Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Para-nauka i obok

<|<strona 20>|>

Teleobiektyw cz.1

 

 

Obiektywy dla fotografa mogą być niebezpieczne, jak kasyna gry dla hazardzisty. Oprócz tego, że są raczej niezbędną częścią aparatu fotograficznego. Trudno znaleźć człowieka na ziemi, który miałby dość pieniędzy na „wszystkie potrzebne szkła”. Trudno znaleźć fotografa, który nie kombinowałby, jak bezpiecznie zrujnować domowy budżet na kolejny cudowny „słoik”. Trudno znaleźć fotografa, który nie miałby przekonania, że nie zrobił tego jedynego znakomitego zdjęcia swojego życia, bo optyka okazała się za kiepska. Jest może pewna wąska grupa sceptyków, to z reguły tak zwani „zawodowcy”. Ci uważają, że chodzi o światło, dekoracje, asystenta i wiele innych okoliczności i czasami posługują się zaledwie dwoma, trzema obiektywami, o zgrozo, dość przypadkowo, wydaje się, wybranymi. Z drugiej strony każdy potwierdzi, że o jakości zdjęcia nie decyduje na przykład korpus, a obiektyw. Każdy, kto miał do czynienia z fotografią, wie, że to on pozwala lub nie wykonać konkretne ujęcie, decyduje, jak będzie ono wyglądało w kadrze. Sprawa wymaga więc sporo uwagi, może nawet „odczarowania”.

Muszę tu od razu zastrzec, że niniejszy tekst to zaledwie „próba rozgrzebania” tematu, a poza tym, mając nawet pozory systematyczności, niestety, pisany jest mniej lub bardziej świadomie metodą „za, a nawet przeciw”. To objaw tego, ze nieszczęsny ałtor drapał się po głowie „jak to powiedzieć” i pewnych spraw do końca nie przemyślał. A odzywa się w ogóle z tej przyczyny, że w tej chwili większość wypowiedzi na ten temat, o ile nie budzi merytorycznych zastrzeżeń, jest po prostu mniej lub bardziej świadomą reklamą, namawianiem do wydania rodzimej lub zagranicznej waluty. No więc właśnie, temat na tapetę: zali naprawdę musimy wydać wszystkie pieniądze na obiektywy?

Kupując aparat, otrzymujemy zwykle z nim tak zwany „standard”. Można nabyć „samo body”, ale aby fotografować, musimy mieć jakiś obiektyw. Body kupują zwykle właściciele tak zwanych „szklarni”, czyli posiadacze torby obiektywów. Ci, którzy zaczynają przygodę z fotografią, często nabywają „zestaw” czyli kit, a w nim body i obiektyw tak zwany „kitowy”. Dla niektórych już to bywa zaskoczeniem, bowiem w ten sposób z nagła dowiadują się, że normą dla współczesnego aparatu jest wymienna optyka. Bo jakże aparat z obiektywem może być zestawem?! To mniej więcej tak, jakby kupić samochód w zestawie z kołami...

Otóż, gdyby kto nie wiedział, wszystkie co bardziej zaawansowane aparaty to mają, że można do nich mieć mnóstwo różnych obiektywów, zakładać je i zdejmować i, słowo się rzekło, marzyć o kolejnych, jeszcze niezwyklejszych. Jedne z nich nadają się wspaniale do pstrykania ptaszków, inne samochodów, jeszcze inne panienek. Różnią się drastycznie parametrami technicznymi, wyglądem i cenami oraz poważnie zmieniają to, co widać w wizjerze. Możliwość ich wymiany to w efekcie niezwykła elastyczność sprzętu i... cudowna sprawa dla sprzedawcy.

Współcześnie aparaty mają prawie zawsze optykę zmiennogniskową. Tak zwany „standardowy zoom” obejmuje zwykle zakres odpowiadający ogniskowym dla małego obrazka od 28 do 90-105 mm. To na dawne czasy zakres od „szerokiego kąta” do „portretówki”. Bywa on nazywany „obiektywem podstawowym” i zgodnie z zamierzeniem producenta, powinien być używany prawie zawsze. Nadaje się do fotografowania ogólnego planu podczas ślubu, jak i wykonania zbliżenia rąk podczas zakładania obrączek. Jak powiedział Bill Gates: „Powinno wystarczyć każdemu”. Oczywiście, że nie wystarcza i dlatego mamy obiektywy znacznie „dłuższe” i „krótsze”.

Piszę to dla przypomnienia, zakładam, że Czytelnik wie skądś, jakie mamy obiektywy i że mówimy o sprzęcie dla lustrzanek. Jeśli nie wie, jeśli zaskoczył go „zestaw kitowy” to BARDZO ZALECAM TO:

"Kilka słów o fotografii cz. 1 (Fahrenheit 56)"

i TO:

"Kilka słów o fotografii cz. 2 (Fahrenheit 57)"

Te teksty są łagodnym i skutecznym wprowadzeniem w temat.

Wstęp jest konieczny choćby dla ustalenia, jakiej terminologii tu używamy. Na przykład ciut inaczej niż w tych polecanych artykułach dzielimy obiektywy, taki szczególik: w niniejszym artykule portretówki występują jako podkategoria tych tele. Bo... inni tak nazywają. Nic mądrego. Warto wiedzieć, na przykład, że są pewne różnice i dowolności. Część spraw w często bardzo poważnie brzmiących publikacjach jest załatwiana „na przełaj”. Repetitio est mater studiorum. Nie tylko chodzi o zapamiętanie, ale właśnie o wygładzenia różnych zadziorów w rozumieniu rzeczy, które nader często są produkowane na skutek marketingowego tłumaczenia.

