Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
ZakuŻona Planeta

<|<strona 27>|>

Bezimienia

 

 

Niektóre teksty są niebezpieczne. I prezentowany poniżej zaliczam do tej właśnie kategorii.
     Pozwolę sobie zaznaczyć tylko miejsca, które wzbudziły redaktorską czujność podczas lektury, a wyjaśnienie zostawić na koniec. Nie ze złośliwości, oczywiście, lecz dlatego, że problem z tym tekstem obejmuje całość...
     No, dobrze. Ze złośliwości też.

 

Bartłomiej B. – Bezimienia, komentarz Gadulissima

 

Pustynia porażała swoim ogromem, żarem i surowym pięknem.

Gama zapachów i kolorów zmieniała się w ciągu dnia i nocy, od głębokich, cynamonowych czerwieni, do turkusowych zieleni i oszronionych błękitów. Równie urokliwa, co śmiertelnie niebezpieczna, nawet dla jej zwykłych mieszkańców: jaszczurek, lisów, węży i gryzoni, zwłaszcza teraz, gdy zbliżało się południe. Obcemu przybyszowi pustynia kojarzy się przede wszystkim z piaskiem, morzem piasku. To tylko częściowo prawda. Na dodatek mało kto, jakiś wykształcony geolog zapewne, jest w stanie stwierdzić, iż wie, ile jest rodzajów tego piasku. Bo można tu znaleźć piasek biały i szorstki, niczym sproszkowany pumeks. Także żółty, twardy jak dobrze ubita droga, o delikatnej fakturze zamarzniętych fal. Lotny, będący w ciągłym ruchu, podobny do bagiennego błota i równie zdradliwy. Jest piasek gładki niczym najdelikatniejszy jedwab. Gruby jak sól choć drobniejszy od żwiru i wiele innych. Jednak w samo południe wszystkie łączy jedna wspólna cecha – mają temperaturę żaru z ogniska.

Pech chciał, że zapamiętałam informacje z powyższego opisu. Pewnie dlatego, że przeczytałam tekst kilka razy. Tak, Autorze, ten opis zostanie wykorzystany przeciwko Tobie...

Przez to pustkowie bez początku i bez końca szedł chłopiec, z opuszczoną głową i bezwładnie zwieszonymi rękami. W zasięgu wzroku był jedynym poruszającym się obiektem.

Nie lubię być drobiazgowa, ale czyjego wzroku? Czyżby narrator był personalny? Bynajmniej, poza tym jednym wskazaniem nic w tekście na to nie wskazuje.

Przy takim morderczym upale nikt o zdrowych zmysłach nie wypuszczał się poza najmniejsze nawet skrawki błogosławionego cienia; nawet sępy, zwykle towarzyszące samotnym wędrowcom, pochowały się gdzieś w skalnych szczelinach. Malec nie zwracał uwagi na otoczenie, nie patrzył, gdzie stąpa. Raz stoczył się po zboczu niestabilnej wydmy. Wstał, kręcił się chwilę w miejscu, niczym bezskrzydła mucha, po czym podjął wędrówkę w kierunku niewidocznego celu. Gdzieś po drodze stracił jeden z butów; skarpetka, przetarta twardymi ziarnami zwisała w strzępach. Piekielnie gorący piasek musiał boleśnie parzyć bosą stopę, jednak chłopiec nawet nie przystanął – jego ślady ciągnęły się przez pofalowane wydmy aż po rozedrgany horyzont. Tym dziwniejsze było to, że właściwie trop stanowił niemal idealną linię prostą.

Pustynia zdawała ciągnąć się bez końca.

Tu pozwolę sobie jedynie zacytować początek poprzedniego akapitu: „Przez to pustkowie bez początku i bez końca (...)”. Mógłbyś się zdecydować, Autorze, czy ta pustynia jest nieskończona, czy też tylko na taką wygląda. Hiperbola tu jest czy nie? Wbrew pozorom nie jest to tak do końca bez znaczenia, co okaże się jeszcze przed końcem.

Ale na razie – ciąg dalszy narratorskiego mataczenia w kwestii pustyni, czyli zdanie poniżej...

Jeżeli jednak gdzieś miała swoje granice, chłopcu było to obojętne.

Maszerował tak godzina za godziną, nie próbując chować się przed uważnym okiem słońca; nie istniało dla niego pragnienie czy głód – nie istniał cały świat. Matowy pył powoli osiadał na ramionach i głowie. Koszulka od dawna nie była już czerwona, ani spodnie niebieskie; cała sylwetka stawała się niewyraźna, niczym oglądana przez jakiś piaskowy filtr. Suche, spękane usta broczyły strużkami krwi. Mimo to ani razu nie podniósł wzroku (Ten filtr nie podniósł wzroku? Gramatyka polska to zło...), by choć zerknąć na dalekie góry. Nie wiadomo: prawdziwe, czy będące tylko złudnym mirażem. Mordercza wędrówka trwała aż do wieczora, gdy na pustynię zupełnie nagle spadła noc – wtedy chłopiec po prostu usiadł dokładnie tam, gdzie akurat stąpał.

Upał dnia z wolna przemienił się w chłód nocy, rankiem tak dotkliwy, że okoliczne zagłębienia pokryły się opalizującym szronem. W mroku mnóstwo drobnych zwierząt uwijało się w pośpiechu, by polować, spijać krople rosy, szukać partnerów. Noc oznaczała życie, tak samo jak dzień niechybną śmierć. Ale ten cały harmider został zignorowany, podobnie jak oszałamiająco wyraźne gwiazdy. Dzieciak siedział bez ruchu, może tylko kołysząc się nieznacznie na boki, podobny do zwierzęcia zamkniętego w klatce.

Nie mam pojęcia, dlaczego kołyszący się (na boki) chłopak przypomina zwierzę w klatce. Bo, jak mi się wydaje, to porównanie ze zwierzęciem w klatce dotyczyło chyba jednak drapieżnika, który łazi w tę i z powrotem we wzmiankowanej klatce. Albo się miota. Apatia zatem odpada, obawiam się...

Na pobliską wydmę wbiegły dwa szakale; stanęły jak wryte, nerwowo węsząc. Przez chwilę dreptały niepewnie, by – jak na dany znak – odwrócić się i pobiec w przeciwnym kierunku. Jeden z nich odważył się obejrzeć na ciemną sylwetkę, skomląc przy tym cicho. Tej nocy wcześniej niż zwykle wróciły do nory i drżąc zerkały na jej okrągły wylot.

Gdy na niebo rozjaśnił oślepiający okrawek słońca, błyskawicznie wypalając zaległe plamy wilgoci, chłopak wstał i – boleśnie pokonując opór zesztywniałych mięśni – ruszył w dalszą drogę. Wiatr zasypał piaskiem wczorajsze ślady, więc malec wyglądał, jakby przed chwilą spadł z nieba. Tego ranka słaniał się coraz mocniej. Co jakiś czas załamywała się pod nim poraniona noga, padał wtedy na kolano, z tępym uporem wstawał i padał ponownie. Nie mogło to trwać w nieskończoność i było już jasne, że droga małego wędrowcy dobiega końca. Wręcz dziwne, że zdołał dotrzeć aż tak daleko.

Ale nawet nieuniknione czasem się odwleka. Tuż przed południem coś niespodziewanie zakłóciło jednostajny do tej pory horyzont.

Nie cierpię cosiów, które nagle pojawiają się na jednolitych tłach. Ogólnie nie cierpię. Uważam, że to dowód niemożności, braku wyobraźni językowej. Ponieważ pod owym „coś” może kryć się praktycznie wszystko. I – dla czystej złośliwości – można podstawić pod zaimek np. sławetnego celofyza (chociaż celofyzy nie istnieją, rzecz jasna). Czemu nie? Ostatecznie, Autor też niezbyt dobrze wiedział, czym jest wspomniane „coś”. Na dowód opis poniżej.

W miejscu, gdzie przed chwilą nie było niczego prócz rozedrganego powietrza, pojawił się ciemniejszy punkt, który rósł jak szybko nadjeżdżająca ciężarówka. Poruszał się przez chwilę na boki, skacząc z wydmy na wydmę, nim wreszcie znieruchomiał.

QED.

Przyznam, że ciężarówki, która skacze na boki, gdy się zbliża (szybko), w życiu nie widziałam... Pewnie dlatego wzmiankowany wcześniej nieistniejący celofyz pasuje mi tu o wiele lepiej.

Kilka minut później było wiadomo, że wędrowiec kieruje się do tej jedynej ciemniejszej plamy. Przecież nawet idąc donikąd, ku czemuś się zmierza, zupełnie o tym nie wiedząc. (Jednak mijały godziny ciągłych upadków i coraz mniej pewnego marszu, a punkt wcale nie rósł – nie stawał się większy, ani bardziej wyraźny. Dopóki kropka nagle nie rozciągnęła się na boki i okazała być sylwetką samotnego człowieka, siedzącego obok dziwacznie wygiętej skały, ocienionej daktylowymi palmami. Jego owinięta w pasiastą dżellabę sylwetka, niczym w błękitnym zwierciadle, odbijała się w okrągłym źródle.

Chłopiec osłabł już tak bardzo, że ostatnie metry przebył na łokciach i kolanach, pozostawiając za sobą nieregularny, kręty ślad podobny do wężowego. Nie dotarł do sadzawki, po prostu legł z czołem w piasku o kilka kroków od zbawczej wody. Plecy unosiły się w ciężkim, urywanym oddechu.

Mężczyzna w wełnianym płaszczu uniósł niezwykle szczupłą, okoloną olśniewająco siwą brodą twarz i obrócił mętne, ślepe oczy w stronę leżącego. Słyszał i czuł małe ciało – domyślał się jego krańcowego wyczerpania, choć nie mógł go zobaczyć. Wyjął pomarszczone dłonie z przepastnych rękawów; macając dokoła natrafił na zakurzone, delikatne włosy dziecka. Ukląkł przy nim, ostrożnie obrócił na wznak. Smukłe palce dotykały wyschniętego potu na czole, spękanych ust, obłażących ze skóry policzków, przymkniętych powiek.

