Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 32>|>

Rhezus. Tułaczka śladami konania (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Nie łudźcie się, że oto kolejny bohater przybył ocalić śmiertelnych.

Niektórzy szukają miłości. Inny pragną chwały. Jeszcze inni nocami śnią o złotych górach.

Ale jest ktoś, kto pragnie czegoś zupełnie innego. Czegoś, co nigdy nie zostanie mu dane.

Śmierci.

Poznajcie historię podróży Rhezusa w poszukiwaniu zagłady.

 

(Fabryka Słów)

 

Zemsta

Gdy ją zobaczyłem, poczułem smutek i współczucie dla wszystkich kobiet, które znałem, żadna z nich nie dorastała jej do pięt. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Pytia była chuda jak sama śmierć, kości rysowały się wyraźnie pod jej skórą, przez to twarz i ręce wydawały się dłuższe. Przypominała mizerne szkapy, ciągnące chłopskie wozy, które widywałem w dzieciństwie. Na początku rozśmieszyło mnie to skojarzenie, za które pewnie dobrzy ludzie spaliliby mnie na stosie, ale szybko spoważniałem, nie mogłem stracić jej z oczu. Pytia miała długie włosy w nijakim kolorze i zapadnięte policzki. Nie była zgrabna, tyłek i piersi nie podnosiły na milimetr materiału długiej sukienki. Tylko jej oczy... Ogromne, błyszczące oczy, niewiarygodne oczy, o których jedno spojrzenie mógłbym skamleć godzinami. Najbardziej pełne życia ze wszystkich, w jakie patrzyłem. I należały właśnie do niej. Smutno.

Kiedy widziałem ją poprzednio, nie zauważyłem, jaka jest pociągająca. Nie, to nieprawda. Nie patrzyłem na nią wtedy w ten sposób, jak mógłbym?! Patrzyłem na siostrę. Na jej rękę, wystającą z trawy. Na jej nogę, wystającą z trawy. Drugiej ręki nie widziałem, rzucili ją daleko, a przecież było ciemno. Patrzyłem na siostrę, pozbawioną rąk i nóg, ust i nosa. Na cześć bogini Bareth. Ku rozweseleniu Pytii, która uśmiechała się, pochylona nad jej zmasakrowanym ciałem.

Pamiętam, że ocierałem się o lodowate granice szaleństwa, ogłuszony własnym nieludzkim rykiem i nienawiścią.

Pamiętam, że trząsłem się cały i modliłem się, żeby moja siostra straciła przytomność, ale dobrzy bogowie nie wysłuchali moich próśb. Kaci odrzucili kadłubek, bo tylko tyle z niej pozostało, by zrobić miejsce na ołtarzu dla kolejnej ofiary. Poczułem absurdalną ulgę, ale ona nie zemdlała, tylko umarła. Pytia spojrzała na mnie spod półprzymkniętych powiek.

– Odejdź – wyszeptała miękko.

Pamiętam, że kapłani spojrzeli na nią ze zdziwieniem i chcieli zaprotestować, ale była stanowcza. I biegłem przez las, potykając się, krzycząc, łkając, oszalały ze strachu, a gdzie spojrzałem, widziałem w trawie zakrwawione kończyny. Do miasta dotarłem dopiero po całej dobie błąkania się po lesie.

Tego dnia, gdy poznałem Rhezusa, znów zobaczyłem Pytię z bliska i czekałem, aż zbliży się do mnie na tyle, bym mógł ją upolować. Ranek wstawał powoli, cieszyłem się. Wiadomo, że demony są najsłabsze o poranku, a skąd mogłem wiedzieć, kogo przywoła, by ją bronił? To był idealny poranek, mglisty, wciąż wypełniony nocą – w takie poranki trudno dosłyszeć krzyk, nawet gdy wzywa Wyrocznia. Ranek w sam raz na to, żeby nie słyszeć skradającego się mordercy. Uśmiechnąłem się z radością dziesięciolatka. Chwyciłem mocniej nóż i pocałowałem delikatnie klingę. Nie byłem nigdy szalony ani odważny. Potrzebowałem kilku lat, by się do niej zbliżyć. Nie byłem i nie jestem wojownikiem, nie potrafię powalić dziesięciu napastników jedną ręką ani trafiać nożami uciekających zbirów. Nienawidzę walki i krwi. Lecz niektórych rzeczy nie mogłem i nie chciałem uniknąć.

