Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (3)

<|<strona 07>|>

Recenzje (3)

 

 


Oniryzm na zimno – oksymoron

 

okladka

Lektura „Wrońca” dostarczyła mi wielu różnorodnych wrażeń. Skrajnie odmiennych, takich, które w teorii powinny się wzajemnie wykluczać, jak zachwyt i obojętność. Nie podchodziłam do tego literackiego eksperymentu z żadnym odgórnym założeniem. Urodzona dwa lata po zakończeniu stanu wojennego, znam go tylko z opowieści rodziny i filmów w rodzaju „Rozmów kontrolowanych”. Fanatyczną wielbicielką prozy Dukaja nie jestem: podziwiam „Inne pieśni”, ale od „Perfekcyjnej niedoskonałości” się odbiłam i do tej pory nie sięgnęłam po nic więcej. Do „Wrońca” przyciągnął mnie zatem nie historyczny kontekst, ale deklarowana odmienność tej opowieści od pozostałego dorobku autora. Byłam zaintrygowana samym połączeniem – Jacek Dukaj i baśń dla dzieci. Czysta egzotyka.

Za motto historii Adasia służą dwa cytaty: z „Alicji po drugiej stronie lustra” i z „Drogi”. Mnie jednak, na poziomie obrazowania (dwa światy, kolorowy i zszarzony), „Wroniec” kojarzył się z „Gnijącą panną młodą” Tima Burtona, zapewne także za sprawą stylistyki ilustracji Jakuba Jabłońskiego, które wspaniale dopełniają tekst. Fabularnie zaś peregrynacja Adasia i jego spotkania z postaciami-symbolami (szczególnie scena z Członkiem) przywodzą na myśl „Małego księcia”. Niestety, tylko na tym podstawowym poziomie, bo emocjonalnie „Wroniec” kompletnie czytelnika nie angażuje, co go, jako baśń, przynajmniej w moim przekonaniu, skreśla. Sprawia on wrażenie przemyślanego od początku do końca konstruktu, wykalkulowanego, wyładowanego aluzjami i zabawami słownymi, które dla teoretycznego docelowego odbiorcy, czyli dziecka, siłą rzeczy nieznającego historycznego kontekstu, a zatem prawdziwego znaczenia większości z nich, pozostaną niezrozumiałe. „Wroniec” to jeden wielki popis – słowotwórstwa i budowania fantasmagorycznych obrazów. Niektóre spośród nich nawet budzą emocje, czy wręcz grozę (kolejka pod sklepem), inne są groteskowe, nie do końca wiadomo, czy celowo (Złomot, GAZ).

Podstawową słabością „Wrońca” jest traktowanie dziecka jak imbecyla, widoczne na poziomie języka (tylko proste, krótkie, pozbawione melodii zdania), który utrudnia samo czytanie, o delektowaniu się opowieścią nie wspominając. Takimi „ułomnymi” zdaniami trudniej też zbudować klimat, nastrój. Łączy się z tym również beznadziejna wręcz nijakość bohatera, który bardziej przypomina małego robocika lub postać z gry komputerowej niż chłopca, który, bądź co bądź, w dramatycznych okolicznościach stracił całą rodzinę i teraz stara się odwrócić tę prywatną apokalipsę. Tylko z tego tytułu powinno się mu kibicować i wspierać go bez trudu, niejako automatycznie, tymczasem los jego i jego rodziny pozostawał mi w trakcie lektury idealnie obojętny. Adaś jest nieprawdziwy, dziecko wyłapie ten fałsz w jednej chwili. Bo, w przeciwieństwie do tego, co zdaje się zakładać Jacek Dukaj, jest bardzo wymagającym i wrażliwym odbiorcą.

W recenzjach powraca argument, że zakończenie ratuje „Wrońca” – tymczasem, choć mocne i zaskakujące, mnie wydaje się ono wzięte z zupełnie innej bajki. I nie chodzi tu w żadnym razie o to, że zakończenie baśni musi być obowiązkowo szczęśliwe – moim zdaniem najlepsze są właśnie takie niejednoznaczne, kompromisowe. Jednak Adaś, którego poznaliśmy na kartach tej historii, jest zbyt dziecinny, by mógł zdawać sobie sprawę z wagi podejmowanej decyzji, a to już jest nie do końca w porządku. Wręcz odejmuje jego „dorosłemu” wyborowi istotną część wagi i znaczenia.

