Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 26>|>

Reszta winy

 

 

Coś wyrzuciło go z mroku w jasność. Hałas? Ruch? Nie wiedział. Desperacko próbował zatrzymać pod powiekami obraz ze snu – nie rozumiał, dlaczego to tak ważne, ale był pewien, że nie wolno mu zapomnieć. Leżał nieruchomo, by nie odegnać go żadnym zbędnym gestem.

Strzępy snu kotłowały się w głowie, mimo wysiłków ulatując w niebyt. Tam, po drugiej stronie (bo zawsze wierzył, że śniąc, przekracza się most prowadzący... dokąd?) szamotał się rozpaczliwie, starając wykręcić? obrócić? ciało, ale – jak to zdarza się w koszmarach – był niczym sparaliżowany, nie mogąc ruszyć żadnym mięśniem, a mimo to wciąż i wciąż z furią robił wszystko, żeby spojrzeć na to coś, co za nim umierało w ogniu.

Był zawieszony w próżni, tylko to wiedział na pewno. Przez szybę hełmu widział dwóch towarzyszy, dryfujących przez pustkę. Ich białe skafandry ostro odcinały się od mrocznej przestrzeni. Miał wrażenie, że usiłują coś mu powiedzieć, pokazać. Nie zwracał na nich uwagi, próbując zmienić położenie ciała – po co? Nie wiedział.

Potrząsnął głową, odganiając majaczące przed oczyma wizje. Nie mógł przypomnieć sobie zdarzeń, ale wypełniało go uczucie, z którym wkroczył w świat jawy: zapowiedź zagłady. Jakby został skazany, tylko ukryto przed nim datę wykonania wyroku.

 

***

 

Wrócili miesiąc temu po długiej podróży na jedną z tych małych planet, które dają olbrzymie nadzieje, a później okazują się kolejnym niespełnionym marzeniem. Spędzili tam przepisowe pół roku i włączyli do rejestru jako niezdatną do życia, co mogli stwierdzić już pierwszego dnia. Pół roku w skafandrach. Wiele lat lotu, bo komuś na górze wydawało się, że to dobre miejsce na kolonię.

Jak ona się nazywała? Oficjalne miano stanowił zlepek cyfr i liczb, ale oni znaleźli dla niej własną nazwę, której za nic nie mógł sobie przypomnieć. Coś ze światłem czy ogniem. Może gdyby nie był tak straszliwie zmęczony...

Wysilił pamięć. Prawie widział bury piasek, góry skorodowane przez czas, głębokie rozpadliny. Planetka nie była nawet ładna. Krajobraz przypominał scenografię podrzędnego teatru – wciąż miało się wrażenie, że skały runą, ukazując listwy i dyktę po drugiej stronie. I ten wiatr... nie przestawał wiać, aż człowiek, szarpany ze wszystkich stron ostrymi podmuchami, miał ochotę uciec, schronić się – gdziekolwiek, byle nie tam. Nazywała się... Potarł czoło, jakby chciał w ten sposób pobudzić do działania znajdujący się pod czaszką mechanizm. Nazywała się... Nieważne. Grunt, że wrócili.

Zastanawiał się, czy warto było wracać.

Nic nie było takie, jak przedtem. Zawsze się tak mówi, ale tym razem to była prawda. Dni mijały, a on – zamknięty w szklanych ścianach Ośrodka – coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że świat, na którym wylądowali, nie jest już ich światem.