Chłopak ocknął się na chwilę, czując na wargach chłód mokrej chusty. Zatrzepotał rzęsami, przełknął odrobinę wody. Ale minęło jeszcze parę godzin, nim mógł samodzielnie siedzieć, choć wciąż podtrzymywany ramieniem starca. Po raz pierwszy, od nie wiadomo jakiego czasu, jego wzrok stracił nieprzytomny wyraz. Patrzył i widział.

– Samotnie przebyłeś Pustkę Zapomnienia – odezwał się starzec w obcym, choć zupełnie zrozumiałym języku. – Niewielu się to udało, a chyba jeszcze nigdy komuś tak młodemu.

Chłopak nic na to nie rzekł, ale było niemal pewne, że słyszy dobrze.

A tę „niemal” pewność, że chłopak słyszy (dobrze), dawało... co? Zapewne wola Autora, inaczej nazywana chciejstwem.

– Nazywam się Pamięć, witaj w moim obozie – szeroki gest objął okalające skałę drzewa, trawę, sadzawkę i piasek. – A jak ty się nazywasz?

Pytanie zawisło w powietrzu, niczym rzucony, groźny przedmiot.

Albowiem przedmioty tak mają, że jak się je rzuci, to zawisają w powietrzu. Tylko groźne, rzecz jasna. Np. nóż?

Zawsze mówiłam: grawitacja jest dla mięczaków!

Tak, tak, wiem o krzywej balistycznej, miałam fizykę w podstawówce. To nie zmienia faktu, że rozwinięcie metafory jest cokolwiek niezręczne. Bo pytania zawisają w powietrzu lub w ciszy – frazeologicznie. I to nie wymaga już dalszego rozwinięcia, Autorze, naprawdę.

Ustał szelest piasku, świst wiatru, wszelkie inne dźwięki, które są głosem pustyni. Jakby zatrzymał się czas. Gdy w końcu przerwał ją słaby, niepewny głos, okolica niemal odetchnęła z ulgą. A na pewno zrobił to wiatr.

– Nie wiem, chyba nie pamiętam. Przepraszam.

Jego głos (Tego wiatru, czy wspomnianego wcześniej w narracji głosu? Zaimki – punkt, Autor – zero) brzmiał dziwnie, jakby popękane usta układały inne słowa, niż chciał powiedzieć język.

Twarz starca rozpogodziła się w pomarszczonym uśmiechu.

– Nie szkodzi, nie szkodzi, chłopcze. Każdy, kto przeszedł Pustkę Zapomnienia, ma do tego absolutne prawo.

Tu pojawia się po raz drugi nazwa: Pustka Zapomnienia. Nazwa cokolwiek niejasna. Czy pustynia nazywa się Pustką Zapomnienia? Jeżeli tak, to chłopak jej nie przebył, znalazł się tylko w obozie starca na tejże pustyni. Zwłaszcza, że pustynia może nie mieć końca – zatem i przebyć jej się nie da. Nazwa może też dotyczyć określonego obszaru wzmiankowanej pustyni, oczywiście. Problem w tym, że nie dałeś mi szansy, Autorze, by się zorientować...

– Ile masz lat, też nie wiesz?

Przeczący ruch opuszczoną głową.

– Nie przejmuj się – Pamięć poklepał chude, zgarbione plecy. – Odpoczywaj teraz, prześpij się. Nadchodzi wieczór, tym razem sen z pewnością cię pokrzepi.

Chociaż przed chwilą było jeszcze całkiem jasno, na te słowa słońce błyskawicznie skryło się za wzgórzami, jakby spadło z nieboskłonu. Mężczyzna przygarnął dziecko do boku, okrywając swoim obszernym płaszczem. Przymknął ślepe oczy, zanucił cichą, bardzo skomplikowaną melodię. Wydawał się przy tym bardzo zadowolony, nawet szczęśliwy.

Znów nadszedł ranek, gdy Pamięć potrząsnął ramieniem chłopca i posadził go twarzą w kierunku małego źródła. Kazał mu obmyć twarz i ręce w wodzie, badając go przy tym delikatnym dotykiem. Oprócz poparzeń i otarć nie znalazł poważniejszych zranień, co przyjął zadowolonym skinieniem głowy. Zatarł dłonie, pogładził brodę, głęboko nad czymś medytując. Mijały minuty i chłopiec znowu zaczął przysypiać, kiedy wreszcie Pamięć uniósł dłonie i z przepastnego rękawa wyjął jaskrawy, połyskliwy przedmiot, boleśnie obcy w tym otoczeniu. Napełnił go wodą z sadzawki i włożył w ręce dziecka.

– Wypij.

Ten posłusznie wychylił zawartość. Potem długo patrzył na przedmiot i bezgłośnie poruszał ustami.

– Przypomina ci coś?

– Nie... tak. To chyba kubek.

– Ach, to jest kubek. Ale jaki? Pamiętasz?

– To... kubek z wielbłądem. To mój kubek!

Pamięć przytaknął.

– Dobrze. Ale to BYŁ twój kubek. Stłukłeś go dawno temu – odebrał naczynie i schował do rękawa.

– Pamiętasz coś jeszcze? Dom, ulicę, drzewo, kolor, dźwięk – cokolwiek?

Bezgłośne przeczenie.

– Matkę? Ojca?

Drgnięcie na twarzy.

– Ojciec. Z czym ci się kojarzy to słowo? Co widzisz, kiedy je słyszysz?

Wyrazy wydobywały się z ust małego powoli, wydobywane ze studni zapomnienia.

– Ojciec. Ręce. Silne ręce.

Starzec energicznie pokiwał brodą.

– Bardzo dobrze! Świetnie – zaśmiał się radośnie. – Ojciec to ręce. Ojciec to ziemia. (Tu się zawiesiłam, albowiem nijak nie potrafię dopasować ciągu skojarzeń. Pewnie miało być tajemniczo. Niestety, potem się też nie wyjaśnia nijak – zatem dla mnie to po prostu beztreściowy bełkot: brzmi wzniośle, ale nic nie znaczy. Patos zdradliwy jest bardziej niż polskie zaimki.) Staranie, by mu dorównać. Konkurencja, bezpieczeństwo. Och, są i inne aspekty ojcostwa i bycia synem. Ale ty powiedziałeś: ręce. To mi wystarczy.

Skierował ślepe oczy mniej więcej na twarz chłopca.

– W nagrodę nadam ci tymczasowe imię. Żebyś wiedział, że ktoś mówi właśnie do ciebie. Nazywam cię Bezimienia.

– Bezimienia – powtórzył szeptem Bezimienia.

Czas największej spiekoty przeczekali w cieniu skały, chłodząc twarze i stopy w wodzie. Zjedli trochę fig i kilka daktyli. Nie za dużo, nie za mało. Popili wodą ze źródła. Za którymś razem źródło niespodziewanie wyschło.

– Co się stało, wypiliśmy całą wodę? – przestraszył się Bezimienia.

– Powiedzmy, że to ty wypiłeś jej wystarczająco dużo – powiedział Pamięć. – Musi ci na razie wystarczyć. Krótko mówiąc, czas ruszać w drogę.

– Musimy stąd odejść?

– Nie my. Ty musisz odejść – sprostował starzec.

Twarz chłopca posmutniała. Pokonał Pustkę Zapomnienia i wydawało się, że wreszcie gdzieś dotarł.

Mam problem z tym dialogiem. A raczej z amnezją bohatera. Podejrzanie usłużna jest ta amnezja, jak się wkrótce okaże.

– Nie martw się – pomarszczona dłoń pogładziła jasne włosy. – To był tylko przystanek w dużo dłuższej podróży, jaka cię jeszcze czeka. Jesteś dzielny i odważny, czuję, że dotrzesz do celu.

– Ale ja nie czuję się ani odważny czy dzielny. I co jest tym celem?

– Brawo! Wiedz, że pytania często są ważniejsze od odpowiedzi. Zadajesz pytanie, które cię określa, podobnie jak określiła cię Pustka, wypuszczając cię całym i zdrowym.

I przy ostatnim zdaniu w powyższym fragmencie zawiesiłam się jak Windows, wystąpił u mnie krytyczny wyjątek...

Po pierwsze: nie mam pojęcia, które pytanie określa bohatera. Może pytanie o cel – jedyne interesujące, choć – jak się okazuje – chodzi o cel podróży. Nie wiedziałam do tego momentu, że bohater podróżuje, Autor przekonywał mnie wszak, że biedne dziecko samotnie błąka się po strasznej pustyni.

Po drugie: nie mam pojęcia, jak zadanie pytania (które określa bohatera) ma się do tego, co zrobiła (metaforycznie, jak mniemam) Pustka, która określiła bohatera przez wypuszczenie go (w całości i dobrym zdrowiu – o co, w kontekście nie tylko zakończenia, też można się pokłócić, ale nie jestem aż tak drobiazgowa).

Krótko mówiąc, wypowiedź Pamięci stawiła mi skuteczny opór i nie zrozumiałam, o co chodzi. A powinnam zrozumieć, Autorze, bo czuję, że to moment znaczący dla fabuły. Niestety, zepsułeś...

– Chyba ledwie tu dotarłem.

– Oczywiście. Ale teraz siedzisz, mówisz i chcesz wiedzieć więcej – Pamięć uniósł dłonie i przez chwilę zamarł w bezruchu. W skupieniu mamrotał coś pod nosem, potem klasnął. I jeszcze raz. Jego twarz znowu rozjaśnił uśmiech.

– Dam ci podpowiedź, która doprowadzi cię do następnego punktu twej podróży.

– Czyli nie będzie to jej koniec?