Pytia sięgnęła po naszyjnik, a ja zamarłem w oczekiwaniu. Otworzyła go, wzięła na palec szczyptę mieniącego się proszku i wtarła w dziąsła. Odchyliła głowę i jęknęła cicho. Wzięła drugą i wsunęła rękę pod fałdy sukienki. Skoczyłem i momentalnie znalazłem się obok. Kolejny jęk rozkoszy zamarł na jej ustach, naszyjnik z prochami wypadł z dłoni. Przez ułamek sekundy delektowałem się strachem potężnej Wyroczni. Już miałem poderżnąć jej gardło, co nie zadowalało mnie wprawdzie, bo było zbyt szybką i łagodną śmiercią, ale nie mogłem ryzykować zwłoki, gdy dał o sobie znać mój odwieczny pech. Myślałem, że szlachetny rycerz utnie mi rękę, ale ograniczył się do mocnego szarpnięcia. Wylądowałem na ziemi i z rozpaczą zrozumiałem, że jedynie drasnąłem Pytię. Zerwałem się i ujrzałem kilka kropli krwi na jej szyi. Musiałem cofnąć się szybko, by krótki miecz przybysza nie wylądował w mojej głowie. Do dziś dziwię się, że nie zabił mnie wtedy od razu, mógł to zrobić bez problemu.

Odsunąłem się na sporą odległość. Gdzieś daleko zaczęły bić dzwony. Pytia patrzyła na mnie i trzęsła się od śmiechu, jej oczy stały się jeszcze większe i roziskrzone.

– Nic ci się nie stało? – zapytał nieznajomy, podchodząc do niej.

Pytia roześmiała się jeszcze głośniej, a kiedy nareszcie udało jej się opanować, znów spojrzała na mnie i przebiegł mnie dreszcz. Uśmiech perfekcyjnie okrutny, gdybym ja potrafił się tak uśmiechać, pierwszy lepszy przechodzień nie powstrzymałby mnie przed mordem, planowanym od lat.

– Nadchodzą – oznajmiła Pytia drwiącym głosem.

Rzuciłem się między krzaki. A jednak przypomniałem sobie o kimś, zatrzymałem się i spojrzałem za siebie. Szlachetny wybawca dam patrzył to na Wyrocznię, to na mnie, ze zmarszczonymi brwiami i poważną miną. Zupełnie nic nie rozumiał!

– Rusz się, kretynie! – wrzasnąłem do niego. Wróg, nie wróg, szkoda człowieka. – Czekasz, aż przyniosą ci pal?!

Doskoczyłem do niego, szarpnąłem za rękaw i pociągnąłem w stronę gęstszych zarośli. Wkrótce biegliśmy obaj, ścigani przez coraz głośniejszy dźwięk dzwonów. Nagle usłyszałem warczenie i poszczekiwanie. Przeszły mnie dreszcze i przyspieszyłem. Bogowie, spuścili ze smyczy świątynne psy! Gnałem na złamanie karku, kalecząc ręce i twarz o gałęzie niskich drzew. Nostalgiczny nastrój opuścił mnie całkowicie, co było niejakim pocieszeniem. To dziwne, nie zdołałem pomścić siostry, moje życie miało lada moment się skończyć, a chciało mi się śmiać. Przed sobą zobaczyłem rzekę. Chwała dawnym władcom, którzy w swych ogrodach zadbali nawet o strumienie głębokie i szerokie! Modląc się, by psy nie potrafiły pływać, bez namysłu rzuciłem się w kierunku wody. Pod powierzchnią przemknął długi na kilka metrów, ledwie widoczny cień.

– Wspaniale! – zawołałem wściekle, cofając się. – Co za przemiły poranek!