Doceniam we „Wrońcu” warstwę językową, część neologizmów jest przepiękna (potwarzysz!), podobały mi się też piosenki. Niektóre sceny na poziomie malarskiego obrazowania silnie przemawiają do wyobraźni. Ale nie trafiają tam, gdzie trafia na przykład „Mały książę”. Do serca, siedliska „czucia i wiary”. Opowieść Dukaja to perfekcyjna maszyneria, ale bez ducha. A baśń bez ducha nie działa, podobnie jak oniryzm nie smakuje nie tylko najlepiej, ale w ogóle, gdy serwowany jest na zimno.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Jacek Dukaj

Wroniec

Wydawnictwo Literackie, 2009

Stron: 245

Cena: 39,90

 


Minotaur też człowiek, choć krowa

 

okladka

Tak się jakoś złożyło, że coraz częściej i chętniej sięgam po fantastykę zza wschodniej granicy, głównie za sprawą jej charakterystycznej „swojskości”, która mnie urzekła i której – po latach czytania fantastyki anglojęzycznej – wciąż nie mam dosyć. A jeśli dodać do tego moje zamiłowanie do książek humorystycznych – przynajmniej w teorii, bo z praktyką bywa naprawdę różnie – oraz tak zwanej ciemnej strony mocy, niejednokrotnie znacznie ciekawszej niż strona jasna, niesłusznie zwana właściwą, nikogo nie powinno dziwić, że na „Nekromeron” rzuciłam się z szaleńczym błyskiem w przekrwionym oku... tylko po to, by po kilkudziesięciu stronach tomiszcze na półkę odstawić na następnych parę miesięcy. Nie takiej książki pragnęła wtedy moja czytelnicza, wygłodniała dusza. Aż nadszedł ten dzień, w którym bohatersko postanowiłam zmierzyć się z „Nekromeronem” po raz drugi. Tym razem wsiąkłam na amen, a co przeżyłam, gdy się okazało, że wskutek błędu drukarskiego w moim egzemplarzu brakuje arkusza, czyli mniej więcej dwudziestu stron, na których NA PEWNO dzieje się coś arcyważnego dla fabuły, to moje...

Najsłabszym punktem „Nekromeronu” jest fabuła właśnie – co paradoksalnie nie musi wcale świadczyć na niekorzyść książki; wszystko zależy od preferencji czytelnika. Jeśli ktoś oczekuje nagłych zwrotów i zapętleń akcji, gustuje w zapierających dech w piersi pościgach, potyczkach i tym podobnych, łatwo może poczuć rozczarowanie, i to całkiem spore. Choć na przeszło pięciuset stronach z pozoru dzieje się wiele, a pojawiający się co rusz nowi bohaterowie niemalże się kłębią, tak naprawdę większość opisywanych tu wydarzeń, tworzących nieprzerwaną linię prostą, można by podciągnąć pod jedno zbiorcze hasło: wielki wstęp do znacznie mniejszej bitwy dobra ze złem. Czy raczej tak zwanego dobra z tak zwanym złem, bo prawda jest taka, że w „Nekromeronie” to ci dobrzy, pod wodzą króla Tyrongii, fajtłapy i hazardzisty Juleina, postanawiają poniekąd profilaktycznie i zawczasu zaatakować tych złych, choć ci nikomu krzywdy nie wyrządzają ani nie zawadzają, tylko żyją sobie nad wyraz spokojnie w sielskiej krainie zwanej Kassarią. Sęk w tym, że zgodnie z wielowiekową tradycją, powinnością wszelkiej maści sił nieczystych jest w razie konieczności potulnie poddać się eksterminacji w imię walki dobra ze złem, zwycięstwa jasności nad ciemnością... albo łatania dziur budżetowych. I nikogo nie obchodzi, że stojący po teoretycznie złej stronie mocy bohaterowie – nekromanci, minotaury, gorgony, ożywione szkielety, mumie przodków, wilkołaki, cyklopi, duchy, przerośnięte pająki czy nietoperze – są najsympatyczniejszymi istotami pod słońcem. To na nich właśnie skupia się narrator, od czasu do czasu rzucając okiem na z założenia dobrych ludzi, którzy w porównaniu z Zelgiem, młodym i światłym nekromantą i świeżo upieczonym władcą Kassarii, nad wyraz dzielnym i uczciwym minotaurem Takangorem czy przecudownie zabawnym i wygadanym troglodytą Karluzą wypadają bardzo nieciekawie, bezbarwnie. Zwyczajnie nudzą i irytują. Choć skrzące się inteligentnym humorem rozmowy przedstawicieli sił nieczystych wydają się początkowo ciągnąć w nieskończoność, przez dziesiątki, ba! setki stron i łatwo mogą zniechęcić czytelnika, to moment, w którym rozpoczyna się wspomniana już bitwa, okazuje się momentem wcale nie tak znowu wyczekiwanym. Bo skoro wreszcie zaczęli się tłuc – myśli sobie ów czytelnik – to znaczy, że zaraz tłuc się skończą, a wtedy skończy się też i książka, a potem żegnajcie, bohaterowie...