– Och, z pewnością nie. Możesz wprawdzie zrezygnować, zatrzymać się. Nawet zawrócić. Podróż jest niebezpieczna, lecz pamiętaj: każdy postój też oddala cię od wiedzy, jaka na ciebie czeka.

– Czyli samym celem jest wiedza?

Pamięć przymknął ślepe oczy. Zmarszczki odrobinę się pogłębiły.

– Tak, jednak nie tylko ona. Odpowiedzi i wiedza niosą ze sobą następne pytania, pojawią się też możliwości wyboru. Ale właściwie to już zrobiłeś pierwszy krok i dokonałeś pierwszego wyboru. Teraz decyzja: ruszać dalej, czy nie. A to jest bardzo prosty wybór.

Chłopiec zamyślił się. Nie rozumiał zbyt dobrze, o czym mówił mężczyzna.

To jest nas dwoje, bo ja też nie zrozumiałam, o czym mówił mężczyzna. Obawiam się, że łączność kwestii dialogowych jest cokolwiek problematyczna. Problematyczna zaczyna być dla mnie również postać chłopca. Maluch, a gada jak dorosły.

Wiedział tylko, że i tak pójdzie. Jedno źródło już osuszył. Chciał znaleźć następne.

– Idę – powiedział głośno.

– Dobrze, świetnie – Pamięć dotknął jego dłoni. – W takim razie mam dla ciebie taką oto wskazówkę, posłuchaj:

Chylę drzewa, toczę fale,

Skręcam ciało, tu, na brzegu.

Nad pustynią w ciągłym biegu,

Ze mną słowo, beze mnie wcale.

– To zagadka! – wykrzyknął Bezimienia.

– Tak, dziecięca zagadka – potwierdził Pamięć.

– Jej rozwiązanie to odpowiedź, dokąd mam iść?

– Czego masz szukać. Gdy ją (zaimki: kolejny punkt, Autor – null) znajdziesz, znaczy, że dotarłeś do następnego źródła.

Chłopiec znowu pomarkotniał. Starzec po raz kolejny sięgnął w głąb swoich przepastnych rękawów. Wyjął z nich niewielkie zawiniątka – jedno okazało się być małym, wełnianym płaszczem, drugie parą butów.

Ach, moja znielubiona konstrukcja „coś okazuje się być czymś”. Obrzydliwa, kulawa, niezręczna. Okazało się, że jest to... Jak się okazało, było to... – ale przecież tak trywialnie i banalnie po polsku nie można powiedzieć, prawda?

– Masz, załóż. Musisz nosić dżellabę, jeśli chcesz bezpiecznie przejść pustynię. A do tego buty – Pamięć podał je chłopcu.

Bezimienia założył płaszcz, mieniący się wzorem z jasnych, wieloramiennych gwiazd. Wsunął stopy w skórzane klapki z podwiniętymi noskami. Starzec dotykiem odnalazł jego ramiona i obrócił go twarzą na wschód.

Popchnął lekko, mówiąc:

– Idź w tym kierunku, nie zbaczaj, choć nie powinienem cię pouczać. Przecież jedną Pustkę już pokonałeś. I nie zapomnij zagadki.

Zrobił kilka pierwszych kroków. (Kto? Ten ślepy starzec, jak wynika z ciągu zdań? Kontekst przeczy... Ot, w domyślnych podmiotach – jakże lubianych przez Autorów, są wszak tak tajemnicze – zagubił się ten właściwy.)

Wszedł na wydmę, obejrzał się przez ramię; oprócz dziwniej skały, na piasku pozostały tylko ślady jego stóp. Nie było tam Pamięci, jego suchego uśmiechu i suchej dobroci. Dobrzy ludzie i dobre rzeczy łatwo znikają. Chłopiec, choć bardziej samotny niż poprzednio, teraz wyposażony w jednodniowe wspomnienia, zbiegł na drugą stronę wydmy.

Tym razem w swej wędrówce Bezimienia mógł wybierać bezpieczną drogę, podziwiać różnorodność surowej przyrody i w pełni odczuwać trudy pieszej wędrówki.

Albowiem poprzednio trudów pieszej wędrówki nie odczuwał bohater w pełni, nie. Ot – spacerek po pustyni o suchym pysku, to przecież nie to samo, co podziwianie krajobrazu...

Nie zapytam, jak smarkacz z jednodniowymi wspomnieniami stał się nagle surwiwalowcem i niestraszna mu śmiertelnie niebezpieczna, bezgraniczna pustynia. Oto straszliwa pustynia zmieniła się w spacerniak dla smarkaczy z amnezją...

Teraz już widać wyraźnie, jak tektura przebija z dekoracji, proszę Autora.

A na dodatek kreacja bohatera robi się coraz bardziej podejrzana.

Oczy krył przed słońcem w cienistym kapturze. Rękawem osłaniał usta przed piaskiem, który wdzierał się dosłownie wszędzie. (Mam złe dosłowne wyobrażenia, gdzie ten piasek mu się wciskał, Autorze, ale nie wypada mi tego pisać.) Nie potrafił tylko obronić się przed głodem i, co gorsza, pragnieniem. A to, z upływem dnia, dręczyło go coraz bardziej.

Pustynia powoli, niemal niezauważalnie zmieniała swoje oblicze. Sypkie piaski zaczęły ustępować miejsca drobnemu, potem grubszemu żwirowi, po którym szło się coraz trudniej. Gdzieniegdzie pojawiały się kępki suchej i ostrej trawy. Jej łodygi były zupełnie pozbawione soku i ich żucie nie przynosiło ulgi. Nigdzie nie było widać krzewów, nie mówiąc już o drzewach.

Po niebie co jakiś czas przemykały wielkie ptaki – pierwsze duże zwierzęta, jakie zobaczył na tym pustkowiu. Ich widok był niepokojący, choć zdawały się go całkowicie ignorować.

By odwrócić uwagę od zmęczenia, Bezimienia w kółko, niczym modlitwę czy mantrę, powtarzał szeptem wierszyk – starał się zrozumieć zawartą w nim zagadkę. Jakoś nic z tego nie wychodziło.

Gdy w końcu nogi odmówiły posłuszeństwa, zapadła jednogłośna decyzja, by noc spędzić pod osłoną skarpy, bardziej od wydmy przypominającej wielką, zastygłą falę. Kucnął na kamieniu i ciaśniej owinął ciało wełnianą materią.

Nie siedział zbyt długo, gdy w cieniu zbocza dostrzegł dwie niewyraźne sylwetki w ruchu. Początkowo myślał, że to wilki, ale powiewające płaszcze, podobne do jego własnego, nie pozostawiały wątpliwości. Serce zabiło mu mocniej: czy powinien za nimi iść? Czy nie są niebezpieczni? Pragnienie i głód zwyciężyły. Mężczyźni zniknęli za wybrzuszeniem terenu, więc mimo zmęczenia podbiegł trochę.

Pośrodku niecki o łagodnych stokach rozłożył się obóz złożony z pięciu wzorzystych namiotów. Tworzyły nieregularny krąg, pośrodku którego – o radości! – migotał staw. Choć już zapadał szybki zmrok, widział jeszcze (Ten zmrok widział? – Mówiłam: polska gramatyka to zło!) zieloną trawę i pokryte liśćmi krzaki, skubane przez kilka wielbłądów. Zapomniawszy o wszelkiej ostrożności puścił się biegiem w stronę wody.

Niemal natychmiast spod namiotów poderwały się psy. Zaszczekał jeden, drugi, aż chrapliwy jazgot, pełen wściekłości i strachu, odbił się donośnym echem. Chłopiec zamarł w panice, gdy otoczyło go stado chudych, nerwowych zwierząt. Pryskając śliną kłapały szczękami, chociaż nie podchodziły bliżej, niż na trzy, cztery kroki. Próbował je ominąć, lecz one szły półkolem, nie dopuszczając go do obozu.

Polecam zapamiętać ten epizod z obozem. Przyda się na później...

Uniosły się klapy namiotów, wyskoczyli z nich mężczyźni; kilku trzymało w rękach (bo przecież nie w zębach) długie karabiny. Jeden podniósł z ogniska zapaloną szczapę, ciskając (ten imiesłów jest użyty bardzo, ale to bardzo niezręcznie) wysokim łukiem w powietrze. Krzyczeli na psy, ale te w zapamiętaniu nie zwracały na nikogo uwagi. Rozległ się strzał, niecelny, lecz ogłuszający w tak niewielkiej kotlinie. Bezimienia przerażony obrócił się na pięcie i uciekł między wydmy. Z jego ust ulatywał przenikliwy krzyk, ale nie widział (ten krzyk?), jak psy słysząc go podwijają ogony. Potykał się na kamieniach (krzyk?), nie mogąc (bardzo niedobry imiesłów tu jest) powstrzymać mimowolnego szlochu (krzyk szlochał?). Nie zwolnił biegu nawet wtedy, gdy na niebie zajaśniały zimne gwiazdy, podobne do wzoru na jego własnej dżellabie (czy krzyk nosił dżellabę?). Gdy księżyc pokazał swe ostre rogi, wciąż się jeszcze wydawało, że chłopiec (Och, nie krzyk jednak? A można się było pomylić...Polska gramatyka to zło, a najgorsze w niej są zaimki i podmioty domyślne. I imiesłowy czynne też.) będzie biegł aż do samego horyzontu. Jednak któryś z kolejnych kroków trafił w pustkę, gdy nagle pod stopami zniknęła ziemia i Bezimienia na łeb, na szyję zsunął się w rozpadlinę. Upadł miękko na piasek. Dyszał jeszcze ciężko, gdy nagle spadł na niego ciemny sen.

Koszmarny sen, pełen bólu i strachu.

Słońce stało już wysoko, gdy Bezimienia wreszcie usiadł. Miał brudną twarz, płaszcz rozdarł na łokciu w czasie upadku. Niewiele pamiętał z wczorajszego wieczoru – pozostał tylko głód i potworne pragnienie.

