Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (1)

<|<strona 05>|>

Recenzje (1)

 

 


Magia i „sztuka” – racjonalizm i technika – razem czy (i) osobno

 

okladka okladka

Każdy udany debiut cieszy, szczególnie jeśli książka jest nie tylko sprawnie napisaną i wciągającą opowieścią, ale i wnosi do fantastyki coś nowego. Szczególnie istotne jest to w przypadku fantasy, gatunku nazbyt często (i nie bez powodu) kojarzonego przez wielu czytelników ze sztampą, nudą czy wręcz niezamierzoną parodią. Dlatego też „Imperium czerni i złota” Adriana Tchaikovsky’ego, pierwszy tom cyklu „Cienie Pojętnych” wywołało we mnie dreszczyk emocji. Wszystko w tej książce było świetne: koncepcja magii i nie-magii, bogactwo uniwersum, bohaterowie, fabuła, no wszystko. Po lekturze nie mogłam się doczekać tomu drugiego, aczkolwiek było to oczekiwanie obciążone „pewną taką nieśmiałością”, powszechnie wiadomo bowiem, że obiecującymi debiutami piekło jest wybrukowane.

Wszyscy możemy wymienić autorów, których kariera ograniczyła się do jednego tylko tytułu i to niekoniecznie dlatego, że na jednej książce poprzestali – nie bez powodu uważa się, że debiutantem się jest do trzeciej książki. Nawet bardzo znani i cenieni pisarze nie zawsze potrafią utrzymać poziom, choć ich akurat ratują umiejętności warsztatowe albo trudna do wyjaśnienia, za to niesłabnąca popularność. W przypadku twórcy zaczynającego dopiero przygodę z literaturą kolejny tytuł często rozczarowuje, szczególnie jeśli autor pokusił się o cykl, czyli rzecz, na której starzy wyjadacze łamią sobie zęby. Wyznam, że hasło „cykl fantasy” wzbudza we mnie pierwotne lęki. Nie bez powodu.

Trudno przy historii obejmującej wiele tomów, szczególnie jeśli zamknięte są w niewielkim przedziale czasowym (ci sami bohaterowie, te same problemy, ten sam świat), ustrzec się powtarzalności. U Tchaikovsky’ego mamy konflikt zbrojny – ci dobrzy (czciciele rozumu i praw obywatelskich) kontra ci źli (agresorzy i tyrani), czyli nic nowego, to już było. Owszem było, ale nie tak.

Autor umiejętnie żongluje upadkami i zwycięstwami swoich bohaterów. Jest to możliwe, ponieważ żadna z postaci nie jest jednoznaczna, nawet jeśli podczas lektury pierwszego tomu mogło się tak czytelnikowi wydawać. W cyklu „Cienie Pojętnych” nic nie jest oczywiste, słabi wspinają się na wyżyny bohaterstwa, a silni zaliczają kolejne upadki, doskonale przygotowane plany chrzanią się dokumentnie, a totalna amatorska prowizorka okazuje się sukcesem. Bohaterowie zaskakują czytelnika – nie wiadomo do końca, jakie podejmą decyzję i jakie będą tego ostateczne konsekwencje. Nie wiadomo również, kim tak naprawdę są, po czyjej stronie stoją i dlaczego. W kolejnych tomach ewoluują, każdy z nich jest zarówno graczem, jak i pionkiem. Są wielką niewiadomą dla czytelnika i dla siebie samych. Wielki plus dla autora.

Inną zaletą cyklu jest świat, wykreowany przez Tchaikovsky’ego. W każdym tomie odkrywamy go na nowo. Autor stworzył bowiem jakby konturówkę z mnóstwem białych plam, którym powoli, w miarę rozwoju fabuły, dodaje barw i szczegółów. Wiedza, jaką czytelnik wyniósł z lektury „Imperium czerni i złota”, jest ułamkiem tego, czego możemy się dowiedzieć w „Klęsce ważki” i „Krwi modliszki”. Im bardziej wgłębiamy się w uniwersum, tym bardziej wiemy, że jeszcze niewiele wiemy. A nasze apetyty rosną, bo świat, sam w sobie, nawet w tej niewielkiej części (niewielkiej, bo jestem dziwnie przekonana, że autor świat swój widzi ogromny), którą poznaliśmy w trzech pierwszych tomach, jest bardzo złożony, bardzo przemyślany i bardzo, bardzo interesujący.