A więc ów „standard”, zwany także obiektywem zasadniczym. „Mówi się”, że zdjęcia wykonane ogniskową (ekwiwalentem ogniskowej dla małego obrazka) poniżej 35 mm są „wyraźnie szerokokątne” i już dla ok. ekwiwalentu 60 mm zaczynają wyglądać (komu wygląda, temu wygląda, niektórym nie) na zrobione „tele”. To chyba najbardziej zasadniczy podział obiektywów: szeroki kąt, „standard” i tele. Aby cokolwiek z tej wiedzy wyszło praktycznego, musimy ją, jak to się mawia, pogłębić. Trzeba dorzucić wiele szczegółów oraz, niestety, teoretycznie pomądrować się, by dojść do praktycznego wniosku, zali w danym konkretnym momencie należy sięgnąć do przepaścistej fotograficznej torby (symbolicznie, bo to dziś „fotograficzny” plecak) po „inne szkło”? Nie chodzi o zapamiętanie, że obiektyw 50 mm to „standard”, a 85 mm, który zasadniczo jest „potretówką” to „tele”. Chodzi nam o fotki.

Efekt końcowy pstrykania zależy, o czym zawsze trzeba pamiętać, od obróbki zdjęcia. Gdy tu mówimy o „wykonanych zdjęciach”, to (chwilowo) mamy na myśli „surówkę”, zdjęcie nieskadrowane. Czasami omawiając tę sprawę, dodaje się, że chodzi o odbitkę o wymiarach np. 18x24 cm, do tego oglądaną z tzw. odległości dobrego widzenia. Wróci ona tu jeszcze. Warto sobie zapamiętać: robimy zdjęcie i to zdjęcie po wywołaniu ktoś ogląda, przy czym doznaje jakiegoś wrażenia. Gdy się zaznacza, jak wykonać fotogram, chodzi tu o podkreślenie, że „tak naprawdę” decyduje to, jaki rozmiar kątowy przybiera obraz względem oglądającego. Tu sprawy zaczynają trochę uciekać w obszary abstrakcji, a po mojemu zastrzeżenia i udokładnienia nie są potrzebne. Wielkość odbitki, obrazu na ekranie, gra tu drugorzędną rolę W zależności od tego, czy to plakat A-0, czy „pocztówka”, oglądający ustawi się dalej lub bliżej i będzie widział obrazek pod tym samym kątem, a jeżeli nawet nie będzie to możliwe, nasz biologiczny komputer pokładowy „przeliczy” obraz i dostarczy nam odpowiedniego wrażenia. Być może mam rację, ale chyba najistotniejsze jest to: na końcu jest widz i jego wrażenie.

Wykonując zdjęcia, trzeba zawsze pamiętać o fizjologii widzenia i końcowym produkcie. Ogniskowa obiektywu, ściśle: techniczna wielkość, jest dla nas przede wszystkim środkiem wyrazu, takim, jak zmiana intonacji głosu aktora na scenie. Mamy za jej pomocą coś zasugerować czy stworzyć iluzję.

Aby robić to świadomie, powinniśmy pamiętać o malarskich i rysunkowych korzeniach fotografii. Pamiętajmy, że pierwsze „aparaty fotograficzne” to różne urządzenia typu „camera obscura”, dzięki którym rysownicy ułatwiali sobie zadanie. Dzięki nim także w końcu „odkryto i sformalizowano” szereg „uproszczeń”, a w rzeczywistości, sprytnych chwytów służących rysownikom, jak zasady rzutowania. Dla przykładu (zawdzięczam go Andrzejowi Ziemiańskiemu), gdy rysujemy sześcian stojący sobie na stole, prawie zawsze złożymy go z rombów, „kopniętych prostokątów”, których boki są równe i równoległe. To mniej lub bardziej świadome stosowanie czegoś około zasad perspektywy kawalerskiej. Rysunek wygląda dobrze, tymczasem krawędzie, które są od nas dalej, na fotografii będą nieco krótsze. Otóż, gdy spojrzymy na stare ryciny, to zauważymy, że proporcje rzutni dobierano tak, by ten efekt działania perspektywy dla małych przedmiotów (puzdro na biżuterię) był do pominięcia. To znaczy, gdy je narysowano z równymi i równoległymi bokami, widz wyobrażał sobie „prostokątne pudło”.

