Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 15>|>

Historia w ujęciu całkiem marginalnym

 

 

Istnieją tak zwane pouczające historie. Niby tyczą czegoś zbyt konkretnego, a nawet marginalnego, ale w nich odnajdujemy tak zwaną kwintesencję. Sedno. Pewną prawdę ogólną, choć wywiedzioną na szczególnym przykładzie.

Być może to sprawa wieku, aliści przychodzi mi się dziwować ludzkim losom, a w szczególności temu, w jaki sposób sobie oni prokurują kłopoty. Sprawa poniekąd odległa od fantastyki, lecz dobrze opowiadająca, co „stało się jutro, co to jutro dziś jest”. Pewna chyba grupka ludzi założyła sobie portal, a może stronę internetową, jak zwał tak zwał, poświęconą ni mniej, ni więcej, tylko przewagom sprzętu firmy X. W domyśle nad sprzętem firm Y, Z, P, Q itd. Otóż sam ten fakt wzbudził moje zdziwienie. Stawianie ołtarzyka firmie to pewna nowość w moich życiowych doświadczeniach.

Owszem, rozumiem emocjonalny związek maszynisty z lokomotywą. Jednak rzecz tyczy dokładnie TEJ lokomotywy, na której ów maszynista termina różne przeszedł.

Rozumiem nabożeństwo do konkretnego rozwiązania technicznego, do modelu, który się szczególnie udał albo który nam szczególnie leży. Aliści admirowanie firmy... Zasadniczo twórcy owej strony internetowej nie to mieli na myśli, ale na to wychodziło.

Rzeczą naturalną poniekąd było, że za darmową robotę na polu marketingu firma entuzjastów nagradzała już to wsparciem sprzętowym, już to moralnym, a nade wszystko nikt się nie zastanawiał, że entuzjaści używają nazwy i loga adorowanej marki.

Aż tu naraz szast-prast, kota ogonem odwrócono i nasi dziwacy dowiedzieli się, że nie tylko nie będą wspierani, że nie tylko mają oddać, co dostali, ale że jeszcze przez lata bezprawnie nazywali się tak, jak ukochana przez nich firma.

Jak mówi stare kieleckie przysłowie: „Za twe dobro masz pod ziobro”. Bez politycznych kontekstów. Powinni się byli chłopcy spodziewać. Tak działają korporacje. Zmieni się koncepcja na szczeblu, wyniki nieoczekiwane albo zmiana strategii. Gdyby zawarli umowę, że za kasę taką a taką wykonają robotę, to pewnie im kasa byłaby większa, tym dłużej by mogli używać loga firmy i jeszcze mieli z tego znaczne profity.

Nauka ogólniejsza? Owszem, w swoim czasie była komuna, walczyliśmy z nią, na przykład rozwijając ponad wszelką miarę i potrzebę teorię wolności osobistej wewnętrznej czy jak ją tam jeszcze można sobie nazwać.

Przyznam szczerze, że w znacznym stopniu traktowałem to jak swego rodzaju paciorki antysocjalistyczne czy raczej propagandę wojenną, którą, owszem, znać wypada, by wygłosić, ale nie za bardzo wierzyć.

Bo, na przykład: być, a nie mieć. Jak już chyba kilka razy pisałem, kwestii „mieć” nie było. Kolejka po akumulator do malucha na pięć lat, mydło na kartki – to była realność tamtych czasów. Co można było mieć? Kupiłem kiedyś żelazko. Bo akurat dawali. Przeleżało do czasów, gdy żelazek było jak psów, do tego ze spodami takimi i owakimi, ze spryskiwaniem, parowaniem i elektroniczną regulacją prasowania, bo temperatura to zbyt proste.

Człowiek mógł tylko być. Po prostu. Dlatego zajmowanie się taką kwestią w „owych czasach” było czystą abstrakcją.

Różnej maści lekkoduchom i humanistom zostawiam kwestię, zali ów przymus był katalizatorem upadku czerwonych i na ile. Po mojemu, po zapoznaniu się z historią entuzjastów pewnej firmy, był.

Komuna wyrobiła w człowieku pewne odruchy, zwłaszcza w używaniu łepetyny. Wiadomo było, że prasa kłamie, a jak w tiwi co pokazali, to się spodziewał, że jest na odwrót. Podejście do środków musowego przykazu chyba znakomicie ilustrował wiele razy opowiadany kawał o prawdziwych wynikach tototka. „Tu Radio Wolna Europa, a teraz podajemy prawdziwe wyniki losowania”... Tak to mniej więcej wyglądało. Ludzie mieli dystans. Także do antykomunistycznej propagandy.