Nie chodziło wcale o otoczenie czy przedmioty, do takich zmian szybko się można było przyzwyczaić. Nie, prawdziwy problem stanowili ludzie. Odkrył, że nie potrafi z nimi rozmawiać. Nie przez brak wspólnych tematów, lecz przez nastawienie. Podejście. Traktowano go miło, może nawet uniżenie – czasem denerwowała go skwapliwość personelu – ale po trzech, góra czterech zamienionych zdaniach zapadała cisza. Zawsze. Nieważne, co było tematem rozmowy – jedzenie, loty, pogoda, czuł, że natrafia na jakąś dziwaczną barierę, której nie da się w żaden sposób przebić. Czytał kiedyś o podróżnikach na Nowej Gwinei, którzy nie mogli porozumieć się z tubylcami nie wskutek nieznajomości języka, lecz dlatego, że wciąż gwałcąc jakieś tabu, stali się dla plemion nieczyści i nie wolno było zamienić z nimi ani słowa. Teraz miał wrażenie, że sam jest jednym z owych odkrywców, tyle że tamci w końcu nauczyli się rozumieć tabu, a jemu się to jakoś nie udawało.

Długo rozmawiał o swoich problemach z psychologiem Ośrodka, który wyśmiał jego porównanie. Wrócił ze spotkania przybity – dano mu do zrozumienia, że w ciągu tych kilku miesięcy nie zdoła pojąć wszystkich niuansów współczesnej cywilizacji (współczesnej cywilizacji, jakby on sam pochodził z epoki jaskiniowej!), więc nie powinien się nawet starać. I tak niedługo odleci w następną wieloletnią misję, a po powrocie wiedza okaże się bezużyteczna. Po co się tak szarpać?

Odpuścił.

 

***

 

Do długowieczności pilotów dalekiego zasięgu zdążył się już przyzwyczaić każdy, poza nimi samymi. Byli świadomi, że ich zawód oznacza ostateczne wyobcowanie, ale kiedy się o tym uczyli w Akademii, były to tylko słowa. Papierowa prawda. Dopiero wtedy, gdy po powrocie na Ziemię nie mogli dostrzec ani jednej znajomej twarzy – byli w wieku swoich prawnuków, a ciała bliskich dawno obróciły się w proch – dopiero wtedy rozumieli, co stracili przez swój wybór. Rodziny, przyjaciół... czasem miał wrażenie, że i własne człowieczeństwo. Bo jak można pozostać ludzkim, gdy dysponuje się mocą równą bogom – mocą panowania nad czasem?

Niektórzy od tego wariowali. Najuważniej sprawdzano astronautów po pierwszym i drugim długim locie, bo właśnie wtedy zazwyczaj przychodził kryzys. Nazwano go syndromem Tollinsa-Blaira, od nazwisk dwóch pierwszych ofiar i opisywano jako zestaw psychoz na tle zaburzeń percepcji czasowej.

On sam zdołał jakoś zadusić w sobie tę mękę, która kazała gnać na oślep, w zapamiętaniu – byle tylko nie wrócić do tego, co zostało. Bo za sobą zostawiał groby.

 

***

 

W ciągu następnych dni i tygodni trwał w zawieszeniu, obserwując i milcząc. Nie starał się już nikogo poznać, wniknąć w czyjś umysł, ale nie opuszczało go pragnienie, by z kimś porozmawiać, podzielić się myślami. Chciał, by ktoś go wysłuchał. Nie zdawał sobie sprawy z siły własnych uczuć, dopóki ze zdumieniem nie usłyszał, jak zwierza się doktorowi Morlingerowi.

Nigdy nie rozmawiał w ten sposób z żadnym z psychologów, bo z zasady im nie ufał. Obawiał się, że widzą w nim – zamiast człowieka – zbiór bodźców i odruchów, splątaną nitkę emocji, która musi zostać uporządkowana i zwinięta w schludny kłębek. Tym razem jednak opowiedział o wszystkim: swoich obawach, zniechęceniu, powracającym koszmarze, w którym – sparaliżowany – starał się... coś dostrzec? coś zrozumieć?

Mówił jeszcze, gdy czas wizyty dobiegł końca, a słowa przepływały przez niego jak rzeka przez gardziel wodospadu. Oczekiwał pocieszenia, uspokojenia, czegokolwiek zresztą. Odruchu życzliwości.