I oczywiście, nie wspomnieć o rasach, zamieszkujących karty znanych już polskiemu czytelnikowi tomów i tych następnych napisanych, i tych zamierzonych (wedle zeznań tłumacza ma być ich podobno dziesięć), toć to by była zbrodnia nad zbrodniami. Chapeau bas, mistrzostwo świata i proszę o jeszcze. Osobiście, z całej otaczającej nas owadziej zwierzętarni, toleruję tylko pająki i ćmy, choć te ostatnie bywają irytujące (szczególnie te miotające się przy ekranie komputera), reszcie najchętniej urządziłabym małe schludne My Lai, no nienawidzę robali!!!, jednak koncepcja połączenia ludzi, z ich całą złożoną naturą, i owadzich umiejętności wyjątkowo mnie zachwyciła i to nie tylko samą koncepcją, ale i logiczną jej realizacją. A biorąc pod uwagę, że świat owadzi wielki jest i różnorodny, mniemam, iż autor ma jeszcze dla nas kilka całkiem ciekawych koncepcji. A to dobrze wróży następnym tomom.

W świecie „Cieni Pojętnych” toczy się gra, do której włączają się coraz to nowi gracze, kolejni się jej na razie przyglądają, a istnienia jeszcze kolejnych nawet nie podejrzewamy. A za sznurki pociąga gracz numer jeden, czyli autor. I bardzo sprawny z niego lalkarz.

Oddajmy jeszcze tłumaczowi co tłumacze. Andrzej Sawicki dowiódł bowiem po raz kolejny swej kompetencji językowej, bez dwóch zdań. Już samo przełożenie nazewnictwa czy technikaliów musiało być wyzwaniem nie lada. Nie da się ukryć, bez jego pracy polska edycja książek Tchaikovsky’ego nie byłaby tym czym jest.

Oraz wydawcy co wydawcze. Najpierw łyżka dziegciu. Niestety, w dotychczas wydanych u nas tomach pojawiają się pewne zgrzyty czy raczej niekonsekwencje w nazwach ras, ale nie sądzę (ba!, wiem o tym), aby to była zasługa tłumacza. Pracowałam z nim, przy dość trudnym tytule (tylko przy jednym tomie, czego szczerze żałuję) i wiem, co potrafi. Wiem również, jak podchodzi do tłumaczonych tekstów. Wspominam o tym w tej recenzji tylko i wyłącznie dlatego, że mam nadzieję, iż wydawca zwróci wreszcie na ten problem uwagę. Problem skądinąd mu znany. I podejmie kroki, i wyjaśni komu trzeba, że za nazwy własne odpowiada i decyduje o nich tłumacz. Nikt inny.* Wolałabym podczas lektury kolejnych tomów nie być przykro zaskakiwana w tym względzie. A jeśli chodzi o tę beczkę miodu, która łyżce dziegciu przynależy, to wydawcy wielkie, wielkie dzięki za zainteresowanie się Adrianem Tchaikovskym i opublikowanie jego książek w Polsce. Ta beczka jest naprawdę duża.

Autorowi, tłumaczowi i wydawcy cześć i chwała. Amen.

 

Dorota Pacyńska

 

*) To byłam ja, redaktor, który zawsze ma rację i nie jest zaprzyjaźniony z tłumaczem.

 

 

Adrian Tchaikovsky

Klęska ważki

Tłum. Andrzej Sawicki

Rebis, 2010

Stron: 680

Cena: 39,90

 

Adrian Tchaikovsky

Krew modliszki

Tłum. Andrzej Sawicki

Rebis, 2010

Stron: 432

Cena: 33,90

 


Daleeeko jeszczeeee?