Tępym wzrokiem patrzył na niezwykły widok, jaki roztaczał się przed nim. Wieki temu nad tą oślepiająco białą płaszczyzną huczało morze. W miarę wypiętrzania się piasku, nanoszonego przez fale, woda cofała się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu powstała ta gigantyczna plaża. Tysiące wybielonych przez czas i słońce muszli, zmielonych z kolei przez piasek i wymieszanych z nim, stworzyło jeszcze jeden rodzaj gleby. Drobniutkiej i gładkiej w dotyku niczym jedwab. I chłodnej, mimo rosnącego żaru, w dodatku delikatnie słonej, jak odkrył chłopiec, oblizując spieczone wargi. A sól wzmagała pragnienie.

Nijak nie przekonuje mnie, że chłopak w ogóle odczuwa głód i pragnienie. Pewnie dlatego, że zamiast doznawać męki, dzieciak podziwia krajobraz, co usłużnie podsuwa narracja, która skupia się ponownie na rodzaju piasku.

O „delikatnie słonej” glebie nawet nie będę wspominać, bo cisną mi się na usta bardzo niedelikatne epitety...

Patrząc na ten biały, kłujący w oczy bezmiar, Bezimienia głowił się właśnie czy nie lepiej będzie zrezygnować, czy pustynia właśnie go nie pokonała. Próbował wyobrazić sobie, jak jego białe kości miele żwir, a wiatr miesza z resztkami muszli, tworząc ten dziwny, nierealny dywan. Nie było to miejsce najgorsze, ten cudownie miękki piasek.

Takie niewesołe rozmyślania przerwał silniejszy podmuch wiatru, który zakręcił drobnym pyłem, formując dwa niewielkie leje, tańczące i podrygujące, wciąż dołączając do swej masy kawałki muszli i sypiąc piaskiem niczym strażacka sikawka strumieniami wody. Takie wiry, zwane Diabłami, o ile nie nadszedł czas burz, powinny być nietrwałe.

Tu nieco niezręczne zdanie – nie wiadomo, jak nazywano owe wiry, gdy czas burz nadszedł...

Te zaś skakały, nachylały ku ziemi, okrążały się wzajemnie, niczym niezmordowani tancerze. Chłopiec mimowolnie uśmiechnął się, zupełnie nieświadomie zachęcając okrzykami zwiewnych akrobatów.

W pewnym momencie Diabły stanęły obok siebie niemal bez ruchu, wirując przy tym nieprzerwanie. Zbliżyły się do siebie i nagle połączyły w jeden wielki lej. Powolny i ryczący basowo wciąż przyspieszał, i o ile jeszcze przed chwilą wydawał się całkiem zabawny, to teraz ciemniał w oczach i sprawiał coraz groźniejsze wrażenie. Wewnątrz przeskakiwać zaczęły gałęzie elektrycznych wyładowań.

Bezimienia zamarł z otwartymi ustami, nagle bowiem coś ten widok mu przypomniał. Przymknął spuchnięte powieki i nagle zaśmiał się na głos, klepiąc przy tym w uda.

– Wiatr! – wykrzyknął. – Odpowiedź na zagadkę Pamięci to przecież: wiatr!

Na te słowa wicher osłabł, a lej zmalał do wielkości człowieka. Podskoczył kilka razy, zbielał i nagle rozprysł się we wszystkie strony. W jego miejscu stał niezwykle wysoki mężczyzna o niesłychanie potarganych włosach i brodzie. Prawie nagi, w biodrach przepasany jedynie kolorową materią. Jak poprzednio wiatr, tak i on nie mógł ustać w miejscu, wciąż przebierał nogami, a mówiąc zamaszyście gestykulował. Gdy otworzył skryte w poszarpanej brodzie usta, popłynęły z nich słowa, w których dużo było słychać przeciąganych „sz” i „s.

Niezbyt szczęśliwe wyprzedzenie w opisie – osobnik jeszcze ust nie otworzył, a już okazuje się, że gdy mówi – gestykuluje i sepleni. Narrator może i wszechwiedzący jest, ale to nie znaczy, że musi się wyrywać przed szereg.

– Przyszedłeś, w końcu przyjacielu. Czekałem na ciebie. Nazywaj mnie Sirocco.

Bezimienia ze zdziwienia nawet nie próbował zamknąć ust. Minęła długa minuta, nim wykrztusił.

– Nie jestem zbyt dobry w zagadkach. Wybacz.

– Ale przyszedłeś. A ja trochę cię śledziłem. Poradziłeś sobie świetnie. Przypominasz mnie sobie?

– Przypominam? – zastanawiał się chłopiec. – Chyba zawsze byłeś przy mnie. Czy są miejsca, gdzie nie wieje wiatr?

– Na dnie oceanu. Ale nie takiego – wciąż gestykulując mężczyzna wykrzywił się, pokazując martwą plażę. – Ja pytam, czy coś ci przychodzi do głowy, gdy wymawiasz moje najprawdziwsze z imion: Wiatr.

Chłopak zamilkł.

– Gdy wymawiam twoje imię, pamiętam... – zawiesił głos. – Pamiętam wiatr we włosach matki... Rozwiane włosy. To pamiętam z pewnością.

– Świetnie, bardzo dobrze! – Sirocco zawirował ze zdwojoną energią. – Pamięć wiedział, co robi, przysyłając cię do mnie. Wiatr we włosach. To właśnie lubię najbardziej!

Podmuch szarpnął kapturem chłopca.

– A teraz mam ochotę na zabawę! Musisz mnie złapać. Gdy ci się to uda, wskażę ci kolejny punkt w twojej podróży. Co ty na to?

Widać było że Wiatr uwielbia wyścigi i gonitwy. (Po czym to widać? Po tym, że Wiatr jest nerwowy i przebiera nogami? Chciałbyś, Autorze...) Cały drżał z niecierpliwości.

– No... dobrze – Bezimienia niepewnie stanął na drżących nogach.

Gdy to zrobił, nagle wir śmignął przez pustynię, znikając za wydmą. Nim chłopiec tam spojrzał, piaskowy lej wyskoczył za jego plecami, sypnął za kołnierz pyłem i uciekł znowu. Obiegał wszystko dokoła po kilka razy, każdy kamień, każdą białą muszlę.

Bezimienia stanął zrezygnowany. Jak można dogonić takiego sprintera? Przecież to zupełnie nierealne. Nikt nie dorówna wiatrowi.

Czy na pewno? Może nie był zbyt dobry w rozwiązywaniu zagadek, ale...

Stanął twarzą do silniejszego podmuchu i zaczerpnął powietrza w płuca i usta, wydymając policzki niczym chomik.

Sirocco zagrzmiał świszczącym śmiechem.

– Bravo, bravissimo! Może niezbyt sportowo, ale w jakim stylu! – krzyczał jeszcze przez jakiś czas w podobnym stylu. (Strasznie dużo tych stylów się tutaj zrobiło...)

Gdy wreszcie się uspokoił, dostrzegł rosnące znużenie chłopca, który bezwładnie przysiadł na piętach i opuścił głowę.

– Widzę, że trzeba się tobą zająć. Popatrz, oto siła Wiatru.

Rozpędzony wir wybiegł na środek dawnej zatoki i stojąc w miejscu przyspieszył obroty. Wkrótce dokoła posypały się masy piasku, wypychanego w górę. Tuman kurzu rósł w górę, przysłaniając niebo. (Niebo też było w górze, gdybym się jeszcze nie zorientowała po tych brzydkich powtórzeniach i tautologiach.) Gdy później poleciały większe kamienie, chłopiec musiał się wycofać pod osłonę wzgórza. W ziemi powoli wyrosła wielka rozpadlina. Opadający dokoła piasek stawał się coraz cięższy, bardziej wilgotny.

– Proszę – Sirocco wyskoczył z dołu, napełniającego się wodą. Podmuch zakreślił dokoła niego okrąg. – Odczekaj chwilę, niech piasek opadnie na dno i napij się do woli. Ja muszę uciekać. Mam jeszcze wiele do zrobienia. Dachy do zerwania, żagle... też do zerwania!

Zasyczał, rozbawiony własnym dowcipem. Wokół niego znowu rósł piaszczysty słup, większy jeszcze niż poprzednio.

– Żegnaj więc, przyjacielu. Arrivederci!

– Zaczekaj! Miałeś mi pokazać drogę.

– Ach, no tak – lej zmalał do wysokości chłopca. – Gdzie ja mam głowę... Przecież ja nie mam głowy!

Kolejna porcja szczerego rozbawienia.

– Więc ja też bez wątpienia nie mam głowy do zagadek. Powiem krótko: szukaj ognia, mojego dobrego druha.

– Ognia? Takiego, jak w ognisku?

– No, niezupełnie. Ten ogień, którego szukasz, ma się wyróżniać wśród innych. Być jak płomień i zupełnie od niego różny. Nie martw się. Kiedy go zobaczysz, będziesz wiedział. Ot tak, po prostu – piaskowy Diabeł rozsypał się i powietrze wypełnił zapach cynamonu.

Słychać w nim było szept:

– Idź w tym kierunku.

Przez wydmy przebiegł dreszcz. Nagły podmuch wyrył w nich głęboką bruzdę, skierowaną na południe.

Sirocco był już w drodze do swoich obowiązków.

– Płomień, ale zupełnie od niego różny – mruknął z przekąsem Bezimienia. – Dla mnie brzmi to jak zagadka.

Ale ponieważ polubił jego wesołą obecność, uśmiechnął się szeroko. Potem zajął się piciem. Czemu trudno się dziwić.