Usłyszał, że to, co czuje, to normalny objaw zmęczenia lotem i niewydolności adaptacyjnej. Niedługo symptomy miną – ma silną konstrukcję psychiczną, nie powinien się więc martwić. A co do snu, to może chce receptę na pigułki?

Nie wziął. Sięganie po pomoc chemii byłoby definitywnym przyznaniem się do słabości, a przed tym się bronił.

 

***

 

Martwiły go kłopoty z pamięcią. On, który dotąd recytował koordynaty, potrafił ze szczegółami relacjonować każdą podróż, nie potrafił teraz przypomnieć sobie nazwy tej diabelskiej planetki! Więcej, nie pamiętał, jak wyglądała, bo majaczące przed oczyma bure krajobrazy były – z czego zdziwiony zdał sobie sprawę – wspomnieniem z poprzedniej podróży, na Kalmirę. Teraz wrócił z... skądś i, poza urywanymi fragmentami, cała wyprawa uległa wymazaniu.

Doprowadzało go to do szaleństwa. Godzinami śledził okruchy wspomnień i niecierpliwie wyczekiwał na dzień spotkania z resztą załogi. Na pewno zdoła tak pokierować rozmową, by padła nazwa, której uparcie szukał. Oczywiście, łatwo mógłby ją poznać, chociażby pytając kogoś z Ośrodka, ale takie dociekanie z pewnością wydałoby się podejrzane. Nie pamięta, skąd wrócił? To bardzo niepokojące – i cały ten piekielny kołowrót testów i badań, jaki przeżył po wylądowaniu, zacząłby się od nowa. Zapis pracy mózgu, kardiogram, testy wysiłkowe, badanie poziomu toksyn, kontrola skażeń i diabli wiedzą, co jeszcze. Personel medyczny niemalże rozebrał go na części, jak skomplikowany mechanizm. I tak się właśnie czuł, jak maszyna, poddana okresowemu przeglądowi. Jak maszyna, w której coś zaczęło szwankować.

 

***

 

W asyście jednego z sanitariuszy zaczął opuszczać Ośrodek. Regulamin narzucał mu towarzystwo, którego sam nigdy by nie wybrał. Czasem miał wrażenie, że jest zwierzęciem prowadzonym na smyczy.

Wyprawy w „obcy świat” nie przypadły mu do gustu. Wyraźnie teraz widział, że w Ośrodku starano się wprowadzić tylko minimum zmian, by nie deprymować przybyszów. Tam, na zewnątrz, wszystko było inne. Puste ulice – gdzie się podziali ludzie? – domy przypominające mydlane bańki, poruszające się bezszmerowo pojazdy, sterylnie czyste krajobrazy. Był to zimny, odpychający świat. Wszystko zdawało się fabrycznie nowe. I tandetne, bo każdy budynek przypominał następny, jedną drogę można było zamienić na drugą, poprzestawiać sklepy, szpitale, banki i nikt by się nawet nie zorientował w zamianie. Nic nie miało wyrytego piętna indywidualności. Kiedyś rzemieślnicy znaczyli puncami swoje dzieła, teraz na próżno byłoby szukać gdziekolwiek podobnego znaku.

Dowiedział się, czemu nie ma nikogo na chodnikach. Rozwój sieci informatycznych sprawił, że wychodzenie z domu stało się bezcelowe, skoro wszystko można było załatwić przez konsolę. Każdy człowiek był jak odizolowana wyspa, bardziej samotna niż – co uświadomił sobie z ironią – jakikolwiek kosmonauta. Połączeni nitkami światłowodów, niczym pająki w sercu stworzonej przez siebie sieci, ostatniego molochu człowieczej cywilizacji, który zabrał wszystko, co w nich było irracjonalne, trwożliwe, niepewne i ludzkie, dając w zamian złudzenie własnej mocy, wszechwiedzy i wszechpotęgi.