 

okladka

Wiek XVII to mój zdecydowanie ulubiony okres w historii Polski, a Dymitriady należą do najciekawszych wydarzeń tamtych czasów. Na fali zachwytu „Diabłem łańcuckim” z zainteresowaniem sięgnęłam zatem po pierwszą część „Samozwańca”, otwierającego trylogię „Orły na Kremlu”. Niepokorny stolnikowic, Jacek Dydyński, bohater dynamiczny i sympatyczny, wrzucony w wir tej spektakularnej politycznej awantury, zapewne nieźle namiesza – tak przynajmniej zakładałam.

Entuzjazmu nie wystarczyło mi na długo. Z kilku powodów. Przede wszystkim pierwsza część „Samozwańca” jest straszliwie przegadana. Ja nie z tych, co w szkole przeskakiwali tak zwane „opisy przyrody”, rozumiem też konieczność drobiazgowego przedstawienia realiów w powieści historycznej. Można to jednak robić na różne sposoby, przy czym (z punktu widzenia czytelnika) rekomendowana jest raczej odrobina finezji we wplataniu fragmentów merytorycznych w fabułę oraz poszukiwanie „złotego środka” w procesie łączenia fikcji z realiami. Zdaję sobie sprawę, że łatwo postulować, a trudniej zrobić. W „Samozwańcu”, według mnie, kompletnie nie wyszło. Widać w nim jak na dłoni wielką ambicję rozpisania monumentalnej epopei, ale brnie się przez tę powieść z mozołem. Fabuła dawkowana jest – zwłaszcza w pierwszej połowie – bardzo skąpo, za to, jeśli drogą jedzie wóz, możemy być pewni, że jego zawartość zostanie szczegółowo opisana, a jeśli do wozu zaprzężono szóstkę koni, poznajemy nie tylko umaszczenie, ale także rodowód i zalety każdego z nich. Nieco, oczywiście – celowo – przesadzam, lecz naprawdę niewiele. Pierwszy tom „Samozwańca” czytałoby się moim zdaniem dużo lepiej, gdyby był dwa razy krótszy. W obecnym kształcie powieść wystawia cierpliwość czytelnika na wyjątkowo ciężką próbę.

Nie ułatwia jej pomyślnego przejścia manifestowana przez autora przy każdej okazji nawet nie niechęć, ale po prostu pogarda dla Moskali. Przy czym wyraźnie chciałabym rozgraniczyć w tym miejscu dwie kwestie – stosunek „panów braci” do poddanych Godunowa i stosunek do nich samego autora, który uwidacznia się w partiach narracyjnych, niekiedy wręcz w bezpośrednich zwrotach do „miłego Czytelnika”. O ile postrzeganie Moskali przez bohaterów jako barbarzyńców, ordynusów czy wręcz podludzi to po prostu signum temporis, to utrzymane w podobnym duchu fragmenty narracji, podkreślające cywilizacyjne i obyczajowe zacofanie carskiej dziedziny w porównaniu z krainą „złotej wolności” – Rzplitą – świadczą (w natężeniu, w którym są obecne) o jakiegoś rodzaju kompleksie historycznym autora. Początkowo to nawet śmieszy, ale im częściej powraca, niczym obsesyjny refren, tym bardziej irytuje. I dziwi, bo przecież Jacek Komuda przedstawia w swoich powieściach – w tym także w „Samozwańcu”! – wszystkie wady ustrojowe Rzeczpospolitej Obojga Narodów, a i stanu szlacheckiego bynajmniej nie oszczędza. Najwidoczniej jednak nawet tak słaby i zepsuty twór stoi (z samej tylko racji bycia polskim) o kilkanaście poziomów wyżej nad czymkolwiek, co rosyjskie. Trochę to smutne, z pewnością nie tego spodziewałam się po rzetelnym historyku.