„Nekromeron” to świetny przykład tego, jak o sile książki może świadczyć nie sama fabuła, a bohaterowie właśnie. Bohaterowie i świat przedstawiony, w którym się obracają. Ktoś powie, że to powieść przegadana i nudna – na dobrą sprawę trudno mu odmówić racji, bo tak się właśnie sprawy mają. Mało tego, sama początkowo odniosłam takie wrażenie. Lecz potem jeszcze raz spokojnie zagłębiłam się w książkę, skupiając tym razem nie na fabularnych fajerwerkach, które za żadne skarby nie chciały się pojawić, a na oryginalnym świecie przedstawionym, ciekawych postaciach, inteligentnym humorze i warstwie językowej powieści – tu wielkie brawa należą się Eugeniuszowi Dębskiemu i Rafałowi Dębskiemu, czyli tłumaczowi i redaktorowi, za przepiękną frazę, zachwycające gierki słowne oraz bardzo charakterystyczny i przezabawny sposób, w jaki wysławia się Karluza, mój absolutny numer jeden powieści. I pod tym względem „Nekromeron” absolutnie mnie zachwycił. Wielbicielom lektury nieśpiesznej, językowych smaczków i nieszablonowych bohaterów, których nie sposób nie pokochać – polecam gorąco, sama zaś z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Ponoć nastąpi.

 

Marta Kisiel

 

Wiktoria Ugriumowa, Oleg Ugriumow

Nekromeron

Tłum. Eugeniusz Dębski

Fabryka Słów, 2008

Stron: 534

Cena: 29,99

 


Mowa jest srebrem, a milczenie niekoniecznie złotem

 

okladka

Eremanta to, na pierwszy rzut oka, zwykła wioska leżąca gdzieś na obrzeżach cywilizacji, w której ludzie żyją swoim rytmem „praca-dom”, nie interesując się zbytnio tym, co się dzieje na świecie. Dość mocno podupadła, jak to na „zadupiu”, ale wieś jak wieś. Pozornie, bo jest coś, czym różni się to miejsce od wszystkich innych.

W Eremancie nikt nie rozmawia, nie śmieje się, nawet dzieci w kołyskach milczą. Mimo to ludzie pracują, zakładają rodziny, dzieci zdobywają umiejętności niezbędne im w życiu, czyli jakoś to wszystko funkcjonuje. Jakoś, bo przypadkowy podróżny – inni raczej do Eremanty nie trafiają – zauważa, że wioska znajduje się w stanie rozkładu: nikt nie dba o porządek wokół domów, nie naprawia dziurawych dachów, nie sadzi kwiatów, ba! żaden kundel nie obszczeka intruza. Jednak to nie wrażenie „zapuszczenia” jest tym, co zmusza najbardziej nawet zmęczonego piechura – który wszak nie takie dziury widział – do podjęcia dalszej wędrówki; z Eremanty wygania go właśnie wszechobecna cisza.