 

***

 

Zetknął się z tłumem w teatrze – chwała Bogu, że istniał jeszcze teatr – i żałował, że tak się stało. Zunifikowana publiczność przypominała rzędy androidów. On, ze wzrostem 2,20, pancerzem mięśni i ciężkim krokiem, wydawał się wśród tych wdzięcznych sylwetek jakimś potworem, bestią wypuszczoną ze zwierzyńca. Siedział na widowni, czując, jak kierują się na niego spojrzenia wszystkich. Nieświadomie kulił głowę w ramionach, a gdy się złapał na tym geście, wstał z miejsca i pobiegł przez noc, nie wiedząc nawet, przed czym ucieka.

 

***

 

Dużo myślał. Zastanawiał się, czy jego kryzys nie przypada właśnie teraz. Spacerował po wypielęgnowanych ogrodach Ośrodka, żałując, że wszystko jest tu tak ujarzmione, ucywilizowane i nie pozostał ani ślad dzikości. Patrzył na budynki z rozdzierającą świadomością, że po powrocie może nie zastać nawet śladu tych budowli. Choć ich nie lubił, żegnał się z nimi każdym spojrzeniem.

Włóczył się sam. Zawsze sam. Znów przemknęło mu przez myśl, jak bardzo kosmonauci są podobni dawnym bogom. Krążą po niebiańskich przestrzeniach, a czas się ich nie ima, choć na dole płynie tak samo.

Dokąd miałby pójść? Oprócz załogi nie żył nikt, kto by go znał, kto by o nim pamiętał. Nikt.

Dlatego właśnie załoga była czymś tak ważnym. Ważniejszym niż rodzina... pod pewnymi względami. Tam, w przestrzeni, myśl o tym, że po powrocie będzie można odwiedzać jedynie cmentarze, jak rekin krążyła w głębinach świadomości.

Psycholodzy mają rację. W takich warunkach stosunki ludzkie paczą się i ulegają deformacji. Każdy odnosi się do drugiego z mieszaniną poczucia winy i chęci, by zadać ból. Żeby tamten – tak samo opuszczony – był w jeszcze gorszej sytuacji, bo tylko w obecności kogoś bardziej sponiewieranego można poczuć się lepiej.

Właśnie tak to wyglądało. Niesprawiedliwie, niebezpiecznie. Niewtajemniczonemu trudno byłoby zrozumieć, na czym polega piekło wzajemnych odniesień.

Dlatego po powrocie zawsze rozdzielano załogi, żeby każdy mógł się otrząsnąć, nabrać dystansu, odsunąć od innych na czas wystarczająco długi, by zapomnieć. Bo tylko gdy zapomnieli, byli gotowi do następnej podróży. Inaczej kto by to wytrzymał?

 

***

 

Zastanawiał się nad swoją cholerną ambicją. Gdyby nie ona, żyłby spokojnie pod prasą grawitacji przez jakieś sto – sto dwadzieścia lat, spłodził potomstwo i umarł szczęśliwy w otoczeniu prawnuków. Po co on się właściwie tak pchał w te gwiazdy? Po jaką cholerę?

Z początku – cóż, z początku zawsze jest łatwiej. Zwykłe loty patrolowe, przeczesujące kwadranty przestrzeni wokół Ziemi i sąsiednich planet, trwały najwyżej miesiąc, a gdy człowiek już wylądował, nie musiał przechodzić przez „okres przystosowawczy” ani uczyć się setek nowych słów.