Dodatkową, wbijaną odbiorcy systematycznie szpilką jest brak wiary autora w jego inteligencję – używając jakiegoś potencjalnie trudnego wyrazu czy zwrotu, w tym samym zdaniu wplata on wyjaśnienie, na zasadzie „czaprak, czyli...”. Skoro już są przypisy, i w tekście, i na końcu książki, nie można było przenieść tego typu uwag tam?

Przede wszystkim jednak „Samozwaniec” – choć naszpikowany interesującymi detalami historycznymi niczym prosię pieczone kaszą, a wręcz nimi przeładowany – jest nudny. Dzieje się w nim zaskakująco niewiele, fabuła na dobrą sprawę zaledwie się rozpoczyna. „Zaskakujące” zwroty akcji dają się przewidzieć z dużym wyprzedzeniem i zaskakują chyba tylko Dydyńskiego (np. fortel Przecława). Nie ma co prawda fantastyki, która zwykle ciągnęła moją ocenę powieści Komudy w dół, ale i bez tego jest zdecydowanie nie najlepiej. Droga stronników Dymitra do Moskwy okropnie się dłuży, zdaje się, że nigdy na Kreml nie dotrą. W finale pierwszego tomu jeszcze mają do Moskwy daleko. Tak jak, nie przymierzając, Komuda pod względem stylistycznym do znienawidzonego przez siebie Sienkiewicza.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Jacek Komuda

Samozwaniec, tom I

Fabryka Słów, 2009

Stron: 450

Cena: 34,99

 


O akcji i fabule

 

okladka okladka

Lubię książki, w których dużo się dzieje. Wartka akcja budzi zainteresowanie, a jej śladem podąża fabuła, kwintesencja opowieści. To ona przyciąga uwagę. Jeśli zaczaruje czytelnika, może go zmusić do zarwania nocy. Oczy podkrążone z niewyspania to niewielka cena, jeśli chcemy dowiedzieć się, co będzie dalej i jak zakończy się historia.

„Śliski” Pawła Kornewa, kontynuacja jego „Sopla”, to lektura osobliwa. Od akcji aż w niej kipi. Tytułowy Sopel, dla przyjaciół Śliski, po półrocznej drzemce w zaspie powraca do świata żywych i usiłuje rozeznać się, co takiego przez czas jego nieobecności się zmieniło. Wydarzenie goni wydarzenie, akcja nabiera zawrotnego tempa... i nic się nie dzieje, niczemu to nie służy, nie następują żadne wydarzenia, żaden najmarniejszy zalążek fabuły. Śliski wprowadza w życie schemat znany z poprzedniej książki – chodzi po barach, wyciąga informacje z chętnych i niechętnych, a w międzyczasie z powodzeniem broni się przed bandą natrętnych indywiduów, które próbują go wyprawić na tamten świat albo choćby tylko porachować mu kości.

I tak przez cały pierwszy tom i do połowy drugiego. Przyznam się, że do znudzenia powtarzany ciąg wydarzeń: rozpytywanie-wypitka-bójka otumanił mnie do tego stopnia, że straciłam wątek. Nieważne, czy na chybił trafił otworzę książkę na stronie 35, 74 czy 196 – Śliski będzie na niej albo pił, albo wypytywał dawnych kumpli, albo bronił się drastycznie a skutecznie, a w międzyczasie wygłaszał cięte riposty dotyczące parszywego życia. W połowie drugiego tomu byłam już tak zmęczona akcją bez fabuły, że chciałam rzucić książkę w kąt.

Lecz nagle coś się zmieniło. Nasz bohater próbuje wprowadzić w życie pewien plan, który obmyśla już od dość dawna. Kończą się efektowne strzelanki i rzucanie zaklęć, a zaczynamy dowiadywać się, o co w tym wszystkim chodzi.