Gdyby jednak podróżny zdecydował się przenocować we wsi, co się właściwie nie zdarza, dostrzegłby, że Eremantczycy nie tylko milczą, oni nawet na siebie nie patrzą.

Wakacyjne pilnowanie domu w Londynie to okazja do spędzenia cudownego darmowego urlopu na Wyspach, jednak książka, znaleziona kiedyś w madryckim antykwariacie, którą Magda postanowiła podczas „stróżowania” przetłumaczyć, spycha na dalszy plan zwiedzanie, kontakty towarzyskie, a nawet zwykłe codzienne zajęcia. Magda, zafascynowana tajemnicą Eremanty, zaczyna żyć jej życiem, a milczenie Eremantczyków staje się jej milczeniem.

Listy, jakie matka profesorowej Sławińskiej wysyła do Londynu, pozostają bez odpowiedzi. Mimo podejmowanych przez starszą samotną panią prób, jej córka uporczywie milczy.

Dawne urazy, dawne błędy nie dają o sobie zapomnieć nawet wtedy, kiedy wydaje się, że nikt już o nich nie pamięta.

Joanna Skalska sporo ryzykowała, debiutując powieścią wielowątkową, jednak ryzyko zdecydowanie się opłaciło. Wszystkie trzy historie, tak zupełnie różne, zostały zręcznie powiązane i domknięte. Klimatyczny wątek Eremanty uwodzi czytelnika, a Magda, z jej współczesnymi, zrozumiałymi dla nas problemami, tylko to uwodzenie potęguje. Mnie osobiście najmniej się podobał wątek listów z Polski: nie zaciekawił, językowo nawet trochę znużył, gdyby go nie było, nie odczułabym tego braku, jednak nie ma to wpływu na ocenę „Eremanty” jako całości.

Na plus należy zapisać autorce również to, że nie poszła na łatwiznę i nie zaserwowała nam błahej historyjki, tylko opowiedziała w dobrym stylu o sprawach ważnych, jak choćby o tym, że, excusez le mot, warto rozmawiać. Ciekawy debiut, obiecujący wiele na przyszłość. Pozwolę sobie trzymać kciuki.

 

Dorota Pacyńska

 

Joanna Skalska

Eremanta

Powergraph, 2010

Stron: 288

Cena: 29,00

 


Rozczarowujący powrót do space oper Resnicka

 

okladka

Uwaga, spoiler! (ostrzeżenie redakcji)

 

Po „Starship: Bunt” sięgnąłem z sentymentu. Space opery Resnicka były pierwszymi książkami tego gatunku, jakie przeczytałem. Początkowo się nimi zachwycałem, dopiero później powtarzany w kółko schemat zaczął mnie męczyć. Piątej powieści o niezwykle inteligentnym łowcy nagród, tak doskonale odtwarzającym sposób myślenia swojego przeciwnika, by przewidzieć jego miejsce pobytu, plan i następny ruch, ukończyć już nie zdołałem. Sięgałem, co prawda, po inne utwory Resnicka, za każdym razem zachwycony, że nie są tak sucho napisane jak jego kosmiczne westerny, za to bardziej refleksyjnie i bardziej psychologicznie. Taka była „Kirinyaga” i kilka opowiadań opublikowanych w „Nowej Fantastyce”.

„Starship: Bunt” dzieje się w uniwersum kosmicznych westernów, długo przed wydarzeniami znanymi z cykli o Penelopie Bailey czy Egzekutorze. Powieść opisuje czasy wojny pomiędzy Republiką a Federacją Teroni. Stacjonujący na obrzeżach „Theodor Roosevelt” to stary okręt pełniący rolę miejsca zsyłki dla wszystkich tych, którzy w trakcie kariery zdążyli się narazić komuś ważnemu. A na stanowisko drugiego oficera tego okrętu został przydzielony Wilson Cole.