Niestety, źródło okazało się równie nietrwałe, jak poprzednio to w obozie Pamięci. Gdy tylko zaspokoił pragnienie, woda wsiąkła w piasek, jakby nigdy jej tu nie było. Mimo to Bezimienia poczuł się znacznie lepiej. Odzyskał energię i wiarę w siebie na tyle, że postanowił od razu ruszyć w drogę, póki roztrzepany Sirocco sam nie zasypie swoich wskazówek.

Było późne popołudnie, ale to nawet lepiej. Wzmocniony odpoczynkiem i wodą (chociaż wciąż bardzo głodny), Bezimienia postanowił wędrować nocą. Pomyślał, że końcu to w ciemności najłatwiej zobaczyć ogień.

Szedł przez kilka godzin. Przyświecały mu gwiazdy i księżyc; patrzył na nie, jakby zobaczył je po raz pierwszy. Ten ostatni wydawał się tak samo wielki jak własna dłoń, gdy wyciągnął ją przed siebie i umieścił na tle nieba. Choć potykał się o własne nogi, a kark bolał go od patrzenia w górę – nie potrafił oderwać wzroku. Ponieważ coś mu przypominały. Czy były tak samo piękne tam, gdzie mieszka? Tego nie wiedział.

Po drodze napotkał kilka niewielkich, wędrownych obozów, otoczonych przez wielbłądy; nauczony historią z poprzedniej nocy postanowił trzymać się od nich z daleka. Utwierdziło go w tym zachowanie psów. Nawet gdy mijał namioty w odległości kilkuset metrów, wszystkie zwierzęta wydawały się szaleć, czując jego zapach. Nie zastanawiał się nad tym zbyt wiele. Piękno zimnej nocy przeszyło jego serce bolesnym, lecz pozbawionym goryczy uczuciem tęsknoty. Nie był tylko pewny, za czym.

Jak dotąd nie wypatrzył niczego, co byłoby jakimś specjalnym płomieniem, czy chociaż jego śladem. Owszem, w obozach nomadów tliły się niezwykle skromne ogniska, nic nadzwyczajnego, po prostu kupki pomarańczowego żaru. (Skromność tych ognisk przejawiająca się pomarańczowym żarem, nadzwyczajnie mnie zaintrygowała jednakowoż...) Przecież Bezimienia wiedział, że szuka czegoś specjalnego – ognia różnego od wszystkich innych. Tylko jak on może wyglądać?

Mimo chłodu nocy powróciło uporczywe pragnienie. Nawet głód tak mu nie doskwierał, chociaż raczej mgliście pamiętał, że ostatnio jadł owoce razem z Pamięcią w jego skromnym obozowisku. Próbował ssać pokryte rosą kamienie, ale chociaż pod palcami czuł wilgoć, po włożeniu do ust otoczaki wydawały się suche niczym papier. W końcu zrezygnowany usiadł na krawędzi skalnego grzbietu i machał zwieszonymi swobodnie nogami. Czy tak miał wyglądać koniec? Może prościej byłoby skoczyć w dół, gdzie daleko pod stopami, w granatowym cieniu niknęły wszelkie kształty.

Nadszedł kolejny, trzeci dzień wędrówki. Nielitościwe słońce wstało za plecami chłopca i wyłoniło z mroku dziki, skalisty krajobraz, który początek brał dobre trzydzieści metrów pod zwieszonym nogami. Po plecach przeleciał mu zimny dreszcz; nie przypuszczał, że od upadku dzieliło go raptem kilkadziesiąt centymetrów. Gdyby krawędź uskoku był bardziej zwietrzała, nic by go nie uratowało. Mimo, że jeszcze godzinę wcześniej (Zegarek dzieciak miał, skoro tak dobrze się orientował, ile czasu upłynęło. Autor, co prawda, nie wspomniał, ale...) rozmyślał o rzuceniu się w przepaść, to nie widział wtedy jej prawdziwych rozmiarów. Niespodziewane objawy lęku wysokości ścisnęły wątłą klatkę piersiową niczym jakaś zachłanna dłoń. Pomysł, by skoczyć w dół nagle wydał się niedorzecznym majakiem.

Ale gdzieś w głębi serca, czy może w jakimś zakątku zmęczonego umysłu, pojawiła się myśl, uczucie, tęsknota za lotem, nie spadaniem. Chłopiec powoli, pewnie sam o tym nie wiedząc, pochylał się coraz bardziej i bardziej do przodu, oparł łokcie na kolanach, z szeroko otwartymi oczami i potem spływającym po nosie. Grube krople drżąc spadały, niknąc po chwili w granatowym mroku wczesnego poranka. Na szczęście daleko w dole coś się poruszyło. (Może to coś to celofyz? Nie tracę nadziei, choć pewnikiem to czerw pustyni...) Dłuższą chwilę trwało, nim otępiały umysł chłopca uświadomił sobie, że to na krawędzi rzucanego przez zbocze cienia porusza się inny cień, rzucany przez zwierzę lub człowieka. Bezimienia powoli, jakby niechętnie wracał do rzeczywistości, jego wzrok skupił się na ciemnej plamie. Po dłuższej chwili był w stanie wyprostować plecy, by spojrzeć w lewo, na kogoś, kto rzucał tak wielki, niemal złowrogi ślad. (Nie przyjmuję do wiadomości, że cień to ślad. Nie. Za nic!)

Aż zamrugał z niedowierzaniem, bo postać, oddalona od niego o kilkadziesiąt kroków, niepokojąco przypominała swój własny cień. Mniejszy, lecz tak samo nieprzenikniony, jakby to nie była sylwetka, a dziura, rozdarcie w krajobrazie, pod którym nic nie było. Mylące wrażenie, ponieważ kształt wyprostował się, odwrócił w stronę chłopca, ukazując bladą, wąską twarz, naznaczoną dwoma dziurami oczodołów i pustego trójkąta w miejsce nosa. Bezimienia szeroko otworzył usta, nie wiadomo, by krzyknąć, czy zachłysnąć się własnym oddechem. Niemal od razu dostrzegł swoją omyłkę, sztuczkę słońca, padającego pod ostrym kątem. Gdy mężczyzna – a bez wątpienia patrzył na mężczyznę w czarnym płaszczu – odwrócił się do światła, zniknęły cienie kryjące całkiem zwyczajną twarz o wyjątkowo bujnych brwiach i wielkim, haczykowatym nosie. A skóra jego policzków nie była wcale blada, wydawała się taka w porównaniu z czarnym zawojem, zwisającym swobodnie po bokach głowy. Obcy, ale najzwyklejszy człowiek, nie duch, jak go początkowo zobaczył.

Chłopiec powoli, szorując pośladkami po piasku, odsunął się od krawędzi. Odważył się stanąć dopiero metr dalej, ale kilka kroków zrobił jeszcze tyłem. Dopiero wtedy zerknął na obcego. Ten stał bez ruchu, nie interesując się zupełnie małym przybyszem. Wypatrywał czegoś w przestrzeni, niewidocznego dla małego przybysza. Bezimienia zastanawiał się dłuższą chwilę, czy zaczepiać nomada. Pamiętając o obozie wędrowców nad wodą w dolinie, postanowił ominąć go i pójść dalej. Odszedł już nawet, gdy nagle zerwał się silny wiatr, unoszony pionowo w górę od podnóża skalnego uskoku. Zajęczał potępieńczo w popękanym kamieniu, aż chłopiec spojrzał przez ramię. Wydawało mu się, że w tym wietrze usłyszał swoje tymczasowe imię. Mogło tak być, przecież wiatr, jak by nie był roztrzepany, był jego nowym-starym znajomym. Wciąż plecami do niego kucał mężczyzna, kołysany silnymi podmuchami. Stało się coś dziwnego. Zawinięty dotąd wokół ramion obcego płaszcz wyrwał się z jego rąk i załopotał szarpany wiatrem, wysoko nad jego głową. Widząc to Bezimienia zamarł. Poszarpany materiał zwijał się i wybrzuszał, pływając w prądach powietrza niczym... płomień. Tylko że czarny, jednocześnie podobny i niepodobny do takiego z ogniska.

Chłopiec przez chwilę stał, zauroczony niesamowitym widokiem, po czym nogi same poniosły go w stronę klęczącego. Był już zupełnie blisko, gdy wiatr niespodziewanie zmienił kierunek, płaszcz załopotał w bok, zupełnie jak ognisko na otwartej przestrzeni. Wyglądało to tak sugestywnie, że chłopiec osłonił twarz łokciem, by ochronić oczy przed nieistniejącym żarem.

Mężczyzna nie zaszczycił spojrzeniem małego wędrowca, nawet gdy ten stanął tuż obok jego kolan. Siedział w kucki z lekko opuszczoną głową i rękami złożonymi na piersiach, niby śpiący mnich. Bezimienia odchrząknął lekko, po czym zapytał:

– Może czekasz tu na mnie?

Brak jakiejkolwiek reakcji.

– Czy to ciebie szukałem? Ty jesteś płomieniem?

Mężczyzna nie otwierając oczu opuścił dłoń, nabrał w nią trochę grubego pisaku i powolnym strumieniem puścił go w dół przepaści. Chłopiec mimowolnie podążył za nim wzrokiem i ze zdziwieniem zauważył, że w tym miejscu miękka skała została wyciosana na kształt stromych stopni. Kiedy z wahaniem wyjrzał odrobinę dalej, okazało się, że stopnie zbiegały w szerokich ukosach coraz niżej i prawdopodobnie sięgały samego dna.

– Każesz mi zejść na dół? Czy znajdę tam wodę? – pomyślał chwilę. – I może coś do jedzenia?

Wciąż ignorując pytania, nieznajomy uniósł tę samą dłoń, z której spadały ostatnie drobiny piasku i wskazał jakiś punkt na horyzoncie. No, może odrobinę poniżej horyzontu. Chłopiec wytężył wzrok i dostrzegł słaby odblask słoneczny. Taki, jakim oznajmia swą obecność nieduża tafla pustynnej oazy. Gdyby tylko mógł, przełknąłby ślinę.