Myślę, że większość akceptowała te zasady sformułowane w „Wielkim Szu”: ty oszukujesz, ja oszukuję, wygra lepszy... Otóż, mam wrażenie, że stan umysłu tamtych czasów, to było wyczulenie na odkrywanie własnej prawdy o świecie. To, jak sobie radzili polscy gastarbeiterzy w niedalekich nam krajach ówczesnej Zjednoczonej Europy, generalnie w sercu kapitalizmu, świadczy, że ciężko im było we łbie zamącić.

Jakkolwiek wszelkie humanistyczne wycieczki w opis rzeczywistości zawsze wydają mi się podejrzane, to tym razem muszę przyznać, że porównanie do wilka stepowego, samotnego, zdanego tylko na siebie byłoby kwintesencją postawy ówczesnego obywatela Przywiślańskiego Kraju.

Powiedzmy to inaczej: niezależność była dla mnie zbyt oczywistą wartością, abym w ogóle się nad nią zastanawiał. To mniej więcej tak, jak tłumaczyć wspinaczowi, że raczej nie powinien spadać. Jakiejkolwiek dyskusji mogły podlegać co najwyżej metody, jak unikać podległości, jaki stopień jej utraty, na jakich polach, jest dopuszczalny. Tym niemniej, człowiek z automatu reagował tak, że wszelkie uzależnianie traktował jak wielką szkodę.

Patrząc trochę szerzej: tamten świat był wrogi. Na człowieka czyhało wiele pułapek. Może najmniej niezwykłe, niebezpieczne, najbardziej oczywiste były pułapki przygotowywane przez SB.

Niestety, poza tym patriotycznym poletkiem było grząskie bagno, pełne głębokich dziur, czasami tylko kałuż. Było sztuką odróżnić jedne od drugich, przewidzieć, czy tylko pomoczymy buty, czy wpadniemy z czapką. Mogli oszukać w sklepie, w urzędzie wyprowadzali zawodowo w pole, wszędzie obowiązywały niepisane zwyczaje ważniejsze od przepisów prawa. Trzeba się było uważać, że zacytuję jeszcze raz Kwinto.

Proszę mnie nie pytać, na ile człek wychowany w komunie był gotów zaufać kapitalistycznej firmie. Nie wiem. Mam jednak wrażenie, znów oparte tylko na przygodach wspomnianych „gastarbeiterów”, że ufał na tyle, na ile to było konieczne i rozsądne.

Słowo się rzekło, w naszym życiu pojawiło się coś niezwykłego, przynajmniej jak do tej pory: entuzjazm dla firmy i jej wyrobów. Zajadłość, z jaką wojują między sobą linuksiarze z windziarzami jest poniekąd uzasadniona: dzieli ich pewna ideologia. Aliści wojny, jakie toczą między sobą zwolennicy firm produkujących aparaty fotograficzne, to już coś zupełnie dziwnego. To mniej więcej coś tak dobrze uzasadnionego jak miłość do klubu piłkarskiego. Przy czym, o ile awantura pomiędzy kibicami jest w zasadzie nieuniknioną konsekwencją istnienia piłki i odbywania meczów, to tu już jest sprawą zupełnie tajemniczą, dlaczego miałby ktoś występować przeciw firmie, która w gruncie rzeczy ani ziębi, ani grzeje.

Skąd pomysł, że firma za miłość odwdzięczy się podobnymi uczuciami? Skąd pomysł, że w ogóle jakieś uczucia w grę będą wchodzić? Zwłaszcza ze strony firmy? Może intuicja nam podpowiada, że tam pracują ludzie, że jak zobaczą, że my ich wspieramy...