Odwróciłem się i wyciągnąłem przed siebie nóż. Świadomość, że za chwilę zginę, nie należała do najprzyjemniejszych. Obok mnie przystanął dzielny rycerz. Miał na sobie brązowy strój podróżny i wysokie, ciężkie buty. W rękach trzymał nóż i ów krótki miecz, z którym prawie zapoznał się mój mózg. Poza tym żadnych bagaży. Długie, ciemne włosy związał z tyłu strzępem jakiegoś rzemienia. Wspaniały przykład na to, jak nie powinno się czesać. Pomyślałem, że chyba pochodzi z poprzedniego stulecia. Wyglądał na nie więcej, niż trzydzieści pięć lat. Stał obok mnie, nawet niezdyszany i spokojnie wpatrywał się w kępę drzew, z której wybiegliśmy. Czułem strużki potu, spływające po plecach, sklejające włosy na czole. Co wybrać? Paszcze piesków czy wodnych węży? Jeśli to nie jest wybór tragiczny, to co nim jest? Za to mój nowy przyjaciel był na tyle głupi, by wciąż nie rozumieć powagi sytuacji. Westchnąłem. Kolejny przypadek nieuleczalny. Poczułem zapach psów i moje wnętrzności zaczęły tańczyć. Przybysz wystąpił kilka kroków do przodu i wyciągnął przed siebie rękę. W tym samym momencie pojawił się pierwszy pies. Wyższy ode mnie co najmniej o dwie głosy, czarny jak najgorszy z demonów, z ogromną paszczą, wyrzucającą deszcz śliny. Dzielny rycerz ani myślał się cofać.

– Idioto! – wrzasnąłem, chyba bardziej do siebie, niż do niego, bo zamiast uciekać, rzuciłem się do przodu i pociągnąłem go.

Spadliśmy razem na ziemię. Pies, zamiast oderwać mu głowę, zadowolił się ręką, którą chwycił w zębiska, przeskakując nad nami. Z kikuta buchnęła krew, siknęła mi w oczy, krzyknąłem, a potem wszystko ucichło. Kiedy przetarłem twarz i obraz się wyostrzył, zobaczyłem konającego psa, skomlącego jak szczeniak u stóp nieznajomego.

Mój przyjaciel, Obcy, ignorując swą wciąż krwawiącą ranę, podszedł do psa, chwycił bestię za jedną z łap i pociągnął prosto do rzeki. Pies żył jeszcze, kiedy woda zakotłowała się i łuskowate szeleszczące łuskami cielska owinęły się wokół niego. Odwróciłem wzrok. Od dawna wszyscy powtarzali mi, że jestem sentymentalnym głupcem i mieli rację, bo zrobiło mi się żal psa. Nie dano mu wyboru, a skończył zabity potrójnie: przez dzielnego rycerza, węże i wodę.

– Chodźmy stąd. – Nieznajomy po raz pierwszy odezwał się bezpośrednio do mnie.

– Ta rana...

– Nieważne. – Zębami oderwał rękaw koszuli i zaczął niezgrabnie opatrywać kikut.

Przemiły poranek.

– Powinienem cię nienawidzić – powiedziałem, kiedy oddalaliśmy się znad rzeki. – Przeszkodziłeś mi, przyjacielu.

– Dlaczego chciałeś ją zabić?

Ołtarz, kadłubek, jej oczy. Zadrżałem na samo wspomnienie.

– To przykre. Ale uważam, że ona nie powinna żyć.

– Nie powinna? – Uśmiechnął się kpiąco i po raz pierwszy ujrzałem, jak się ożywia. – I ty masz prawo o tym decydować? Nie uznaję takich głupich argumentów.

– A zemstę uznajesz?

– Zemstę? – Spojrzał na mnie uważnie. – Tak, zemstę uznaję.

– To nie jest tak, że o tym marzę, rozumiesz? Nie zasypiam z myślą: chciałbym patrzeć na jej rozpłataną czaszkę, pławić się we krwi, wyrwać jej serce spod żeber...

Wolałbym spać zwyczajnie, spokojnie, bez koszmarów.

– Przychodzą do ciebie zmarli? – domyślił się.

– Rzadko – przyznałem niechętnie. – Ale nie osobiście. To tylko wspomnienia. Wolałbym, żeby nie istniały i żeby pewne rzeczy nigdy się nie wydarzyły. Lecz dzieją się i później trzeba brać odwet, chociaż to nic nie daje, nie zabije bólu, prawda? A jednak tak trzeba.

Uśmiechnął się pobłażliwie i wydał mi się nagle dużo starszy.

 

 

Rusałki

Przysiadam się do najbliższej grupy, kilku mężczyzn spogląda na mnie niechętnie, ale zamawiam dla wszystkich piwo, co od razu niesie za sobą poklepywanie po plecach i szerokie uśmiechy.

– Egzorcysta śpi na górze – mówi jeden, wracając do przerwanej rozmowy. – Kazał zbudzić się godzinę po zachodzie słońca.