Loty zaopatrzeniowe – te ciągnęły się dłużej. Po powrocie, gdy dostało się urlop, szło się w mundurze do jakiegoś baru i to był najlepszy sposób na przystosowanie się do wszystkich zmian, jakie tylko zdążyły zajść. Zaraz... przypomniał sobie sen. Czy to nie było wspomnienie? Tego pożaru w trakcie międzylądowania na Jowiszu? Zastanowił się i doszedł do wniosku, że jednak nie. Wtedy zaczęła się tlić izolacja, a on przebywał wewnątrz statku. Teraz dryfował w przestrzeni, chociaż, to dziwne... nawet tam zdawało mu się, że czuje swąd dymu. Pokiwał głową nad swoją wyobraźnią, która zwykły wypadek zamieniła w groźną katastrofę. Katastrofę, bo pamiętał zakończenie prześladującej go zmory: kończył mu się tlen. Konał.

 

***

 

Dzień spotkania przypadał dzisiaj. Dlatego golił się tak starannie, wybierał odzienie (mundury pilotów prawie się nie zmieniły), przypinał do kołnierza symbole rangi. Tę okazję zawsze obchodzili uroczyście.

Jego załoga. Terlingen – inżynier, Sutter – pilot, Karletzky – drugi pilot, Kirby – nawigator. Hoyt, Kadar, Anderson, Davies i inni, jedenaście osób, razem z nim – dwanaście. Niewiele o nich myślał w ciągu ostatnich dni, ale teraz zaczął się zastanawiać, czy i oni czują się równie wypaleni. Tak samo puści. Jestem wrakiem – pomyślał ze znużeniem, jakby przytakując czyimś słowom. Wrakiem. Próżnia mnie zmieliła, pochłonęła, zżarła, a to co pozostało, to tylko strzęp, ochłap. Skorupa.

Przetarł oczy. Pod powiekami czuł piasek, jakby godzinami wpatrywał się w monitory, w otchłań bez gwiazd. Nigdy już nie powinienem siadać za sterami. „Nie zniosę tego, nie ja”. Gdyby ci cholerni eksperci wiedzieli, co robią, wydaliby kategoryczny zakaz lotów, zamiast wpisywać w akta pochwalne uwagi. Gdyby tylko potrafili zajrzeć mi pod czaszkę... Coś jest ze mną nie tak. Nie powinienem latać.

Wiedział jednak, że poleci, gdy tylko urlop dobiegnie końca i wyznaczą mu kolejny cel. Poleci nie dlatego, że poza tym nie potrafi robić nic innego, że to jedyna nić łącząca go z sobą samym i tamtą Ziemią – z przeszłości. Poleci tak, jak leciał zawsze – z tym samym pożądaniem, zachłannością, obsesyjną chęcią poznania. Doświadczenia tego ogromu przestrzeni, który przerażał i zachwycał, i sprawiał, że leciał – dalej.

Organizatorzy zafundowali im wycieczkę po wiernie zrekonstruowanym miasteczku z pierwszej połowy XXI wieku. To były ich czasy. Ich przeszłość, która niepostrzeżenie stała się historią i nadawała tylko do muzeum.

W tym skansenie, rozpoznając przedmioty znajome, bliskie, drogie – czuli się jak żywe skamieliny, jak dinozaury, które dziwnym trafem przeżyły zagładę i przyglądają się teraz pobratymcom, umieszczonym w szklanych gablotach. Nie śmieli głośniej odetchnąć, podskakiwali na każdy okrzyk innych turystów. Watters zauważył, że zachowują się, jakby byli w kościele. Plany rozrywki spaliły na panewce. Szli od atrakcji do atrakcji milczący i zażenowani, przewodnik wychodził z siebie, żeby ich zabawić, potem już niemal błagał, by zechcieli odwiedzić kolejny obiekt.

Rozejrzał się, czując narastający smutek. Zawsze dotąd czuł pępowinę łączącą go z Ziemią, niezależnie od odległości. Teraz zrozumiał, że ta więź pękła, rozpadła się dawno temu, w trakcie którejś z podróży; że zgubił ją w próżni, zostawił na powierzchni jednej z badanych planet. Stracił kontakt z własną cywilizacją i choćby nie wiadomo, jak się starał, nie nawiąże go ponownie. Nie mam pojęcia, kim jestem, pomyślał bezradnie. Na pewno nie Ziemianinem... więc może i nie człowiekiem?