A czy to raz widzieliśmy instytucję działającą nie tylko bezdusznie, ale i bezmyślnie? Zapewne można mieć nadzieję, że tak zwana prężna kapitalistyczna firma nie będzie wyczyniała głupot. Ale też trzeba uwzględnić, że dość często zrobi coś, co może jej się wydawać tylko rozumne. Wreszcie, powiedzmy sobie szczerze, trzeba być całkiem ślepym, aby nie zobaczyć, że korporacja to coś, co zachowuje się w sposób przewidywalny, zgodny z własnym interesem. Mieliśmy dość czasu, aby to zauważyć. Dość czasu, aby wyzbyć się wszelkich złudzeń, nawet – aby całkowicie pozbyć się wszelkich odniesień do wyobrażeń o kapitalizmie wyprodukowanych na bazie życia w socjalizmie. Lwia część społeczeństwa komuny już nie widziała na własne oczy.

Powinniśmy być od dawna uzbrojeni w prostą wiedzę, że firmy stają na głowie, by wywołać bzika na punkcie swoich wyrobów. Oraz że ów bzik, zazwyczaj jest bardzo szkodliwy dla zbzikowanego. No i co?

No i wychodzi na to, że znajdują się grupy ludzi, które zajmują się kultywowaniem bzika.

Do tego dochodzi niezrozumienie mechanizmów, jakie rządzą tym światem. Mechanizmów, które w rzeczywistości są często pod naszą całkowitą kontrolą, a kłopoty z nimi są przez nas samych na wyraźne życzenie wywoływane.

Skąd się wzięła awantura o nazwę firmy? Ano... bo nazwa jest własnością firmy. Jako tak zwana marka stanowi wartość samą w sobie. Srutu tutu majtki z drutu, jak mawiali mali przedborowianie. Można opowiedzieć, o co chodzi prosto i sprawniej. Jako że rozliczeniową walutą na świecie jest dolar, to amerykańskiemu bankowi jest na rękę, by liczona w dolarach wartość towarów na świecie była wielka. Bo jeśli firma gdzieś tam podwyższy wartość swej marki, to wzrośnie wartość jej na przykład akcji. Ktoś te akcje kupi. I bank USA będzie mógł, a nawet musiał dodrukować trochę sałaty, bo inaczej zamiast inflacji będzie zabójcza deflacja. I kupić za nią (sałatę) np. ropę od Arabów. Ewentualnie bliskowschodnich Azjatów.

Kraj, w którym doszło do podwyższenia wartości, też będzie zadowolony. Albowiem zawsze w jakiś sposób transakcję da się opodatkować. Otóż: kochamy wszędzie nadawanie wartości, nawet czemuś, co nie bardzo jest, jak na przykład ów „brand”.

Wokół wartości owych „brandów” narosła ochoczo powtarzana mitologia. Sęk w tym, że to mity, że, owszem, daje się czasami wydusić realną kasę z entuzjazmu dla marki, czy wycisnąć część jej mitycznej wartości, co rodzi wrażenie, że to jest jakaś prawda. Ale to mniej więcej tyleż samo warte, co owe łomotaniny po łbach obiektywami wrażych firm.

Zapewne wojna o wartość „brandu” spowodowała, że firma nakazała zamknięcie pod starą nazwą forum, na którym wyżalali się biedni klienci poszkodowani przez jej serwis. Inna sprawa, czy mieli rację.

Jest już mocno zagadkowe, co spowodowało, że wzięli za pierze portal jej entuzjastów. Widocznie uznali, ze skoro brand ma wartość, to posługiwanie się nazwą jest użytkowaniem (brandu) bez uiszczania opłaty.

Poniekąd racją jest, że jak czegoś chcą, to niech płacą. Problem w tym, że nasz świat nie jest koniecznie tak prosty, jakby się przydało dla akcjonariuszy firm. Zasada, że jeśli ludzie są skłonni zapłacić, to coś, za co chcą płacić, jest tyle warte, ile chcą, jest fajna, ale niestety, w tym konkretnym wypadku prowadzi do naruszenia nadrzędnej zasady wolności słowa. Albowiem wklepując w wyszukiwarkę nazwę firmy chciałbym także trafić na prywatne chwalby oraz klątwy pod adresem firmy.

Nie mam tu na myśli żadnych górnych i chmurnych wartości humanistycznych czy wolności artystycznych: ja bym się zwyczajnie chciał dowiedzieć, co ludziska o konkretnym towarze wypisują. Jakkolwiek nasuwa się dość niepokojąca refleksja, że uznawanie czegoś, co szczerze mówiąc, nie bardzo jest, jak nazwa firmy, nie tylko za istotny byt, ale wręcz za towar, budzi niepokój. Jak niemądrze jest budować na piasku, to tym bardziej na niczym. (Friedrich Wilhelm Nietzsche, ur. 15 października 1844 w Röcken w okolicach Naumburga, zm. 25 sierpnia 1900 w Weimarze – filozof, filolog klasyczny, pisarz i poeta, za Wikipedią, dla przypomnienia).