– Dobrze, pójdę, jeśli mi każesz. Boję się wysokości, nawet bardzo, ale pójdę.

Opadł na kolana i ostrożnie podpełzł do grani. Przełożył przez nią stopy i usiadł. Podobno najważniejsze to nie patrzeć w dół. Ale gdy tylko odrywał wzrok od niebieskawej przestrzeni, dostawał zawrotu głowy i miał wrażenie, że już spada. To nie będzie łatwa droga. Ale przecież wcześniej też taka nie była. Spojrzał jeszcze przez ramię. Mężczyzna zdawał się spać, nawet wiatr przestał igrać jego płaszczem.

– Bez zagadki na drogę? Żadnej wskazówki?

Cisza jedyną odpowiedzią. Bezimienia ciężko westchnął i powoli, pośladkami szurając po piasku, opuszczał nogi coraz niżej i niżej, aż wreszcie dosięgnął pierwszego schodka. Teraz kurczowo trzymając się skalnej szczeliny, centymetr za centymetrem obrócił ciało twarzą do ściany. Zerknął jeszcze przez moment na czarną sylwetkę, po czym stopą wymacał kolejny, wycięty w kamieniu stopień. Opuścił ciało o następny, potem jeszcze jeden. Nim się spostrzegł, wpadł w mimowolny rytm, którego nawet u siebie nie podejrzewał. Ale przecież niewiele pamiętał ze swojej przeszłości. Może kiedyś wspinał się po górach? (Dziesięciolatek. Wspinał się. Po górach. Nie, to nie kwestia pamięci lub jej braku, nie...) Ta myśl dodała mu nieco otuchy. Chociaż przed sobą miał jeszcze wiele metrów w dół, to im niżej schodził, tym więcej pewności czuł w głębi serca. I gdy pokonał ostatnie stopnie skalnej drabiny, niemal żałował, że trwało to tak krótko. Po raz kolejny pokonał swoją słabość, strach i niepewność.

Gdy jednak obejrzał się na pustynię, szukając błyszczącego obiecująco punktu, znowu spadło na niego zniechęcenie. Wydawał się stąd tak odległy, jak wspomnienie obozu Pamięci, który opuścił zaledwie trzy dni temu. Chłopiec jęknął cicho, pochylił głowę i nieświadomie naśladując siebie samego z początku tej wędrówki, podjął miarowy, nużący swą jednostajnością marsz.

Po kilku godzinach chłopiec był pewien, że pustynia wreszcie go pokonała. Poprzednio był nieświadomy swego losu, nie wiedział gdzie się znajduje i do czego zmierza. Ale teraz... Teraz widział swój cel, który nie rósł ani trochę, nawet mogłoby się zdawać, że ucieka przed nim, igra jak wcześniej wiatr we włosach – choć bez takiego poczucia humoru (Ucieczka i igraszki we włosach z poczuciem humoru? Obawiam się, że nie rozumiem, co Autor miał na myśli). Upał wciąż rósł, koło południa był tak bezlitosny, że gdyby nie osłona z kaptura, udar słoneczny już by go zabił. Oślepiająca biel odbitego blasku nie pozwalała nawet unieść głowy.

Tu się zatrzymałam. Blask był odbity – od czego? Zapewne od podłoża, jak można się domyślić. Znaczy: na górze świeciło jasno słońce, promienie odbijały się od podłoża, czyli piasku, i stawały się oślepiające. A chłopiec nie unosi głowy, czyli idzie z opuszczoną. Oczy natomiast ma otwarte... Czy mnie się zdaje, czy znowu Autor przesadził tak, że logika umknęła z opisu?

Gdy po raz kolejny chłopiec padł na kolana, ze zdziwieniem spostrzegł, że idzie po całkiem grubych kryształach czystej soli.

Zastanawiam się, w jaki sposób bohater określił, przyjrzawszy się z bliska, że podłoże jest z czystej soli? Z chemii pamiętam, że kryształki soli nie wyglądały jakoś szczególnie... No, i dzieciak podobno ma amnezję. Ale sól rozpoznaje bez problemu. Właśnie dlatego owa amnezja wzbudziła wcześniej moje podejrzenia. Bo taka usłużna...

Poza tym, skoro bohater upadł na kolana, to znaczy, że potem ruszył na czworaka?

Stąd palący ból pokaleczonej skóry na stopach.

Pamiętam, że chłopak miał pokaleczoną jedną stopę. A potem dostał surwiwalowe sandały. To kiedy się pokaleczył w drugą?

Osłaniając oczy rękawem kręcił głową, by znaleźć błyszczący obiekt. Może to z powodu wysoko wzniesionego słońca, może dzięki drżącemu niczym złudna, wodna tafla powietrzu, w każdym razie obiekt zniknął. Jeszcze kilka minut wcześniej obiecująco migotał, zachęcał do odrobiny wysiłku, teraz po prostu go nie było. Bezimienia jęknął głucho, po raz ostatni upadł na kolana i zaraz potem z tępym odgłosem na twarz, wzbijając chmurki połyskujących drobinek. Plecy uniosły się jeszcze kilkakrotnie w słabym oddechu, wreszcie i ten jedyny ruch w całej okolicy zamarł. Pył osiadł na małej postaci. Zapadła cisza.

Ten śmiertelny spokój trwał.

I trwał.

Fioletowe cienie przemknęły po słonej płaszczyźnie, słońce pochyliło głowę, jakby miało zamiar zajrzeć pod łóżko.

Zamarłam przy tym porównaniu. Doprawdy, idealnie dopasowane do otoczenia: pustynia, piach, fioletowe cienie, śmiertelny spokój i... sielanka ze spersonifikowanym słoneczkiem na zakończenie. Cudnie.

Przy skurczonym na piasku ciele przyklękła wysoka, chuda postać. Na jej ramieniu położył lekką rękę Wiatr. Przed słonecznym żarem osłonił ich czarny płaszcz trzeciego przybysza. Mężczyźni spojrzeli po sobie, jeśli można tak powiedzieć o ślepcu.

– Już czas.

– Wreszcie! – scenicznym szeptem podsumował Sirocco.

Ogień tylko milczał.

Trzej mężczyźni pochylili się nad chłopcem, chwycili jego wychudzone ciało; trzymając za nogi i ramiona ponieśli w stronę oślepiająco błyszczącego obiektu, zdającego się wyrastać z piasku. Nie był to staw, jak może wyglądał z dużej wysokości, nie był to też żaden twór pustyni. Taka konstrukcja z metalu i szkła mogła być tylko dziełem ludzkich rąk. Od miejsca, w którym chłopiec upadł po raz ostatni, mężczyźni przeszli raptem kilkadziesiąt kroków. Albo szli bardzo szybko, albo pustynia nagle się skurczyła, kiedy pokonywały ją doświadczone stopy.

Normalna rzecz, jak się ma doświadczenie w chodzeniu, to przestrzeń się kurczy. Czemu wcześniej nie wiedziałam, że fizyka tego uniwersum jest jakaś pokręcona? Rzucone noże zawisają w powietrzu, sól wygląda specyficznie, żar ognisk cechuje skromność, ciężarówki skaczą z wydmy na wydmę...

Chłopca położono na poczerniałym kręgu, otaczającym wieżę z metalu. Wiatr zatańczył pośród ostrych krawędzi, lecz zaraz umilkł (Zatańczył, lecz umilkł. Związanie obu tych czynności jest poza zasięgiem mojej prostej, mało finezyjnej logiki), powstrzymany surowym wzrokiem Ognia. Pamięć zatarł dłonie o drżących palcach i wskazał na uciekające spod ich stóp cienie. Rosły w dal wraz z nadchodzącym zmrokiem.

– Już czas – powtórzył.

Jego towarzysze przytaknęli, lecz poza tym żaden nie drgnął. Starzec wzruszył tylko ramionami i usiadł na piasku. Położył ręce na czole i piersi chłopca. Pochylił na bok głowę, jakby czegoś nasłuchując. Potem lekko potrząsnął leżącym. Jeszcze raz.

– Już czas – powiedział łagodnie po raz trzeci. Nie zraził go jakikolwiek brak reakcji. Uniósł dłonie i niespodziewanie klasnął nimi przed twarzą chłopca. Wydawało się, że jego powieki lekko drgnęły.

– Wstawaj mały, czekamy tu na ciebie! – rozległ się niecierpliwy krzyk Wiatru. (Tu z czystej złośliwości przypomnę tylko, że wołacz winien być oddzielony od reszty wypowiedzi, zwykle przecinkiem przed i po, jeżeli znajduje się w środku wypowiedzi) Pozostali mężczyźni pokręcili głowami, ale ten nerwowy hałas dokonał tego, co nie udało się łagodnym rękom Pamięci. Powieki leżącego drgnęły mocniej, po chwili otwarły się i w niebo pomknęło całkiem przytomne spojrzenie. Gdzieś wysoko zaskrzeczał właśnie przelatujący sęp.

– A widzisz! – ucieszył się Sirocco. – Wstawaj, chłopcze! Popatrz, nadchodzi noc, a ja mam jeszcze tyle do zrobienia!

Spękane usta poruszyły się, próbując coś powiedzieć.

– Pić...

Wiatr żachnął się niecierpliwie, ale Płomień odsunął go na bok. Obaj z Pamięcią unieśli chłopca do pozycji siedzącej.

– Pić? – powtórzył starzec. – Pomyśl chwilę, odetchnij i powiedz, czy na pewno jesteś spragniony?

Bezimienia kaszlnął sucho, spojrzał po otaczających go twarzach. Spróbował przełknąć ślinę, co jakoś nie bardzo mu to wyszło.

– Chyba... – zaczął – Chyba umieram z pragnienia. – Zawahał się. – Ale może to ze zmęczenia, bo... Spałem?

Uniósł dłoń do twarzy i odsunął opadające na oczy włosy.