Musimy tu przypomnieć trochę banałów, które każdy czuje jako dziecko. Fizjologia widzenia jest (banał!) bardzo skomplikowanym procesem. Chyba najuczciwiej na pytanie, jak ludzie widzą, jak na podstawie plam świetlnych, które tworzą się na siatkówce oka, wytwarza się w ich mózgu trójwymiarowa mapa otaczającej przestrzeni, odpowiedzieć „diabli wiedzą”. W rysunkach dzieci możemy dostrzec (zapewne?) elementy procesów, które temu towarzyszą. Możemy tam zobaczyć rzecz chyba zasadniczą: obraz jest sposobem komunikowania się, informowania np. co gdzie jest. Dziecko rysuje złego wilka za krzakiem powyżej tego krzaka, aby nikt nie miał wątpliwości, że tam wilk, że zły, a krzak jest tylko zasłoną. Zupełnie ignorujący geometrię obrazek jest całkowicie czytelny. Możemy się też dość łatwo przekonać, że fotograficznie dokładna procedura rzutowania przestrzeni na płaszczyznę poprzez punkt nodalny obiektywu jest mocno zawodna w tej dziedzinie. Wystarczy narysować nasz sześcian zgodnie z jej zasadami, a nie w „uproszczony” sposób (rzut równoległy ukośny) przysunięty blisko widza, i już widz będzie miał kłopot: sześcian czy może coś trochę innego? Zniknie np. wrażenie równoległości boków. To bardzo dobrze znany efekt „łamania kątów” na zdjęciach wykonanych obiektywami szerokokątnymi. Jeśli chcemy zakomunikować rysunkiem, że to sześcian, najlepszy będzie sposób „nieprawdziwy”.

Przy zachowaniu pewnych proporcji rzutni, camera obscura, rozmiaru pola, na którym tworzymy obraz do odległości do ścianki, w której zrobiono dziurkę, procedura tworzenia obrazu dość dobrze przystaje do fizjologii widzenia. Sześcian wydaje się sześcianem, bo jego krawędzie są prawie równe. Jeśli te proporcje będą inne, nasza maszynka przestaje naśladować działanie oka, pomimo tego, że geometrycznie jest nadal idealna.

Tak mniej więcej działa „standard”, zachowuje owe proporcje. Choć w rzeczywistości na fotografii krawędzie prostopadłościanu (pudełko po butach leżące na stole, metr, dwa od obiektywu) nie są ani równoległe, ani boki nie są równe, to różnice, jak w (wymyślonej) rzutni malarza, są nieistotne dla odwzorowania przestrzeni. Mówiąc inaczej, udało nam się tak dobrać proporcje układu automatycznie wykonującego obrazki, że dość dobrze naśladuje działanie rysownika. Raz jeszcze: celem jest nie odwzorowanie, a iluzja rzeczywistości. Możemy to powiedzieć inaczej: staramy się maszynką (nie)udolnie naśladować pracę malarza.

Obiektyw o ogniskowej krótszej niż nasze wybrane proporcje spowoduje powstanie „zniekształceń geometrycznych”, zwanych też przerysowaniami. Będzie duży kłopot z odtworzeniem właściwego kształtu przedmiotu.

Temu, jak odwzorowują obiektywy oraz jak ma się to metod rysunkowych, warto poświęcić więcej czasu. Tu jedynie chcę zasygnalizować ten problem. Pamiętajmy, chodzi o ZAMIAR fotografa poinformowania widza, co jest na zdjęciu: sześcian czy olbrzymie przytłaczające pudło, w którym nie widzimy kątów prostych. Ogniskowa jest jednym z elementów, które służą jego realizacji. Bardzo dobrze to widać na przykładzie fotografowania domów. Jeśli nie chcemy porazić widza jakimiś nadzwyczajnymi efektami, nieświadomie często zamiarujemy zbliżyć się do efektów uproszczonego perspektywicznie rysunkowego rzutowania. Chcemy, by np. w prostopadłościanach jakimi są domy, pionowe linie pozostały równoległe. Dlatego efekt zadarcia do góry obiektywu, „walące się” ściany domów, rażą. Dlatego musimy takie obrazy na wszelkie sposoby „prostować”. Komputerowe czy optyczne metody niwelowania efektów perspektywicznych służą temu, aby efekt końcowy był taki, jak na obrazach, a nie na zdjęciu. Elementem realizacji tego zamiaru jest użycie odpowiedniej ogniskowej obiektywu, ale możemy się przekonać, że w tym wypadku samo zastosowanie standardu nie wystarczy. Musimy „ręcznie” zrealizować swój zamiar.

Jest to chyba dość nieszczęśliwa okoliczność, że fotograf może fotografować, nie będąc świadomym tego, jakie ma zamiary wobec widza. Zapewne najczęściej jest zaskakiwany przez to, co wyskoczyło z aparatu. Pomimo to, warto dążyć do takiej sytuacji, że najpierw w naszej głowie powstaje ZAMIAR zdjęcia, a potem za pomocą dostępnych środków technicznych dążymy do jego zrealizowania. Dlatego najważniejszym „parametrem technicznym” obiektywu jest to, jakie zamiary pozwala zrealizować. A więc, jak ustaliliśmy sobie, „standard” na przykład udaje „zwykłe widzenie”.

Warto tu dodać pewne uogólnienie. Dalej będziemy się posługiwać powszechnie stosowanym i z tego powodu bardzo wygodnym ekwiwalentem ogniskowej dla filmu małoobrazkowego, ale pamiętajmy, że chodzi o proporcje. Standard dla „średniego formatu” to około 90 mm. Bo przyjmuje się, że jest obiektyw, którego ogniskowa do przekątnej filmu czy matrycy jest jak 1:1. Mniej więcej, mówi się o „dużym” czy (za przeproszeniem) „długim standardzie” (zazwyczaj 120 mm).

Słowo się rzekło. Pomimo że niemal ustanowiliśmy „najlepszą ogniskową obiektywu” (czyli „standard), stosujemy dużo dłuższe i krótsze. Co chcemy osiągnąć?