– Poprzedni nie wrócił, ten też niech lepiej sobie porządnie podje przed wyjściem. W końcu to ostatni posiłek w jego życiu – dodaje ze śmiechem brodacz po mojej prawej, wychylając kufel.

– Co tu się tak właściwie dzieje? – wtrącam się do dyskusji. – Słyszałem tylko jakieś niespójne plotki.

Przyglądają mi się ze zdumieniem, ale i dumą, że właśnie oni mnie wtajemniczą.

– Nie słyszałeś?! Lepiej nie wychodź z miasta po zmroku! Dzieją się straszne, niewytłumaczalne rzeczy!

– Ludzi znajduje się bez jednej kropli krwi...

– Wyglądają łagodnie, jakby spali. Uśmiechają się nawet.

– Zawsze w tym samym miejscu, bestia porzuca ich pod bramą miasta.

– Same dziewczęta i młodzi chłopcy...

Nie podoba mi się to, co słyszę. Wzdycham. Agresja pewnie znów miała rację. Kolejna historyjka, którą karmi się turystów. Miałbym wierzyć, że hipotetyczny potwór zadaje sobie trud podrzucania swych ofiar prosto pod nos strażników? Że ludzie, których pozbawiono krwi wyglądają, jakby spali? Widziałem wielu wykrwawionych ludzi, nigdy się nie uśmiechali. Prawie słyszę drwiący chichot Agresji, wiem już, co powie i zgadzam się z nią. Na kilometr śmierdzi robotą ludzi.

– Jak często pojawiają się trupy? – pytam, zachowując resztki nadziei.

– Co kilka dni.

– A od jak dawna w mieście znikają bez śladu ludzie?

Moi rozmówcy wyglądają na urażonych, zawiedli się na mnie. Po co zadaję takie głupie pytania? Powinienem przecież wydawać okrzyki zgrozy i kiwać skwapliwie głową, mieć oczy wielkie jak spodki. Wiem, nie jestem wdzięcznym słuchaczem, lecz ogarnia mnie coraz większe zniechęcenie. Nagle zdaję sobie sprawę, że moje pytanie było naprawdę głupie. W mieście, przez które w każdym miesiącu przewijają się setki podróżnych, nie da się zaobserwować zniknięcia kilku z nich. Nawet brak stałych mieszkańców da się łatwo wytłumaczyć: dziewczęta uciekają z przystojnymi przejezdnymi, chłopcy ruszają w świat za przykładem innych wędrowców. Jeśli morderstw dokonuje jakaś sekta, zaginięcia mogą trwać od wielu, wielu lat. Ale w takim razie czemu ostatnio złoczyńcy ujawnili swe zbrodnie, nie ukryli zwłok? Wymagają tego jakieś nowe rytuały? Czy to naprawdę tylko przynęta, na którą dają się łapać żądni wrażeń podróżni i głupcy, tacy jak ja?

Jeśli tak, ktoś powinien się tym zająć. Nie jestem pozbawiony poczucia humoru, lecz zabójstwa kilkunastu młodych ludzi, by wsławić miasteczko, to lekka przesada. A może faktycznie pojawił się potwór? Przecież właśnie na to liczę.

– Ofiary mają na szyi ślady ugryzienia – oznajmia mi człowiek, siedzący przy sąsiedniej ławie.

– Ugryzienia? – dziwię się. – Więc może chodzi po prostu o wampira?

Nie powinno się mówić „po prostu”, jeśli chodzi o wampira. W przypadku wampirów nic nie jest po prostu, zresztą nie widziano żadnego od ponad wieku, dziwi mnie tylko, że moi rozmówcy nie biorą pod uwagę najprostszego rozwiązania. Bogowie, jak byłoby pięknie, gdyby sprawcą mordów faktycznie okazał się wampir!

Wiele lat temu tropiłem jednego, lecz nie udało mi się go odnaleźć. Nigdy nie widziałem żadnego na własne oczy, chociaż miałem okazję parokrotnie oglądać ofiary. Tutaj z kolei znowu nie zgadza się opis zwłok – zabici przez wampira ludzie nigdy nie wyglądają, jakby spokojnie spali. Niektórzy wierzą w bajki, że wampir swą cudowną mocą uspokaja człowieka, którego pozbawia krwi, usypia go, odurza. Wampir musiałby być głupi, żeby inwestować energię w kogoś, kto zaraz zginie, a wampiry z pewnością nie należą do głupich istot. Ich ofiary mają zwykle twarze wykrzywione przerażeniem, ale nie tylko o to chodzi. Ofiary wampirów są zniekształcone, jakby wymięte, wampir pije dziko, namiętnie, nie zlizuje cieknącej krwi, on ją wysysa z wielką mocą.