– Rzeczywiście, nie czuję aż takiego pragnienia. Dziwne. Jak długo spałem?

– Nie martw się, to wciąż ten sam dzień – zapewnił go Sirocco. – Ale nie poganiam cię, choć sam mam tak mało czasu.

– Oj, przestań wreszcie – zniecierpliwił się Pamięć. – Jesteśmy mu to winni.

Wiatr jakby oklapł, opuścił głowę niczym zbesztany przez nauczyciela uczeń.

– Mnie? Co winni? – chciał wiedzieć chłopiec.

Pamięć pokręcił głową.

– Wstań i sam zobacz. Dotarłeś do celu.

– Nie, nie dotarłem, szedłem i szedłem, ale ten srebrny punkt, on wciąż mi uciekał. Wtedy... upadłem?

– Tak, przynieśliśmy cię tutaj, ale bądź pewien, że żaden wędrowiec nie byłby silniejszy od ciebie. Zasłużyłeś, by ci trochę pomóc. Wstań.

Malec trochę niepewnie podniósł kolana, a gdy mężczyźni cofnęli się o krok, spróbował wstać. Wyszło mu to całkiem nieźle.

– Popatrz – Sirocco niepotrzebnie wskazał ręką.

Bezimienia stał już z zadartą głową i otwartymi lekko ustami. Patrzył w górę tak długo, aż zakręciło mu się w głowie, wtedy opuścił nieco wzrok, w którym pojawił się ślad zrozumienia.

– To samolot! – wykrzyknął piskliwie, całkiem jak Sirocco. – To przecież ogon samolotu. Tylko dlaczego on...

Dopiero teraz dostrzegł ogromne kawały błyszczącego metalu, porozrzucane na piasku, urwane skrzydło, sterczące pod ostrym kątem, jakby wrak chciał pomachać komuś na pożegnanie. Ostatnie promienie słońca przemknęły po ogromnych gondolach silników, nieco dziwacznie wyglądających bez odłamanych płatów śmigieł. Na boku tego bliższego można było odcyfrować niemal zatarty napis z nazwą linii lotniczych. Samolot wbił się niemal do połowy w piasek, miażdżąc przy tym większość kadłuba i skrzydeł. W całości ocalał jedynie ogon, ale nawet od niego odpadły stery wysokości. Nie było ich widać nigdzie na piasku, więc pewnie samolot stracił je jeszcze w powietrzu. Do miejsca katastrofy prowadził głęboki ślad, niknący w ciemniejącej dali.

Czwórka widzów stała obok siebie, dotykając wzajemnie ramion. Najmniejszy z nich patrzył na wrak, pozostali na niego. Czekali na coś, co przyszło po dłuższej chwili.

– Pamiętam ten samolot. Pamiętam ten napis na boku – w głosie chłopca nie było słychać wahania. – Kiedyś nim leciałem. – Podniósł wzrok na towarzyszy, ale ci nie potwierdzili jego słów, nie zaprzeczyli. Czekali.

– Prawda? – krtań chłopca zacisnęła się trochę, a głos wzniósł na nieco wyższe rejestry. – Prawda?! – Zacisnął pięści, zmarszczki przecięły jego czoło. Patrzył na Pamięć, który skinął, jakby zachęcając do wysiłku.

– Leciałem nim, na pewno. Pamiętam... krzyk. On krzyczał. Ten człowiek na siedzeniu obok. Krzyczał. Tak... patrzyłem w okno. Silnik płonął. Palił się takim dziwnym, tłustym płomieniem.

Płomień pokiwał głową. Tak było.

– Mama machała mi tak długo, choć widziałem ją taką małą, zniknęła w dole. Było mi smutno – w niebieskich oczach błysnęły łzy. – Potem spałem, a kiedy otworzyłem oczy, pod nami była już pustynia. To była ta katastrofa?

– Była katastrofa, dokładnie ta.

– Ale ja przeżyłem – ucieszył się Bezimienia. – Musiałem długo błądzić po pustyni, aż trafiłem do twojego obozu. Nic dziwnego, że byłem tak wyczerpany. Prawda?

Odpowiedziało mu milczenie. Mężczyźni stali nad nim bez słowa.

– Przecież tak musiało być, ja przeżyłem...

Chłopiec przypomniał sobie wściekle ujadające psy, przerażonych mężczyzn, strzelających nad jego głową. W żołądku poczuł zimną pustkę.

– Nie przeżyłem?

Pamięć, Wiatr i Płomień pokręcili przecząco głowami. W milczeniu stali tak długo, nim nie zrobiło się zupełnie ciemno, a chłód zaczął gryźć przez wełniane płaszcze.

– Więc zginąłem w tym wraku... – szepnął Bezimienia. – Jak to się stało? Przecież tu nie widać żadnych ciał, bagaży. Tylko trochę blach... reszta pasażerów się uratowała?

Płomień uniósł połę płaszcza, a Wiatr wydął usta i mocno dmuchnął. Podarte kawałki materiału załopotały w tym nadspodziewanie silnym podmuchu. Niknący dotąd w ciemnościach aluminiowy kadłub rozbłysnął blaskiem, a całą okolicę wypełnił ostry zapach lotniczego paliwa. Buchnął morderczy żar i metalową skorupę otoczyły płomienie. W ich blasku zamajaczyły zwęglone fragmenty wyrzuconego wstrząsem ekwipunku i bagaży. Płonęły torby, fotele, płonął silnik i zwinięte w embrionalnej pozycji zwłoki. Nie było ich dużo, może część pozostała w ogonie maszyny, albo wypadła przez dziury w kadłubie.

Wtedy chłopiec próbował coś powiedzieć, ale żar jak z hutniczego pieca zapierał oddech. Zresztą może coś mówił, ale huk płomieni i trzask skręcającego się metalu zagłuszał słowa. Pod wpływem tego gorąca piasek zeszklił się i zapłonął intensywną czerwienią. Spektakl trwał chwilę, nim Pamięć nie położył dłoni na ramieniu Płomienia. Ten niechętnie uniósł rękę i zagarnął pożar pod rękaw płaszcza. Wraz z nim zniknął wrak samolotu. Pustynia znowu wiała chłodem i piaskiem (Pustynia wiała. Nie mam pytań.)

– Tak to wyglądało... Tak zginąłeś.

Chłopiec upadł na kolana. Czuł się dziwnie, powinien czuć strach, nawet przerażenie, ale oprócz zimna w sercu i wysychającego na czole potu nie potrafił powiedzieć, co się z nim dzieje.

– Spłonąłem w tym ogniu?

Mężczyźni, jakby w zakłopotaniu skinęli głowami.

– Tak, ale musisz zrozumieć, że to nasza wina.

– Wasza? Jak to?

– Wiatr urwał statecznik w lecącym samolocie. Przypadkiem, wiesz jaki on jest. Płomień, spowodował pożar. Czasem ma dosyć zamknięcia w cylindrach silnika i wybuchnie złością, choć potem mu głupio. Ale największa jest moja wina.

– Twoja wina?

– Samolot spadł na mój obóz, a wtedy, jakby to powiedzieć, z mojego powodu nie poszedłeś we właściwym kierunku.

I tu zaczynają się schody. Nie jestem pewna, ale wynika mi z tego, co przeczytałam, że katastrofa samolotu odbyła się wbrew prawom świata przedstawionego – fizyce, przeznaczeniu, etc. – przez bezmyślność Wiatru i nieopanowanie Płomienia. Dobra, niech będzie, że się czepiam. Ale potem dochodzi jeszcze Pamięć, który... no, właśnie, co zrobił Pamięć?

Czegoś zabrakło w wyjaśnieniach, czegoś, co spajałoby ten dialog w całość zrozumiałą.

– Co to znaczy: we właściwym kierunku. (Nie jestem purystką, ale czasami, ach! Czasami potrzebny jest pytajnik.)

– Widzisz, pozostali pasażerowie i piloci poszli tam, gdzie ich miejsce. A ty się zgubiłeś.

– Na pustyni – szepnął chłopiec.

– Tak, zgubiłeś się na pustyni.

– Teraz pamiętam...

Przed oczami mignął mu obóz, który minął nocą. To nie był pierwszy raz, kiedy psy szalały z wściekłości. Zwęszyły go, ale nie mogły nic poradzić. Samotny, zagubiony wchodził do środka wioski, nocą szukając ciepła, którego nie mogły dać płonące ogniska. Mimo to siadywał w namiotach, płomienie przygasały, ludzi ogarniał strach i zimno, niewysłowione zimno pustki, jaką w sobie nosił. Strzały bezradnych mężczyzn nie mogły nic na to poradzić. Od tego chłodu chorowały dzieci, zwierzęta, nie mogąc się uspokoić zdychały wyczerpane. Ale on wracał każdej nocy.

Powyższy opis nie zgadza się z fabułą i tłumaczenie, że chłopak miał amnezję, niczego nie usprawiedliwi. Ponieważ, Autorze, opisałeś, co się działo, gdy chłopak mijał (MIJAŁ – podkreślę) wioskę. Owszem, psy szczekały, mężczyźni strzelali. I tylko to się zgadza...

– Widzisz, w końcu przyszli do mnie przedstawiciele wędrownych obozów, ci, którzy domyślali się, u kogo szukać rady. Z twojego powodu musieli omijać te oazy, które były tak ważnym punktem w ich wędrówce. A ponieważ czuliśmy się winni, w końcu cię odnalazłem. Wezwałem.

– Ile to trwało? – szepnął Bezimienia.

– Nie wiem dokładnie, bo trudno cię było znaleźć. Choć wiedziałem, gdzie szukać, ty wciąż szukałeś po swojemu.