Zakres ekwiwalentu ogniskowej 35-28 mm daje podbicie efektów perspektywy (efekt podbicia?). Powiększa pomieszczenia, podkreśla oddalenie przedmiotów, jednak dla widza często jest niezauważalne, że zastosowano „szeroki kąt”. O ile obiektywy są stosowane świadomie, to zamiarem fotografa nie jest pokazanie zniekształceń, ale zwiększenie wrażenia przestrzenności, pozorne powiększenie pomieszczeń.

W dół zejście do 22 mm daje już bardzo wyraźne efekty przerysowania, jednak jest to zakres ogniskowych stosowanych do fotografowania architektury i pomieszczeń, wybija on efekt przestrzeni. O ile, mniej więcej, do ekwiwalentu 28 mm możemy mieć nadzieję, że widz nie zauważy, że zastosowano obiektyw szerokokątny, to poniżej tej granicy zniekształcenie optyką trzeba wkalkulować w kompozycję zdjęcia.

Poniżej 22-20 mm zaczyna się zakres „dracznych (od „draka” czy chodzi o „drastycznych”? Upewniam się) przerysowań”, zniekształceń. Także poniżej ekwiwalentu tej ogniskowej zaczynają mocno rosnąć ceny. Obiektywy szerokokątne dzielą się jeszcze na „rybie oka i resztę”. „Rybie oko” jest to obiektyw wprowadzający silne zniekształcenia geometryczne, daje on charakterystyczny beczkowaty obraz. Obiektywy te stosujemy, gdy mamy zamiar oszołomić nieco widza.

Reasumując, w zakresie krótkich ogniskowych mamy w okolicach (ekwiwalentu) 28 mm „standardowy szeroki kąt”, zapewniony przez zakres zmian ogniskowej obiektywu podstawowego, zakres 28-22 mm obiektywów stosowanych do podbicia perspektywy, poniżej 20 mm do ok. 8 mm zakres obiektywów „efektowych”. Obiektywy o najkrótszych ogniskowych są jeszcze w odmianie „rybie oko”, czyli zniekształcające oraz „normalne”, czyli zachowujące linie proste.

Co warto sobie zapamiętać: dla ekstremalnie szerokich kątów zaczynają się kłopoty z takimi pojęciami jak ogniskowa i przesłona. Np. „rybie oko” o kącie widzenia 180 stopni ma w uproszczeniu ogniskową 0 mm, co też oznacza, że każdy obiekt odwzorowany na matrycę powinien mieć rozmiar 0. Te 8 mm jest ogniskową „różniczkową”, a w związku tym określenie przesłony jako stosunku średnicy obiektywu do ogniskowej traci sens. Pamiętajmy, że jest to uproszczenie i czasami musimy sięgnąć po dokładną definicję, tę z sinusami (jest taka, gdyby kto nie wiedział).

„Szerokie” obiektywy mają jedną fajną własność: nie sprawiają technicznych kłopotów. Nawet pomimo tego, że ich przesłony są dość duże, mają duże światłości. Światłość to trochę co innego niż przesłona i „światło” – i, co trzeba dodać, termin bywa chętnie używany zwłaszcza przez producentów kamer „w uproszczeniu”. Powiedzmy tu, że obiektyw jest jasny i wystarczy, bo mamy pomiar TTL. Dzięki krótkiej ogniskowej można ustawiać stosunkowo długie czasy naświetlania, mamy duże głębie ostrości. Nowoczesne konstrukcje nie mają problemów z jakością obrazu, nie rozmazują go na krańcach ani nie podbarwiają aberracją chromatyczną. Można powiedzieć, że wystarczy wydać pieniądze, założyć do aparatu i robić zdjęcia.

Po przeciwnej stronie umownego podziału ogniskowych w zakresie „tele”, mamy wiele różnych problemów. Nim jednak przejdziemy do techniki, trzeba opowiedzieć coś o efektach uzyskiwanych za pomocą długiej ogniskowej. Im dłuższa ogniskowa, tym bardziej uzyskany obraz zbliża się do czegoś, co nazywamy „rzutem równoległym”. W skrajnie długich ogniskowych, 500-1000 mm uzyskamy efekt perspektywy kurtynowej. To najstarszy i najprostszy typ perspektywy, stosowany już w rysunkach naskalnych, potem na płaskorzeźbach w starożytnym Egipcie, ewentualnie przez dziecko rysujące wilka za krzakiem. To, że przedmioty są położone dalej poznajemy po tym, że są przesłaniane przez bliższe. Dalsze są położone wyżej w stosunku do dolnej krawędzi fotografii, bliższe – niżej. Tak to wygląda na fotografiach wykonanych bardzo długimi teleobiektywami. Nie są widoczne (są znacznie zniwelowane) różnice w wielkości przedmiotów w zależności od odległości. Innym efektem, o którym się znacznie częściej mówi, a który wynika z tego bezpośrednio, jest „kompresja perspektywy”. Pozorne skrócenie dystansu pomiędzy widocznymi przedmiotami. Np. gdy sfotografujemy plażę teleobiektywem, będzie się wydawać, że ludzie są na niej upchani jak śledzie, podczas gdy dystanse między nimi mogą wynosić po kilkanaście metrów. Taki efekt często wykorzystuje się np. fotografując stada ptaków, gdzie dzięki niemu dostajemy „efekt tłumu”.