Podczas lektury „Sopla” narzekałam na niedostatek informacji o świecie Przygranicza. Kilkadziesiąt stron przed końcem „Śliskiego” autor wreszcie zaczyna nadrabiać te zaległości, jednak – przynajmniej jak dla mnie – odbywa się to w sposób równie subtelny, co cios siekierą między oczy. Pojawia się deus ex machina, który uświadamia Śliskiemu (i przy okazji czytelnikowi) że ma on do wypełnienia misję, przepraszam, Misję. Pokrótce objaśnia mu, o co chodzi, przydaje do towarzystwa ochroniarza, który najchętniej poderżnąłby mu gardło, i puszcza na głęboką wodę. Nasz bohater, zbrojny w wiedzę zyskaną podczas lektury pewnych notatek dokonuje rzeczy niemożliwej... i tak kończy się „Śliski”. Ewidentnie czeka nas kolejna część.

I sama nie wiem, czy mnie to martwi, czy cieszy. Książka jest przyzwoicie napisana i czyta się ją bez bólu, lecz o rzeczach przeczytanych natychmiast się zapomina. O tak, były elementy, które mnie zaczarowały – dotyczyły świata przedstawionego. Te wszystkie kałuże bez dna, fale mrozu, rośliny-myśliwi, opuszczone drogi, trawa naładowana magią. Chciałabym, by było ich więcej i by przestały wreszcie pełnić funkcje ozdobników – pomysłowych, zaskakujących, ale jednak tylko ozdobników. I pewno dlatego sięgnę po następne części, kiedy już się ukażą.

Ale nie będę spodziewać się po nich zbyt wiele. Przygód Śliskiego ukazały się w Polsce cztery tomy – podobno w Rosji jest ich więcej. Poczekam. Ale kiedy już dostanę je w swoje ręce, będą grzecznie czekały na swoją kolej na samym końcu listy moich lektur. Bo obawiam się, że czeka mnie kolejny przerost akcji nad fabułą.

 

Hanna Fronczak

 

Paweł Kornew

Śliski, tom 1 i 2

Tłum. Rafał Dębski

Fabryka Słów, 2009

Stron: 472 – tom 1, 263 – tom 2

Cena: 31,90 – tom 1, 29,90 – tom 2

 


Co się komu w duszy gra, co kto w swoich widzi snach...

 

okladka

Dziecięciem będąc, łba hydrze nie urwałam ni centaurów nie zdusiłam, miałam za to bogatą kolekcję płyt winylowych z przeróżnymi bajkami, których słuchałam namiętnie, póki igła gramofonowa nie odmówiła posłuszeństwa. Dzięki temu nauczyłam się słuchać tekstu literackiego w aktorskiej interpretacji, często wprost mistrzowskiej również pod względem dykcji (ach, ten Patałłach przez dwa eł...). Gramofon już dawno oniemiał na amen, ocalałe winyle wylądowały na strychu, lecz starego nawyku się nie pozbyłam. Wręcz przeciwnie, z upodobaniem karmię go teraz wszelkiej maści audiobookami.

Przed paroma dniami podczas pobieżnego wertowania gazet lub czasopism przemknęło mi przed oczyma pewne zdanie na temat podstawowej – obok nośnika, rzecz jasna – różnicy między książkami drukowanymi i książkami słuchanymi, audiobookami właśnie. Te pierwsze są racjonalne, drugie zaś emocjonalne – wszak żadna tego rodzaju interpretacja bez emocji głosem wyrażanych obejść się nie może, bez emocji interpretacji nie ma i basta, ino płacz i zgrzytanie zębów, czyli zwykłe klepanie, którego każdy z nas dość się nasłuchał na lekcjach polskiego. I cacy. Tyle że w natłoku owych emocji głosem wyrażanych – głosem jednostki czytającej, ma się rozumieć – bardzo łatwo szlag może trafić emocje słuchacza. I nie należy tego bynajmniej rozpatrywać w kategoriach winy, skądże znowu. Ot, zwykły pech, że się czytający ze słuchaczem w swych emocjach rozminęli.

