Wiem, brzmi to może patetycznie, ale książka Barkera powie więcej o mrocznych stronach ludzkiej duszy niż niejeden Wybitny Psycholog. A zwłaszcza o mrocznych stronach duszy artysty... Barker zresztą doskonale wie, o czym pisze – i jego status literackiego gwiazdora, i czas, jaki spędził w Hollywood przy produkcji swoich filmów, sprawiają, że powieść wydaje się jeszcze bardziej autentyczna. A że i wyobraźnię ma niemal nieposkromioną, to przy okazji nieraz zaskakuje czytelnika, mieszając rozmaite konwencje. Ostra chwilami satyra na Fabrykę Snów miesza się z horrorem, fantasy, współczesną powieścią psychologiczną i Bóg wie z czym jeszcze. Przy czym ten eklektyzm wypada nadzwyczaj świeżo, nie sprawia wrażenia chaosu, wprost przeciwnie – stanowi przemyślaną, spójną całość z wiarygodnymi, ciekawymi postaciami. Z pewnością to jedna z najlepszych pozycji w bogatym dorobku tego pisarza.

I na sam koniec jeszcze jedno: nie sugerujcie się pojawiającymi się tu i ówdzie (także ze strony Uznanych Krytyków) głosami, że jest to powieść gejowska. Owszem, Barker dedykuje ją swojemu mężowi, ale to nie oznacza niczego więcej. No chyba, że orientacja seksualna autora wystarcza, by takiego określenia użyć. Wówczas do kanonu dzieł gejowskich można dorzucić nie tylko HamletaPortret Doriana Graya, ale także Moby DickaBrzydkie kaczątko...

 

Kuba Demiańczuk

 

Clive Barker

Wąwóz Kamiennego Serca

tłum. Wojciech Szypuła

wyd. Mag, Warszawa 2003

stron: 624

cena: 39,90

 

 


Książka

Hiszpanie w natarciu

 

W czasie, kiedy na polu fantastyki obcojęzycznej od lat niezmiennie święci tryumfy literatura importowana z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, a kroku starają się dotrzymać autorzy rosyjskojęzyczni, niewiele jest okazji, by sięgnąć po utwory wyrosłe w odmiennych warunkach. Przyzwyczajeni do określonych konwencji czytelnicy, odstępstwa od nich w najlepszym razie skłonni są potraktować jako ciekawostkę i krótkotrwałą przygodę z egzotyką. Taki los spotyka Czechów, Niemców czy Francuzów, których obecność w naszych księgarniach zdaje się być kwestią przypadku. Czy słusznie?

Oto za sprawą wydawnictwa Solaris, trafia do rąk polskiego czytelnika powieść spoza tradycyjnego i szeroko zakreślonego kręgu eksploracji, a walkę o względy podejmują Hiszpanie.

"Krople światła" pióra Rafaela Marína, bo o tej książce mowa, to połączenie trzech co najmniej sposobów podejścia do pisarskiego rzemiosła. Jest to opowieść o kosmosie, o człowieku i o świecie, w którym przyszło mu żyć, osadzona w odległej przyszłości, kiedy technologia rozwinięta jest już na tyle, że międzygwiezdne odległości, jak i bariery narzucone przez naturę człowiekowi przestały być wyzwaniem. Można wobec tego przyjąć, że mamy do czynienia z fantastyką naukową, pod warunkiem jednakże, że nie potraktujemy wyznaczników tego podgatunku zbyt dosłownie. Jeżeli by bowiem zadać pytanie, czy pozbawiona tej warstwy powieść straciłaby rację bytu, to odpowiedź brzmi, że w żadnym razie. Stałaby się jedynie inną powieścią, która z powodzeniem znalazłaby swoje miejsce pośród wojowników, pięknych dam i buntowników.

To drugie oblicze "Kropel światła" nie jest li tylko przyczynkiem do akademickiej dyskusji, ale stanowi wyróżniającą się cechę powieści. W kosmicznej scenerii trwa bowiem Podbój, nowa konkwista na ogromną skalę, której podporządkowany jest los każdego, kto urodził się pod rządami Korporacji. Z jednej strony jawi się rozproszone w otchłani Wszechświata społeczeństwo na wskroś zmilitaryzowanym, z drugiej przedstawia je Marín silnie rozwarstwione, a obok wojowników – oddanych więźniów wojny – stają robotnicy, zniewoleni permisywnymi na wskroś normami oraz poeci – piewcy pożogi i zniszczenia, zamknięci w wąskim kręgu dozwolonej interpretacji świata.

I wreszcie trzeci poziom, na którym toczy się ta historia. Pośród obsesyjnego pędu zdobywców rozgrywają się małe ludzkie dramaty. Kompletuje Marín galerię postaci o odmiennym losie, jednak niezmiennie wplątanych w rzeczywistość, która je otacza.

Na ile takie pomieszanie kierunków, w które biegną myśli sprawdza się jako samodzielna i zwarta powieść? Przede wszystkim, należy zwrócić uwagę na to, w jaki sposób rozkładają się akcenty. I o ile każdy z wprowadzonych elementów zajmuje własne, istotne dla całości miejsce, nacisk nie jest położony tak równomiernie.

Pierwszoosobowa narracja na swój sposób określa uprzywilejowany aspekt świata przedstawionego. I tak jest w pewnym stopniu. Nadal jednak pamiętać trzeba o tym, że wszystko, co dzieje się w owej rzeczywistości, na szczycie której stoi superkomputer sterujący biegiem rzeczy, dzieje się w wąskich granicach, a wybór ścieżek od narodzin do śmierci jest dramatycznie ograniczony. Każde marzenie, na które zdobędzie się człowiek, okazuje się być tylko wzbudzaniem na krótko nadziei, jeśli nie jest ono marzeniem o bohaterskiej śmierci, na jednym z wielu pól bitewnych. Każda jednostkowa decyzja naznaczona jest piętnem totalizmu i w każdej chwili cała przyszłość może zostać zburzona w imię wojny. Nie ma miejsca na indywidualizm, a tym bardziej na niepokornych.

W ojczyźnie autora "Krople światła" spotkały się z ciepłym przyjęciem. Czy podobnie przychylnym okiem spojrzą na powieść polscy czytelnicy? Pozostaje mieć nadzieję, że tak. Zasługuje na to, choćby za samą obserwację mechanizmów działających na styku jednostki i zbiorowości, jak też za sposób w jaki ukazuje zderzenie dwóch idei – tej wielkiej, zbiorowej właśnie i tej małej, właściwej samotnemu istnieniu. Przy tym, jako się rzekło, jest to okazja do tego, by zapoznać się z twórczością pozostającą dotychczas poza horyzontem osiągalnym na półkach rodzimych księgarni. Początek, choć nie rzuca na kolana, wydaje się być obiecujący.

 

Rafał Ostuda

 

Rafael Marín

Krople światła (Lágimas de luz)

Tłum. Tomasz Pindel

Solaris, Olsztyn 2003

Stron: 395

Cena: 31,90 zł

 

 



Czytaj dalej...




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
HOR-MONO-SKOP
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
W. Świdziniewski
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Łukasz Małecki
Łukasz Orbitowski
Konrad Bańkowski
Paweł Laudański
Adam Cebula
T. Zbigniew Dworak
Łukasz Orbitowski
Magdalena Kozak
Krzysztof Kochański
Tomasz Duszyński
Konrad Bańkowski
Bartuss
XXX
Tomasz Pacyński
Robert J. Szmidt
Agnieszka Hałas
Jacek Piekara
Alexander Brajdak
 
< 05 >