Za pomocą teleobiektywu możemy pokazać zjawiska atmosferyczne niewidoczne zwykle gołym okiem, jak efekt falowania atmosfery. Warto pamiętać o nieoczekiwanych i często niechcianych efektach. Np. „wstawanie płaszczyzn”, które, zwłaszcza gdy są rozmyte, zdają się wznosić np. powierzchnia wody.

Ten kawałek tekstu możemy zrekapitulować niczym w wojskowym kawale o budowie dzidy bojowej: są obiektywy krótkie, średnie i długie. W krótkich możemy jeszcze wyróżnić takie, które są stosowane dla podkreślenia treści zdjęcia, oraz jeszcze krótsze, które mają obraz zniekształcić. Obiektywy standardowe rysują w sposób zbliżony do zasad rysunkowych stosowanych w rysunku odręcznym, krótkoogniskowe podkreślają efekty perspektywy, długoogniskowe zaś je niwelują i dają efekty perspektywy kurtynowej.

Oczywiście, dzielimy obiektywy ze względu na konstrukcję. Mamy stałoogniskowe i, będące kiedyś hitem, a dziś najpowszechniejsze, zoomy. Te są także (trudno, by było inaczej) krótkoogniskowe, wspomniane na początku standardy oraz telezoomy.

Osobliwością marketingową jest „spacer-zoom” – konstrukcja zapewne wynikająca z konkurencji jaką zrobiły „superzoomy” – aparaty klasy kompakt z obiektywem, który pokrywa zakres ogniskowych dostępny lustrzance z zestawem obiektywów. Te obiektywy, które pracują tylko z cyfrowymi aparatami z niepełnowymiarowymi matrycami (np. typ APS-C) także dają zakres od szerokiego kąta do mocnego tele.

Poniekąd tak zwane „lusterka” to osobna kategoria obiektywów. To obiektyw, w którym rolę soczewki pełni wklęsłe lustro, jak w wielkim teleskopie do obserwacji gwiazd. Spora część fotografów traktuje je jako „niefotograficzne”. Są dla astronomów, artystów, ale „normalnie do niczego się nie nadają”. Chwilę uwagi poświęcimy im dalej. Są to w tej chwili prawie wyłącznie obiektywy w systemie Maksutowa, zazwyczaj najtańsze, tzw. ekstremalnie długie teleobiektywy. Lekkie, ze szczątkową aberracją chromatyczną. Są dostępne doskonałe (stosunkowo...) jakościowo konstrukcje. I niestety, bardzo trudne w obsłudze. To ostatnie zapewne tworzy o nich „niefotograficzną” opinię. Z technicznego punktu widzenia trzeba pamiętać o tym, że ich nietypowa konstrukcja pociąga za sobą inne cechy. Nie można w nich stosować przesłon, dają bardzo charakterystyczny obraz poza głębią ostrości, tzw. „bokeh”, który może zarówno zamienić banalne zdjęcie w bajkowe, jak i zrujqanować bardzo typowe ujęcie.

Wraz z postępem technologicznym pojawiają się różne dodatkowe cechy obiektywów, które z czasem zapewne przestaną być dostrzegane jako coś wyróżniającego. Tak na przykład kiedyś czymś nadzwyczajnym były zoomy, dziś na odwrót, specjalnie zaznacza się, że mamy do czynienia z obiektywem stałoogniskowym. Obecnie wyróżnia się konstrukcje wyposażone w soczewki ze szkła niskodyspersyjnego, zmniejszające aberrację chromatyczną. Np. w nomenklaturze Canona dodaje się do kodu obiektywu literki „DO”, choć już w modelu makro 100 mm, jak się zdaje, zrezygnowano z tego.

Jako osobna kategoria występują obiektywy ze stabilizacją obrazu. To rozwiązanie, nie stabilizację w korpusie, uważa się za skuteczniejsze. To faktycznie działa, za pomocą obiektywu 300 mm (nie ekwiwalent) można zrobić zdjęcie z czasem 1/30 sekundy na matrycy APS-C, a więc z uwzględnieniem ekwiwalentu jak byśmy robili na ogniskowej 480 mm.

Bywają „super-wykonania” obiektywów, Canon ma słynną serię „L”. Mamy jeszcze obiektywy specjalistyczne, np. „makro” ogniskujące od bardzo małych odległości, „portretówki”, z sziftem do fotografowania architektury... No i jeszcze trochę innych. Tej kategorii „i inne” warto poświęcić kilka ogólnych uwag. Często spotykanym sportem jest „podstawianie” obiektywów, zwykle tańszych, w miejsce specjalistycznych. Klasyka, to „50-ka” Canona o świetle 1,4 w miejsce „portretówki” 1,8 czy ekskluzywnej (właśnie z serii „L”) o świetle 1,2. No więc... Obiektywy te wydają się idealnie siebie zastępować po wsadzeniu 50 mm do cyfry przy mnożniku wynikającym z wielkości matrycy 1,6. Jeden (portretówka) i drugi (standard 50 mm) są jasne i doskonałe. Ale, niestety, różnią się parametrami, m.in. omawianą dalej rozdzielczością. Efekty są PRAWIE takie same. Prawie, o czym wiem bardzo dobrze, bo korzystam z obu szkieł. Generalnie, niestety, owe dziwne urządzenia typu „portretówka”, a już zwłaszcza różne „szifty” są zazwyczaj „nie do podrobienia”. O czym trzeba dobrze pamiętać... zamieniając ja na inne, z braku kasy. Po prostu musimy dobrze wiedzieć na czym stracimy, wówczas możemy najbardziej zbliżyć się do efektu, który chcieliśmy otrzymać. Otrzymać PRAWIE to samo.