Czytelnik szybko zauważy, że Wilson Cole jest człowiekiem niezależnym, bohaterem żołnierzy i zmorą zwierzchników. Poniekąd dba o dyscyplinę na okręcie, ale omija procedury, które każą mu salutować wyższym stopniem czy prosić o pozwolenie na wejście na okręt. Od żołnierzy nie oczekuje przeprosin za szczerość i błędy. Jeśli dodać do tego pragmatyzm, inteligencję, zdolność do przewidywania oraz zaangażowanie w to, co robi, mogłoby się wydawać, że to rycerz bez skazy. Gdyby jednak przyjrzeć mu się bliżej, można doszukać się ciekawych wad.

Wilson Cole to pracoholik. I jak przystało na pracoholika, za wiele poza swoją pracą nie widzi. Jeśli z kimś rozmawia, to o pracy właśnie: o sytuacji na okręcie, jego organizacji, komentuje poprzednie akcje, rozmawia o innych załogantach. Jego skłonność do niesubordynacji można zaliczyć do wad, ale coraz rzadziej widzę w popkulturze traktowanie niesubordynacji jako wady. Jest wadą dla zwierzchników, którzy wysuwają ją w swoim zarzucie. Ale sami niesubordynowani pokazywani są często w kontekstach, w których odnoszą sukcesy (co od razu sugeruje nieomylność), gdyż nie są trybami w machinie, tylko samodzielnie myślącymi jednostkami. Ich powód do niesubordynacji jest często słuszny.

Podobnie jest z buntem Wilsona Cole’a. Żadna niesubordynacja mu na sucho nie uchodzi. Jego racje często są słuszne, ale dowództwo twierdzi inaczej. Być może obawia się nagradzać Cole’a, ponieważ od razu znalazłoby się we flocie więcej takich, a przecież nie wszyscy kapitanowie okrętów będą równie nieomylni. Wilson Cole jest przenoszony tylko dlatego, że armia przyszłości musi mieć na uwadze opinię ludu. Przypuszczam, że czytelnicy i tak będą trzymać stronę Cole’a. Każdy sąd, do którego dochodzi, postrzegamy przez perspektywę bliską bohaterowi, w związku z czym nietrudno dojść do wniosku, że protagonistę spotyka niesprawiedliwość. Być może zwierzchnicy kierowali się racjami, które opisałem wyżej, ale sam przebieg przesłuchań przypominał udupienie oficera przez niesprawiedliwych sędziów.

Jakkolwiek wartko napisana, powieść nie zdołała mnie niczym zaskoczyć ani zachwycić. Mam też obawy, czy kolejne tomy to zmienią. Tytuł pierwszego jasno sugeruje, co się stanie, nie mówi tylko, że nastąpi to pod koniec powieści. Czytelnik wie, czego się spodziewać, a suspensu w stylu hitchcockowskim sam nie odczułem. Powieść jest w zasadzie jednowątkowa. Fabuła zmierza w przewidywalnym kierunku. Jeśli kolejne tomy będą rozwijać się podobnie, być może już teraz ich tytuły („Starship: Pirat”, „Starship: Najemnik” i „Starship: Buntownik”) można uznać za spoilery. Bardzo chciałbym się mylić i przekonać, że następne tomy nie będą po prostu kolejnymi zmianami statusu społecznego Wilsona Cole’a.

Polecam wszystkim czytelnikom, aby przed przystąpieniem do lektury przeczytali zamieszczone na końcu książki aneksy. Jeśli ktoś czytał wcześniej kosmiczne westerny Resnicka, aneksy mogą być źródłem ciekawych informacji. Sam dopiero z aneksów dowiedziałem się, że wszystkie space opery Resnicka stanowią cykl opisujący historię ludzkości od kosmicznej ekspansji aż po wyginięcie. Pomysł wydał mi się intrygujący, zwłaszcza ostatnie etapy. Zdziwiło mnie, że pomysł tak rozległy autor postanowił przedstawić serią książek, które łatwo nazwać produkcyjniakami. Powieści o Penelopie Bailey czy o Egzekutorze działy się gdzieś na pograniczu, nie dotyczyły najważniejszych wydarzeń historii. Miały tylko miejsce w tym samym uniwersum. Niewątpliwie takie podejście owocuje rozległą i szczegółową wizją. Nie jestem pewien, czy pomaga to czytelnikowi objąć sam pomysł. Tym bardziej że bez takich aneksów pomysł raczej będzie się utajniać.