Z zamyślenia wyrwało go czyjeś chrząkniecie. Podniósł głowę – Nolan przyglądał mu się z dziwnym wyrazem twarzy – zrozumiał, że ostatnie słowa musiał powiedzieć na głos.

– Człowiekiem, człowiekiem... Jesteś nim, choć czasem, w przestrzeni, myślisz o sobie jak o bogu.

– Skąd wiesz?

– Bo tam każdy o tym myśli. To zupełnie zrozumiałe, przecież wysyłają nas dlatego, że jesteśmy od nich lepsi. I tylko wtedy, gdy coś pójdzie nie tak, przekonujemy się jak bardzo jesteśmy ludzcy, ale wtedy jest już za późno. Płacimy za to, kim jesteśmy. I za to, kim być nie potrafimy.

Nolan uśmiechnął się porozumiewawczo, jakby opowiedział pointę dowcipu, zrozumiałego tylko dla nich obu. Watters wpatrywał się w niego, nie potrafiąc oderwać wzroku. Twarz Nolana... Boże, czemu on ma na sobie hełm?

Zamrugał gwałtownie. Bał się, że ma halucynacje. Chciał przetrzeć oczy, ale nie mógł podnieść dłoni. Spojrzał w dół. Skafander intensywną bielą odcinał się od mroku. Chwila – pomyślał w panice – jakiego mroku? Przecież tu wcale nie jest ciemno...

Podniósł głowę. Nolan i Sutter dryfowali przez pustkę. On sam, zawieszony w nieważkości, starał się odczytać dawane przez nich znaki. Nolan wskazywał na coś. Coś za nim. Obrócił się.

We śnie ten gest był tak trudny, że prawie niewykonalny. Teraz zrobił go z łatwością. Skręt ciała, nic więcej.

Statek... jego statek płonął. Przez luki widział szkarłat płomieni. Zaraz – w pomieszaniu trudno mu było pozbierać myśli – zaraz... myśmy tam nigdy nie dolecieli... I już nie wrócimy na Ziemię?

Coraz szerzej otwierał oczy, przez szybkę hełmu oglądając śmierć statku. Zaparowała oddechem. Chciał ją przetrzeć, aż zrozumiał, że to nie para. Przed nim, odbite po wewnętrznej stronie szkła, widniało oblicze bestii. Już wiedział. Bez wysiłku zerwał z siebie hełm.

 

***

 

Czekał cierpliwie, aż odłączą go od aparatury. Rozmyślał o nim... o tamtym. Obce uczucia – żal, gniew, rozpacz, mroczna nadzieja – tłukły się pod czaszką, szarpiąc struny pamięci. Cały drżał, ale to było normalne. Zawsze tak reagował. Przecież był – nim. Był – inny. Świadomość obcości sprawiała, że rozglądał się wokół jak ktoś przebudzony ze snu. Wskrzeszony z martwych. Za każdym razem coraz trudniej było mu zaakceptować wiedzę, że to, co przeżył, nie było realne. Że rzeczywistość zaczyna się po odłączeniu kabli. Wiedział, że niedługo będzie musiał zrezygnować. Nie wytrzyma dłużej.

Technik zaświecił mu w oczy. Źrenice reagowały prawidłowo. Potrząsnął głową.

– I jak transfer?

– W normie. Tylko...

– Co?

– On miał... dziwne wspomnienia. Fałszywe. Wymyślone. Wtedy, gdy skończył się tlen, a nie można było otworzyć klapy wejściowej, on się dusił i myślał o Ziemi, a jego umysł...

– Sprokurował pocieszające fantomy? Nic w tym dziwnego. Przeżyłeś to nie raz.