Na zakończenie, o ile bywają obiektywy długie, średnie i krótkie, to w zasadzie mamy tylko jasne i ciemne. Uczciwie mówiąc, zakres najmniejszych przesłon czy jasności obiektywów, z jakim się spotkamy, jest chyba tak samo szeroki, jak zakres ogniskowych, ale zapewne z przyczyn językowych (jak mówić średnio jasne, ciemne?) mamy owe „jasne” i wręcz przeciwnie. Są specjalne wykonania ukierunkowane na uzyskanie dużego otworu. Typowym przykładem są „standardy” 50 mm zwykle dające światło 1,4-1,8, wspomniane portretówki, wreszcie jasne i drogie jak diabli tele: za 2,8 przy 300 mm damy tyle, ile za dobry nowy samochód. To zasadnicza cecha obiektywów jasnych: wraz z odległością od ogniskowej, powiedzmy 50 mm w dół, a zwłaszcza w górę, ich wartość wyrażona w lokalnej walucie straszliwie rośnie.

Te wielocyfrowe ceny wpadają w oko każdemu, nawet laikom niewiele wiedzącym o fotografii. No i to chyba tłumaczy fascynację szkłami w ogóle. Firmy oczywiście starają się ją podtrzymać. Do tego dochodzi atmosfera ekskluzywności. Wstęp do klubu wymaga nie tylko ogromnej kasy, ale też posiadania tajemnej wiedzy. Na przykład Canon ma wspomnianą serię „L” obiektywów o wysokiej jakości. Niejako „przypadkiem” są one w większości (nie wszystkie modele) w nietypowym, białym kolorze. Tak wyszło, że z daleka widać, że posiadacz aparatu jest znawcą. A dlaczego znawcą? Bo, z drugiej strony, na rynku możemy znaleźć po bardzo niskiej cenie obiektywy produkowane jeszcze za czasów istnienia bloku demoludu, o „powalających” nowicjusza parametrach, czyli ogromnie długiej ogniskowej, jak na przykład seria lustrzanych obiektywów MTSO oraz Rubinar o ogniskowych do 1000 mm. Jednak „guru” wie, że są nic nie warte i posługuje się znacznie skromniejszymi w parametrach (czyli krótszymi), piekielnie drogimi „elkami”. Każdy chciałby być „guru”, prawda?

Powiedzmy szczerze, potraktujemy ten ekscytujący temat jako pretekst do wprowadzenia kilku pojęć, które dotyczą optyki w ogóle, a które same w sobie są i nudne, i trudne.

Powtórzmy pytanie: dlaczego posługujemy się zmienną optyką? Odpowiedzieliśmy na nie wysoce teoretycznie poprzez fizjologię widzenia i rzutowania. Spróbujmy odpowiedzieć mniej mądrze, przyda się inny nieco punkt widzenia. Poniekąd łatwiej jest odpowiedzieć, po co „szeroki kąt”. Bo chcemy mieć na zdjęciu więcej. A jak nie ma, to nic się nie da zrobić, trzeba założyć inne szkło. Jeśli powiemy, że najpopularniejszy powód stosowania teleobiektywu, „aby przybliżył”, nie jest najmądrzejszy (o czym dalej), to pytanie o tele jest jak najbardziej na miejscu. Dlaczego? Bardziej doświadczeni fotoamatorzy powiedzą: po pierwsze dają one możliwość wybrania jednego interesującego motywu. Na przykład zdobiona rzeźbami fasada budynku pstryknięta „standardem” wygląda dość przeciętnie, tak, jak ogląda ją turysta własnym okiem. Jeśli jednak znajdziemy na niej kilka zachwycających figurek, to teleobiektywem możemy pokazać je w całej swej urodzie. Zaskoczymy nawet kogoś, kto tę fasadę ogląda codziennie. Teleobiektywy pozwalają „zagrać” głębią ostrości. To są, można rzec, „prawdziwe” przyczyny, dla których musimy się w fotografii posługiwać zmienną optyką. Jest takie powiedzenie filmowców, że jeśli czegoś nie daje się „zdjąć” za pomocą obiektywu szerokokątnego albo teleobiektywu, to nie należy tego w ogóle filmować. Tak więc, rzeczywiście, umiejętne zastosowanie optycznych sztuczek daje coś, czego posiadacz „standardu” nie ma szans osiągnąć i z tego punktu widzenia jest powód, by zazdrościć posiadaczom wielkich błyszczących „słoików”.

Tymczasem, z punktu widzenia technicznej jakości zdjęć, teleobiektywów lepiej byłoby w ogóle nie używać. Dlaczego?