Co tu kryć. Jak lubię i prozę Terry’ego Pratchetta, i głos Krzysztofa Tyńca, tak „Koloru magii” w jego wykonaniu zdzierżyć nie mogłam. Pojęcia nie mam, gdzie się podział cały, potężny przecież, ładunek komiczny tej książki, gdzie jej lekkość, gdzie ironia, gdzie wartkie dialogi i przecudnej urody dywagacje uboczne? Gdzie fajtłapowatość Rincewinda, gdzie w końcu dyskretna, jakże elegancka złowrogość Patrycjusza!? Nie ma, przeżuło i zjadło, nie zostawiwszy choćby okruszka. Z książki wciągającej, skrzącej się dowcipem zostało niewiele i w rezultacie z trudem przebrnęłam przez ponad dziewięć godzin monotonnego, pozbawionego tak zwanych jajec nagrania. Auć.

W tym przypadku zderzenie druku z dźwiękiem wypadło zdecydowanie na niekorzyść tego drugiego nośnika. I kiedy tak słuchałam, cierpiąc przy tym za miliony, choć imię moje Marta, nie milion, zaświtało mi w głowie pytanie: dlaczego? Może należało wybrać aktora o innej barwie głosu, bardziej ekspresyjnego czy po prostu... no, innego? Krzysztof Kowalewski w „Muminkach”, Irena Kwiatkowska w „Dzieciach z Bullerbyn” albo Agnieszka Greinert i Jerzy Zelnik w „Opowieściach z Narnii” sprawili się przecież znakomicie, przynajmniej w moim odczuciu. Więc może należało nagrać nie zwykłe odczytanie tekstu, tylko słuchowisko radiowe? Dobrym przykładem z rodzimego ogródka są chociażby przerobione na tę formę powieści Joanny Chmielewskiej (tu pozwolę sobie westchnąć do Anny Seniuk, która ze swych ról wywiązuje się absolutnie genialnie), zaś z ogródka obcego – arcyciekawe, klimatyczne, bardzo starannie zaaranżowane, bogate w rozmaite efekty dźwiękowe słuchowiska BBC Radio Theatre „The Chronicles of Narnia”, słuchowiska zajmujące w moim prywatnym rankingu pozycję ideału. A może... ha, kto wie, może Pratchett, ów komiczny, lekki, ironiczny, namiętnie dywagujący Pratchett zwyczajnie nie nadaje się do głośnego czytania...?

Rzecz jasna, de gustibus non disputandum est i to, co dla mnie okazało się rozczarowaniem, dla innego odbiorcy „Koloru magii” w wersji audio może być niemalże objawieniem. Wszak każdy czytelnik nie tylko inaczej czyta, interpretuje melodię tekstu, ale też wyobraża sobie bohaterów Pratchetta na swój sposób, często mający niewiele wspólnego z choćby najbardziej konkretnymi opisami zawartymi w tekście. Wyobraża sobie, dodajmy, przekuwając własne emocje na pewien obraz i dźwięk. A tam, gdzie pierwsze skrzypce grają wyobraźnia i emocje, o zgrzyt naprawdę bardzo łatwo. Z tej przyczyny daleka jestem od „niepolecania” – wręcz przeciwnie, szczerze zachęcam każdego wielbiciela Świata Dysku do skonfrontowania własnych wizji z jak najbardziej rzetelną, profesjonalną interpretacją „Koloru magii” w wykonaniu Krzysztofa Tyńca. Miałam po prostu pecha, bo w mojej duszy grają inne melodie, lecz kto wie...

 

Marta Kisiel

 

Terry Pratchett

Kolor magii

Tłum. Piotr W. Cholewa

Czyt. Krzysztof Tyniec

Biblioteka Akustyczna, 2009

Czas nagrania: 9 godz. 42 min 43 s

Nośnik: CD-MP3

Cena: 34,90

 


< 05 >