– Wampir? – Słyszę czyjś niski, drwiący śmiech.

Wszyscy odwracamy się w kierunku, z którego dobiega. Na schodach stoi wysoki i barczysty mężczyzna, obwieszony talizmanami, z wymalowanymi na policzkach czarnymi wężami Agatona. Ma długie, rude włosy i zielone oczy, kilkudniowy zarost. Nosi szkarłatny płaszcz, pokryty magicznymi symbolami, a jego dłonie błyszczą od pierścieni i bransolet. Więc to ten wspomniany egzorcysta. Uprzejmie powstrzymuję śmiech. Znam jednego egzorcystę. Jest wysoki i szczupły, chudy nawet. Zawsze trochę przygarbiony, z krótkimi, jasnymi włosami, w skromnym, czarnym ubraniu i w okularach. Wygląda niepozornie ze swoim jedynym nożem, który nosi za pasem, zresztą nie zawsze porządnie naostrzonym. Nie ma medalionów, sygnetów, tatuaży na całym ciele. Wydaje się młodszy, niż jest w rzeczywistości. Lewy kącik jego ust zniekształca gruba, krótka blizna, przez co wygląda zawsze na lekko uśmiechniętego. Ludzie biorą go zazwyczaj za biednego adepta któregoś z uniwersytetów. Zwykle nawet nie wyprowadza ich z błędu. Maximilian Ozysh, zwany Okularnikiem. Wspaniały egzorcysta.

– Wampir?! – powtarza rudzielec, ruszając w dół schodów. – Nie ma tu mowy o żadnym wampirze, wierzcie mi.

– To tylko hipoteza – ośmielam się zaznaczyć.

– Posłuchaj mnie, młodzieńcze. – Zwraca ku mnie oblicze pełne troski, a ja prawie parskam śmiechem, słysząc to „młodzieńcze”. – Masz wielkie szczęście, że tu przybyłem, bo z wiedzą tubylców to miasto byłoby skazane na zagładę!

Sprytny z niego człowiek, wiadomo, że im większe odegra przedstawienie, tym więcej mu zapłacą. Dziwię się tylko, że ludzie dookoła mnie, wyglądający na inteligentnych, wsłuchują się z zapartym tchem w każde jego słowo.

– Wampir, mój drogi – mówi znów bezpośrednio do mnie – to przerażająca bestia. Jego ofiary są poskręcane jak bluszcz, mówię ci to ja, Gilbert Rosenkrac, egzorcysta oddanego bogom miasta Pax Nuenda!

Może niezbyt zgrabne porównanie, ale jednak ma blade pojęcie na temat swojego fachu, chwali mu się to, w końcu papiery ze stolicy do czegoś zobowiązują.

– Z czym w takim razie mamy do czynienia, szlachetny panie? – pytam uprzejmie.

– Z rusałkami – odpowiada Gilbert Rosenkrac z przekonaniem.

– Miasto otaczają bagna, a na bagnach żyje jedna z odmian rusałek. To bardzo złośliwie stworzenia, nie zdziwiłem się, gdy mi powiedziano, że podrzucają trupy na szlak.

Bogowie, za co pokaraliście mnie niezwyciężoną naiwnością?! Co mnie przywiodło do tego miasta, gdzie postrzelony egzorcysta opowiada o złośliwych rusałkach hasających po gościńcu i pijających ludzką krew?! Jeśli przeżyję i spotkam Okularnika, muszę mu koniecznie opowiedzieć o tym człowieku, pęknie ze śmiechu.

– Coś cię bawi, mój panie? – pyta chłodno Rosenkrac, chyba nie udało mi się tym razem zachować kamiennej twarzy.

– Nie, mistrzu. Chciałbym tylko zobaczyć te rusałki, które opuszczają swe bagniska i wędrują przez las z trupami na plecach, by złożyć je u bram miasta.

Rosenkrac czerwienieje na twarzy i chce coś odpowiedzieć, ale ktoś go uprzedza.

– Egzorcysta! Egzorcysta!