Jednym z parametrów każdego „szkła” jest rozdzielczość. Zazwyczaj zaczynamy zwracać na niego uwagę dość późno. Wynika to z tego, że w zakresie „zwyczajnych” obiektywów ma on wartość „wystarczającą” czy „przekraczającą potrzeby”. Dlatego na zdjęciach robionych standardową optyką, w standardowych wielkościach, nie widać wpływu tego parametru. Poniekąd owa wielkość była techniczną kanwą filmu Michelangelo Antonioniego „Powiększenie”. Gdy robimy właśnie to tytułowe powiększenie ze zdjęcia, które wydaje się technicznie doskonałe, wyłażą rozmazy. Najczęściej nie zobaczymy więcej szczegółów niż na odbitce „zwykłego” formatu. Niejeden amator nie pozna nigdy pojęcia rozdzielczości, ale będzie już wiedział po próbach robienia dużych odbitek, że są obiektywy, które „genialnie rysują” i takie, które są fatalne. Zaopatrzony w taką wiedzę zwykle spogląda wyniośle na tych, co marzą o długiej lufie. On już posiadł wyższy stopień wtajemniczenia. Często też spotkamy się z opinią, że rozdzielczość jest „zbyt technicznym” czy „zbyt głupim” dla artysty pojęciem, który mówi właśnie o „rysowaniu” czy plastyce optyki. Że coś w tym jest, postaram się pokazać dalej.

Co to jest „rozdzielczość”? Będziemy się tu zajmować dwoma rodzajami rozdzielczości: „zwykłą” oraz kątową. Dla tej samej ogniskowej jedna określa jednoznacznie drugą. Obie są prawie identycznie zdefiniowane, ale określają coś całkiem innego. „Zwykła” dla ustalenia uwagi nazywana tu (w innych artykułach pisze się po prostu „rozdzielczość”) „rozdzielczością liniową”, mówi, jak „ostre” będzie zdjęcie, rozdzielczość kątowa o tym, co można na zdjęciu zobaczyć. Rozdzielczość liniowa (jeszcze raz: poza tym tekstem mówi się o niej „rozdzielczość”) najbardziej zainteresuje fotografa, rozdzielczość kątowa np. astronoma. To wszystko w sytuacji, gdy za pomocą zwykłej proporcji można jedną wartość wyliczyć z drugiej dla zadanej ogniskowej obiektywu. Przez to, ze spraw w gruncie rzeczy bardzo prostych, robi się bałagan i wyplątanie się z niego wymaga sporo uwagi. Zajmijmy się najpierw „zwykłą” rozdzielczością. Najlepiej wyjaśnić, czym jest, opowiadając, jak ją mierzymy. W najprostszym wypadku ustawiamy tablicę z szeregiem kwadratów wypełnionych czarnymi i białymi liniami. Są one równej szerokości. W kolejnych kwadratach coraz węższe tak, że mamy ich coraz więcej. Przed tablicą ustawiamy aparat w odległości zależnej od ogniskowej obiektywu. Wykonujemy zdjęcie i oglądamy, jak gęsto mogą być upakowane linie, żeby dało się je rozróżnić i nie zlały się w jednolitą szarą masę.

Obiektyw jest „ostry” wówczas, gdy na matrycy lub filmie potrafi wyrysować bardzo wiele linii na jednostce długości. Zwykle dla standardowych systemów, czyli aparatów średnioformatowych lub małoobrazkowych operujemy liczbą linii na 1 milimetr. Można to sprawdzić, wsadzając film pod mikroskop z pomiarem długości i policzyć linie.

W praktyce rozdzielczość obiektywu możemy całkiem skutecznie zmierzyć za pomocą tylko fotograficznego osprzętu. Jeśli „cwanie” wykonaliśmy tablicę i ustawiliśmy ją w odpowiedniej odległości, możemy podpisać kwadraty np. „20”, „40”, 60 i liczby będą odpowiadały wprost liczbie linii zarejestrowanych na filmie lub matrycy na milimetrze długości. Wówczas wystarczy tylko obejrzeć zdjęcie np. na ekranie komputera i sprawdzić, jak gęsto upakowane linie jeszcze widać.

W przypadku aparatów cyfrowych rozsądnym parametrem jest całkowita liczba linii, jaka się zmieści w kadrze, w pionie lub w poziomie, bo mamy różne rozmiary matrycy i zupełnie egzotyczne ogniskowe obiektywów. Im więcej linii aparat jest w stanie wyrysować, tym więcej szczegółów może zarejestrować i tym ostrzejszy jest obraz.

Jak widać definicja jest „organoleptyczna”, bo jeden jeszcze widzi linie, inny już nie. Dlatego w poważnych pomiarach optycznych operuje się spadkiem kontrastu. Jakkolwiek faktycznie w tych wizualnych pomiarach operowano zwykle spadkiem kontrastu do 2%, to obecnie (zwykle) podaje się gęstość linii, przy których następuje spadek kontrastu do 50%. Zazwyczaj chcemy dziś wyznaczyć tzw. Modulation Transfer Function. Stwierdzenie, co naprawdę się mierzy, wymaga, niestety, ostrożności i uczenie wyglądające wyniki nie są gwarancją, że to jest ta wielkość, o którą nam chodzi.

Aby sprawę skomplikować, dodamy, że rozdzielczość obiektywów zwykle jest największa w centrum kadru i maleje po rogach. Jakby tego było mało, trochę inną rozdzielczość dostaniemy, obserwując linie równoległe do linii przebiegającej przez środek kadru oraz prostopadłe do niej. Ale to już szczegóły. Martwić się można ewentualnie, gdy rozdzielczość spada „na pysk” przy oddalaniu się ku rogom klatki.