O ile rozumiem, że Pamięć szukał chłopaka (choć fabuła na to nijak nie wskazuje), o tyle nie mam pojęcia, czego szukał chłopak – po swojemu lub nie, bez różnicy. Chłopak się błąkał po pustyni, jak wynikało z opisu na początku. Niczego nie szukał, bo nawet nie wiedział, że ma czegokolwiek szukać, a potem – owszem – został wysłany na misję, której nadrzędnego celu nie znał ani bohater, ani tym bardziej czytelnik. Znaczy, niejasność tu jest.

Wszyscy usiedli w kucki wprost na piasku.

– Co się teraz ze mną stanie? Skoro mnie odnaleźliście, czy będę mógł wrócić do domu?

Skąd to pytanie? Jakiego domu? Chłopak już wie, że jest martwy. I jak dotąd nie miał problemów z logiką – informacja pojawiła się, że inni odeszli tam, gdzie ich miejsce. Czemu zatem chłopak nagle pyta o dom?

Pamięć westchnął głęboko.

– Nie, ty nie jesteś już tym samym chłopcem, którego matka wysłała w podróż samolotem. Nie czujesz tego?

– Nie wiem, wciąż nie pamiętam, kim byłem przed... wypadkiem.

– I tak już pozostanie. Najważniejsze, że zacząłeś budować nowego siebie, nową osobowość. Teraz to jest ten prawdziwy chłopiec – starzec odnalazł małe ramię i mocno je ścisnął.

– Ale czym jestem, skoro nie człowiekiem. Duchem?

– A spójrz na nas. Czym jesteśmy? Wiatr i Płomień może byś nazwał żywiołami, ale Pamięć? Czym jestem? Człowiek w swym zadufaniu uważa, że tylko on posługuje się pamięcią i umysłem. Ale zapewniam cię, że i kamień ma swoją pamięć, płomień i wiatr są częścią mnie samego. A wszyscy razem tworzymy świat, rzeczywistość.

Powyższe jednak nadal nie wyjaśnia, czym się stał chłopiec. Nie duchem, dobra. Więc czym lub kim? Interesuje mnie ta kwestia, w końcu przebrnęłam z Twoim bohaterem, Autorze, pustynię, należy mi się zatem jakaś nagroda za ten trud. Bredzenie Pamięci nie daje mi dość przesłanek, bym sama wyprowadziła wniosek, niestety.

Nie, nie mogę tego uznać za niedopowiedzenie – czyli kwestię, którą Autor celowo zostawia domysłom czytelnika. To niedoróbka jest koncepcyjna i tyle.

Chłopiec bezradnie pokręcił głową.

– To dla mnie zbyt skomplikowane, nic z tego, co do mnie mówisz nie rozumiem.

Jest nas dwoje. Ja też nic nie rozumiem... Ale – w przeciwieństwie do Twojego bohatera, Autorze – rozliczę Cię z tego na końcu.

Czy to wszystko znaczy, że będę musiał stąd odejść? – głos zadrżał mu wyraźnie, strach pojawił się w oczach.

– A ktoś cię stąd wygania? Odnaleźliśmy siebie nawzajem, związani tym strasznym wydarzeniem. Wszystko zaś po to, byś mógł świadomie wybrać przyszłą drogę, sam zadecydujesz, czym i kim się staniesz. Chcesz odejść – Pamięć wykonał szeroki gest drżącą dłonią. – Możesz odejść. Już wiesz, że nie znajdziesz pocieszenia ani towarzystwa w ludzkich skupiskach. Tamto jest przeszłością.

Milczeli chwilę, nawet Wiatr jakby nieco przysnął. Siedział ze złożonymi na piersiach rękami i sennie kiwał głową.

– Chciałbym trochę odpocząć.

– Myślę, że to bardzo dobry pomysł. Odpocząć i pomyśleć, albo odpocząć i nie myśleć o niczym. To wręcz świetny pomysł.

– W twoim obozie?

– Zapraszam cię do mojego obozu. Będziemy siedzieć i chłodzić nogi w wodzie.

– A jeśli wyschnie?

– Jesteś już całością. Wiesz, gdzie góra, gdzie dół. Cała woda pustyni należy do nas.

Tego ostatniego stwierdzenia nie rozumiem ani trochę. Co ma wiedza, gdzie góra, gdzie dół, do kwestii, że cała woda pustyni należy do Pamięci i bohatera? I w ogóle, co to ma wspólnego z kwestią, że chłopak jest całością? Cokolwiek to znaczy, że jest całością...

Siedzieli jeszcze długo, aż nad pustynię wrócił niezmordowany dzień. Poraziło ich piękno piasku, który przy każdym kroku wydawał dziwny dźwięk, jakby stąpali po pustym, metalowym pudle. Wkrótce odleciał Wiatr, choć jakaś jego część towarzyszyła im zawsze we wszystkich wędrówkach. Płomień nie powiedział ani słowa, ale wieczorem rozgadał się, pożerając w ognisku kawałki suchego drewna. Kilka dni później Bezimienia przypomniał sobie, że nie zapytał Pamięci o swoje poprzednie imię. Po zastanowieniu stwierdził, że już nie chce go znać.

Nagle, praktycznie z fabularnego niebytu, wyskakuje kwestia ważności-nieważności imienia bohatera. Wcześniej nie było to ważne w najmniejszym stopniu – ot, Pamięć mimochodem nadał bohaterowi imię, żeby wiedział, że się do niego mówi. I tyle. Potem była tylko wędrówka przez pustynię i opisy różnych rodzajów piasku.

 

 

Czas na obiecane wyjaśnienia. Ten tekst nie zgrzeszył wobec języka. Drobne błędy łatwo poprawić, ogólnie jednak zdania są poprawne i przy czytaniu nie wywołują zgrzytania zębami. Powiedziałam jednak, że uważam ten tekst za niebezpieczny. Właśnie dlatego, że tak dobrze się maskuje. Mniej czujnemu lub niewprawnemu oku mógłby się wydać nawet zupełnie znośną literaturą...
     Jestem w stanie wyobrazić sobie filologiczny bełkot o podobieństwach do „Małego księcia” oraz „Czarnoksiężnika z Archipelagu”, okraszony eleganckimi poetyckimi stwierdzeniami o metaforze życia jako wędrówki w poszukiwaniu tożsamości, etc. Mogłabym.
     O, tak. Ten tekst dobrze się maskuje. Moje gratulacje, Autorze.
     Niestety, nawet najlepszy kamuflaż nie ukryje wcale poważnych mankamentów. Ten tekst cierpi na brak fabularnej spójności, powiązanie zdarzeń opisanych nie do końca jest oczywiste dla mnie, nawet po parokrotnym czytaniu. Pustynia, jak zapewniałeś mnie, Autorze, od pierwszego akapitu, jest straszna, ale dziecku jakoś nic szczególnego się na niej nie przydarzyło (a jak wynika z pokrętnych wyjaśnień Pamięci, błąkało się po tej pustyni znacznie dłużej niż widać w fabule). Może gdybym wiedziała, czym stało się dziecko, sprawa byłaby jasna, ale tego nie wyjaśniłeś, Autorze. Narrator mataczył przy kwestiach epizodu w wiosce. Nie do końca jest jasne, dlaczego w ogóle smarkacz znalazł się na pustyni i po co się po niej błąkał.
     Końcówka rozmywa się we wzniosłych wypowiedziach, którym, moim zdaniem, brak jasności. A rozmycie zakończenia to grzech, okrutne brakoróbstwo literackie. Zwłaszcza w przypadku formy, jakiej użyłeś, Autorze. Baśniowość wymaga bowiem, niestety, konkluzji na koniec. Cała ta fantastyczna otoczka służy do przygotowania gruntu pod morał, podsumowanie, ostatnią konkluzję wieńczącą całość. W tym tekście owego morału, przesłania, celu czy konkluzji zabrakło, rozmył się w patosie, odartym, niestety, z istotnych dla fabuły treści. Dlatego niniejszym skreślam podobieństwa zarówno do „Małego księcia”, jak i „Czarnoksiężnika...” oraz podobnych utworów.
     Kolejne mankamenty to wiarygodność kreacji – zarówno świata przedstawionego, jak i postaci. Wspomniałam już, że tektura przebiła przez dekoracje. Ano, niestety. Rozumiem, że można rozmywać granice realizmu, robił to niejeden raz choćby realizm magiczny, wypada jednak jakoś określić, gdzie znajduje się bohater, przecież nazwałeś tę pustynię. A na dodatek, skoro próbowałeś przekonać mnie, Autorze, że owa pustynia jest straszna, trzeba było powstrzymać się od wykładów jak z „Discovery Channel” i pokazać na osobie bohatera, co ta pustynia mogła zrobić bezbronnemu dziecku. Owo dziecko też jakoś nie wyglądało mi na dziesięciolatka, ale może jestem uprzedzona? Za to amnezja bohatera, pojawiająca się tak usłużnie na życzenie Autora, mało przekonująca mi się wydała.
     Próbuję powiedzieć, że największym grzechem prezentowanego tekstu jest przesada. Dobrze ją widać choćby w niezręcznych, nieadekwatnych do sytuacji porównaniach. Przegiąłeś, Autorze. I przez tę afektację w tekście zabrakło banalnej logiki - a brak logiki aż nazbyt często zabija wiarygodność. Patos, poetyzowanie (niewprawnie użyte, że tak jeszcze kopnę leżącego, choć to nieładnie) – liczyłeś, że uwierzę na słowo, bo oczarują mnie wzniosłe brzmienia zdań? Niestety, nie wtedy, gdy owym zdaniom brak zrozumiałych treści, Autorze. I nie wtedy, gdy prawdziwości tych zdań nie potwierdzają zdarzenia opisane tymi zdaniami w fabule. Albowiem wówczas tekst nie dosięga granicy, za którą zaczyna się literatura.
     Niestety.
     Jeżeli uda Ci się, Autorze, opanować egzaltację i przypilnować związków fabularnych, może będziemy mieli przyjemność spotkać się przy redakcji utworu literackiego.

Gadulissima

 


< 27 >