Na wszystkie demony, staruszkowie zawsze byli moim najgorszym przekleństwem. Bo drobny, siwy mężczyzna, który zadał sobie trud wstania na nogi, obute w coś, co przypomina kłębek szmat i który dotychczas drzemał przy piecu, patrzy na mnie, a nie na czcigodnego Gilberta Rosenkraca. Tak, miewam czasem genialne pomysły, ale czemu ich skutki prześladują mnie przez dziesięciolecia? Pamiętam dobrze, że będąc w Pilaf Mare poprzednim razem udawałem egzorcystę i nawet nieźle na tym wyszedłem, nie przypuszczałem jednak, by ktoś inny pamiętał jeszcze tamtą dawną historię. Starzec pamięta, lecz na moje szczęście nie odróżnia zdarzeń z wczoraj od tych sprzed lat. Wydaje mu się chyba, że spotkaliśmy się całkiem niedawno, bo nie wygląda na zdziwionego, że mimo upływu czasu nie zmieniłem się zewnętrznie.

– Pamiętam cię – woła radośnie, uśmiecha się, brakuje mu wielu zębów. – Egzorcysto.

– Nie jestem egzorcystą – odpowiadam łagodnie. – Musiałeś mnie z kimś pomylić, dziadku.

– Pamiętam cię – powtarza tylko spokojnie, pewny swojej racji.

Nie wszyscy mu wierzą, ale niektórzy przypatrują mi się niepewnie. Bogowie, czy ja wyglądam na egzorcystę? W zasadzie to głupie pytanie, bo Rosenkrac wygląda jeszcze mniej, za to wydaje się wyraźnie wściekły.

– Mam zatem do czynienia z kolegą po fachu? – pyta z lodowatym uśmiechem.

– Nie, nie. – Śmieję się i macham ręką. – Nie jestem żadnym egzorcystą i nie mam zamiaru przeszkadzać panu w jego pracy.

Jednak nie mogę cofnąć słów starca i widzę wątpliwość na twarzach wielu z obecnych. Nie chcąc dodatkowo denerwować mistrza, który ma tu przecież zadanie do wykonania, żegnam wszystkich skinieniem głowy i opuszczam salę, w której roi się od szeptów na mój temat. Syn oberżysty, na oko dwunastoletni blondynek o zalęknionych oczach, prowadzi mnie do niewielkiego pokoju z czystym łóżkiem. Zostawia mi świecę i odchodzi. Przez chwilę przyglądam się plecionej narzucie. Ma kolor krwi, jak ta, na której leżałem z Ruth. Nalewam wody do miednicy, ściągam skórzane opaski, obmywam ręce i twarz. Wyczuwam czyjąś obecność, odwracam się gwałtownie. W drzwiach stoi ten sam chłopiec z czystym ręcznikiem w dłoni, wpatruje się bez słowa w moje tatuaże.

– A więc naprawdę jesteś egzorcystą, panie – szepcze po chwili.

Wzdycham i nie komentuję. Wolę, żeby brał mnie za egzorcystę, niż wszczął panikę, że Himmelberg odwiedził miasto. Na szczęście mój młody gość najwyraźniej nie wie, co oznaczają cierniowe symbole. Wyciągam w jego stronę monetę, prosząc go o zachowanie tajemnicy.

– Nie chcę pieniędzy. – Patrzy mi prosto w oczy, jest odważniejszy, niż mi się początkowo wydawało i bardzo naiwny, jak widać. – Nie płać mi, panie, nie powiem ani słowa. Tylko ich powstrzymaj.

– Ich? – powtarzam za nim ze zdziwieniem

– Powstrzymaj – szepcze i znika na drzwiami. Użył liczby mnogiej. Miał na myśli rusałki szlachetnego Gilberta? A może wie coś, czego nie wiedzą inni, co odkrywają tylko dzieci, wędrujące całymi dniami po okolicznych lasach?Notuję w pamięci, by porozmawiać z nim później. W tym samym momencie rozlega się przeraźliwy krzyk, na dole szurają odsuwane ławy, słychać odgłos szybkich kroków i nawoływania. Otwieram okno i dostrzegam tłum ludzi, biegnących w stronę bramy. Wyskakuję prosto na ulicę, kolana chrupią, gdy spadam na bruk. Syczę z bólu, ale zrywam się i biegnę w kierunku murów.

 

 

 


< 32 >