Tak – pomyślał – tak, ale nie w ten sposób. On przecież bał się tego, co zobaczy. a jednak, mimo lęku, chciał tam wrócić. To jego pragnienie... wciąż je czuję. Pali zimnym, ostrym płomieniem. Boli... Jak może boleć obce pragnienie?

– Powiedz, po co my to robimy? Dlaczego?

– Bo potrafimy. A dla nich – technik wskazał leżące w urządzeniu ciało – nie można zrobić nic więcej. Tylko zachować pamięć.

Zachować?, myślał, wiodąc dłonią po twarzy. Dotykał innej skóry, innych kości, wypustek chrzęstnych, które – w oczach tamtego – zamieniały jego oblicze w fizjonomię potwora, lecz umysł nie chciał przyjąć do wiadomości tego, co rejestrował zmysł dotyku, bo przecież palce – czyje palce? – tak dobrze znały zarys tamtych ust, wykrój powiek... Pamięć?... Pamięć podpowiadała mu, że ma nad brwią małą bliznę w kształcie łuku, a on przecież nawet brwi nie miał, jego gatunkowi były niepotrzebne. Zachować pamięć? Ich pamięć? Tych istot pochłoniętych przez pustkę, wypalonych światłem gwiazd; tych rozbitków ściąganych z całego kosmosu, z wraków potrzaskanych śmiesznych, niedoskonałych rakiet; tych bohaterów, tych nieszczęsnych, przepełnionych dobrą wolą idiotów, gromadzonych po to tylko, by odebrać im to jedno, co jeszcze mają – pamięć. I po co? Żeby obcy, jak on, po raz setny mógł poczuć tę nigdy niegasnącą nadzieję – że się uda? Że będzie można wrócić. Do domu. Na... Ziemię?

Nie, pomyślał, prostując swe czterometrowe ciało, nasuwając na źrenice mleczne przesłony wewnętrznych powiek – my nie oddajemy czci ich pamięci. My tylko odzieramy z godności ich śmierć. Odbieramy najbardziej osobiste pragnienia, wywlekamy uczucia i pożądania, analizujemy drobiazgowo każde drgnienie, każdą iskrę wewnątrz zgasłego ciała i nie możemy im tego wynagrodzić inaczej, jak tylko biorąc na siebie resztę ich grzechu. Resztę winy. Bo oni – oni wszyscy – są winni. W zetknięciu z ogromem wszechświata nie potrafili być nikim innym, jak tylko ludźmi. Zabrali w przestrzeń jedynie swój smutek, swój strach i swoje ciała. Jakże ułomne ciała... Dlatego my – strażnicy pamięci, sępy wspomnień – dźwigamy to zbyt ciężkie brzemię. Brzemię ich konania. I z przeczuciem śmierci, z jej smakiem, odchodzimy, nie poznawszy niczego, obcy zarówno ich przeżyciom, jak i pragnieniom, widząc wyblakłe kolory, spaczone kształty, fałszywe obrazy, niezdolni, by dzielić z nimi ich koniec, bo tego jednego podzielić się nie da.

I tylko czasem, jak teraz, krzyczy w nas i szarpie się jakieś marzenie, jakaś nadzieja, której sensu nie jesteśmy sobie nawet w stanie uświadomić. Dlatego, pomyślał, coś we mnie wyrywa się na Ziemię.

Był zmęczony, tak bardzo, że niemal pełzł, wychodząc z laboratorium. Był zniechęcony i straszliwie sam – jak zawsze, kiedy transfer dobiegł końca. Po co my to robimy, zastanawiał się w otępieniu kolejny raz. Po co?

Zanim wyszedł, pochylił się nad ciałem obcego, zmumifikowanym i sztywnym, oplątanym gęstwą kabli. Dotknął twarzy. Jego? Swojej? Nie wiedział – i ze zrodzoną nagle pewnością, że nigdy już nie będzie wiedział – zamknął za sobą drzwi.

 


< 26 >