Skojarzenie z produkcyjniakami pojawiło się też przy innej okazji. Obcych ras w powieści nie brakuje. Narrator rzadko kiedy wchodzi głębiej w opis ich obcości. Czasem tylko nazywa rasę, innym razem padnie drobna uwaga na temat wyglądu jej przedstawicieli, ale wszystko to jest bardzo powierzchowne. To cecha, która mocno kojarzy mi się z podejściem pisarzy stojących za książkami osadzonymi w uniwersum „Gwiezdnych Wojen”. Obcy mogliby równi dobrze być Chińczykami albo Arabami, byliby obcy w tym samym stopniu. Nie czuję się przekonany tym sposobem opisywania, pomimo iż zdaję sobie sprawę, że przy pisaniu prozy innego sposobu może nie być.

Ostatnie zastrzeżenie, jakie mam, dotyczy niezwykle suchych dialogów. Postaci mówią głównie o tym, co dotyczy akcji, i w zasadzie rzadko kiedy odchodzą od tego tematu. Cała powieść jest niczym fabularyzowany raport. Zrzuciłbym to na stylizację militarną (w końcu akcja dzieje się w środowisku wojskowym), gdyby nie fakt, że to samo zastrzeżenie miałem do kosmicznych westernów Resnicka. Nie ratują dialogów sporadycznie dodawane ironiczne uwagi czy przyjacielskie dogryzania. Przeważa dialog pełen uwag i dociekań Wilsona Cole’a.

Chociaż może o to w space operach chodzi? Być może mniej ważny jest bohater, a ważniejszy jest okręt, jego budowa, możliwości, ważniejsza jest geografia kosmosu, zawiłości polityczne i strategiczne? Gdyby się rozejrzeć, okazałoby się, że dużo osób lubi space opery nie dla głębszych bohaterów (chociaż ten trend umacnia się teraz serialach), ale dla ogromnych galaktyk, wielkich okrętów i galaktycznych wojen o wielkim rozmachu.

Być może Resnick pisze w ten sposób dla jasno określonego czytelnika docelowego. Są wszak czytelnicy, których podejście do książek skupia się na wyszukiwaniu błędów, dziur i niedociągnięć w tekście. Nie tylko drobnych, niekoniecznie znaczących dla całości, ale przede wszystkim błędów w konstrukcji świata, w dedukcji, w rozwijaniu pomysłu, w końcu błędów w konstrukcji postaci. Ten sposób myślenia skupia się na logice wywodu i nie musi być poparty konkretną wiedzą (a bywa, że nie jest), co czyni z niego zmorę niektórych pisarzy. Przypuszczam, że niejedna z czytających ten tekst osób spotkała się z takim podejściem. Być może Resnick prowadzi taką grę ze swoimi czytelnikami. Jeśli czytelnik doszukuje się w powieści przede wszystkim błędów, autor napisze tekst tak, aby wizja miała jak najmniej niedopowiedzeń. A brak emocji i uczuć u bohaterów? Po obserwacji niektórych forów dyskusyjnych wnioskuję, że czytelnikom z takim podejściem nie zależy na emocjach i uczuciach bohaterów, tylko na tym, by ich psychika stanowiła spójną całość. A nawet płaski bohater może być spójny. Jeśli takie intencje przyświecały Resnickowi, być może czytelników fantastyki na Zachodzie łączy z polskimi więcej, niż się wydaje.

Książkę czytało się bezproblemowo, ale i bez większej satysfakcji. Być może następne tomy zmienią moje zdanie. A może Fabryka Słów będzie kontynuować wydawanie Resnicka i skupi się na innych pozycjach z tego uniwersum. Chętnie przeczytałbym książki o ludzkości jako ginącej rasie. Ale o tym na razie mogę tylko marzyć.

 

Mariusz Klimek

 

Mike Resnick

Starship: Bunt

Tłum. Robert J. Szmidt

Fabryka Słów, 2009

Stron: 392

Cena: 31,90

 


< 07 >