Tak jak zacząłem, w jednym zdarzeniu, dość odległym, skupiają się refleksje o tym, co w naszym świecie się dzieje. Żyjemy w przekonaniu, że nasze czasy są sublimacją najlepszych rzeczy, jakie ludzkość wymyśliła przez tysiąclecia. To nie taki całkiem popularny osąd. Raczej oparty na ewolucyjnym modelu świata. Te pomysły, które się sprawdzają, pozostają; to, co przeszkadza, wypada w naturalny sposób. Zdawać by się mogło, inaczej być nie może. W ten sposób nasz świat jawi się jako z pewnością najdoskonalszy z możliwych, jaki powstał do tej pory, nawet jeśli zdaje się nam, na pierwszy rzut oka, że coś w nim jest do luftu. Wszelako to wszystko przy założeniu, że ewolucyjne procesy faktycznie działają. Co do techniki, to widać, że tak jest. Dowodem bynajmniej nie są niezwykłe osiągnięcia: raczej ciągłość. Koło jak było okrągłe jakieś pięć tysięcy lat temu, jest i dzisiaj. Dziś jest ono tylko nieco okrąglejsze. Deski są prostsze, stal twardsza. Widać, że układ gładko podąża ku pewnym punktom skupienia... No, nie wiem, czy to zdanie jest zrozumiałe. Ale nie potrafię wymyślić, jak to powiedzieć prościej. Chodzi o to, że jak mamy wiaderko z piaskiem, to gdy je postawimy na maszynie wytwarzającej wstrząsy (po prostu wibratorze budowlanym), to piasek będzie nam coraz bardziej osiadał. Co tu dużo gadać: skupia się on nam do możliwie najmniejszej objętości. Spomiędzy ziaren wyłazi powietrze, przestrzenie pomiędzy nimi stają się coraz mniejsze.

Tak właśnie wygląda postęp techniczny. Koło okrągłe, tylko okrąglejsze. Tymczasem w dziedzinie tak zwanych nauk humanistycznych takiego gładkiego utrząsania naprawdę bardzo trudno się dopatrzyć. Od republiki do cesarstwa, od demokracji do zamordyzmu i z powrotem. Co ideologia, to tak naprawdę uzasadnienie czemu drapać (dziobać) ma szpak bociana a potem czemu ma zajść zmiana.

Tymczasem przydałoby się temu światu choć trochę porządku, choćby takiego, jaki panował w ukochanym przez fantasy średniowieczu. Dlaczego średniowiecze? A dlaczego nie? Odpowiedź bynajmniej nie byle jaka, bo mówiąca, że nie ma jakiegoś wyraźnego punktu skupienia, do którego by ten cały bu... przepraszam, agencja towarzyska, podążała. Na przykład dzięki feudalizmowi dość dobrze było wiadomo kto może nam w prostowaniu Krzywego Koła przeszkodzić, a kogo do roboty wolno nam zagonić. Bo na przykład nie było handlu marką. Owszem, można było zakupić odpust. Wszelako oznaczało to, że ołtarzyk i modły należały się jedynie Panu Bogu, a pierwsze przykazanie zakazywało mieć jakichkolwiek cudzych przed Nim. No i, na wszelki wypadek, dobrze, zwłaszcza dla ateiśty (w odróżnieniu od ateisty). Co jest dopuszczone do handlu na rynku, w efekcie, co jest towarem i ma jakąkolwiek wartość, o tym decydował cech. Kiepsko było, ale działało przez stulecia, znacznie dłużej niż się nam we współczesnych czasach udało przetrwać od kryzysu do kryzysu.

W średniowieczu, jak mi się zdaje, cenną cechą była roztropność, drwiono z łatwowierności. Trzeba było, jak mówił Kwinto, uważać. Bodaj jedyną rzeczą, jaką można uznać za cenną spośród tych, o których mówiliśmy, a która daje nam przewagę nad średniowieczem, to wolność słowa. Tyle, jak się zdaje, dobrego przez stulecia wymyślono.

A dla ciekawskich link do opisywanej awantury.

 


< 15 >