Współczesne obiektywy na ogół w dobrych wykonaniach mają rozdzielczości do ok. 80 linii/mm przy spadku kontrastu do kilku (dwóch) procent i zazwyczaj nie przekraczają 45 linii/mm przy spadku kontrastu do 50%. Warto dodać, że większe rozdzielczości w przypadku rejestracji na filmach (małoobrazkowych i średnioformatowych) przestają być „użytkowe” ze względu na niedoskonałości reszty toru przetwarzania obrazu, np. są kłopoty ze skanowaniem. Tak więc, o ile pod mikroskopem możemy sobie pooglądać tablice, na których doliczymy się ponad 90 linii na milimetr, to praktycznie użytkowy „szlaban” jest około owych 80 linii/mm.

Każda marka aparatów, „system”, ma zazwyczaj pewną optymalną pod względem rozdzielczości wartość ogniskowych obiektywów. Zazwyczaj obraca się ona gdzieś w okolicach „standardu”, czyli np. 50 mm dla „małego obrazka. Dla Canona np. najlepszą rozdzielczość w chwili pisania tego felietonu notowały obiektywy 85mm-100 mm. Prawdopodobnie z cenowo rozsądnych szkieł najlepszy pod tym względem, to stałoogniskowa portretówka 85 o jasności 1,8. Ciut gorsza jest „stałka” f 1,4 o ogniskowej 50 mm.

Jeśli więc potrzebujemy zdjęć ostrych jak żyleta, to posługujemy się tymi, na wygląd dość niepozornymi, szkłami. Są małe, nie ma w nich za wiele do kręcenia, bo to stałki, nie można o nich powiedzieć, że „ściągają” ani nie „obejmują wszystkiego”, są bardzo zwyczajne dla laika i do tego zaskakująco drogie. Obiektywy te na dodatek mają ogniskowe mieszczące się w zakresie „standardowego zooma” i na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć, po czorta sobie nimi w ogóle głowę zawracać. Tyle, że są „najlepsze”.

Powyżej i poniżej owej optymalnej ogniskowej jest, średnio rzecz biorąc, gorzej. Obiektywy krótkoogniskowe to trochę osobny temat. Tu zazwyczaj najbardziej daje się we znaki zmiana własności optyki wraz z oddalaniem się od centrum kadru. Pogarsza się nie tylko rozdzielczość, ale pojawiają się zniekształcenia geometryczne, zwiększa się aberracja chromatyczna.

Dla długich i krótkich ogniskowych zwykle są dostępne obiektywy o większej przesłonie niż dla „standardu”, po prostu ciemniejsze. Dla teleobiektywów o długościach ponad 300 mm pojawia się problem rozmiaru i wagi przy dużych jasnościach. Pamiętamy, że przesłona to stosunek ogniskowej do średnicy obiektywu: skoro ogniskowa jest długa, średnice soczewek muszą być duże. Tak więc te zachwycające wielkie szkła mają kiepskie parametry. Wyraźnie gorszą od „standardu” rozdzielczość, kiepską jasność, która w przypadku wspomnianych radzieckich MTSO spada do 10. Ta ostatnia wartość powoduje, że powstają poważne kłopoty z ustawieniem ostrości (robimy to niestety ręcznie, obserwując obraz na matówce). Tak więc ten sprzęt jest ciężki, trudny w obsłudze, do tego z urodzenia daje gorsze rezultaty niż obiektywy standardowe. Jeśli chcemy poprawić jego parametry, cena wzrośnie zupełnie nieproporcjonalnie, zaś rozmiary i waga rosną tak bardzo, że do transportu sprzętu potrzebny staje się samochód. To nie żart, są takie konstrukcje wykonywane na specjalne zamówienie.

Zazwyczaj do ok. 105-135 mm „nie czuć” charakterystycznych dla długich obiektywów problemów. Spada trochę jasność, ale w przypadku powszechnie stosowanych zoomów jest to praktycznie niezauważalne. I tak najmniejsza przesłona spotykana w obiektywach zmiennoogniskowych waha się ok. 3,5. Powyżej 150 mm zaczyna się wyraźny spadek rozdzielczości, wzrost wad takich jak różne rodzaje aberracji i... cen.

Producenci starają się wprowadzać konstrukcje, które przy długich ogniskowych będą „prawie” tak dobre jak standardy. To np. wspominana seria obiektywów „L” Canona. Mają one niemal takie rozdzielczości, jak standard. Do specjalnych wykonań należą jasne obiektywy o ogniskowych 300-400 mm. Jednak ta ich jasność nie będzie większa niż 2,8, a cena, jak powiedzieliśmy, naprawdę automobilowa. Niestety, nawet jeśli będziemy mieli pieniądze i na sprzęt, i na tragarzy, którzy go poniosą za nami, to sporo fotoamatorów pewnie i tak nie zechciałoby go używać. Przy długich ogniskowych i dużej jasności dramatycznie kurczy się głębia ostrości. Często może się okazać, że nie zmieścimy w niej głównego motywu zdjęcia.

Tak więc możemy podsumować cechy owych wspaniałych, ogromnych, o długich ogniskowych, „luf”, którymi fascynują się ubożsi fotoamatorzy: ciemne, nieostre, trudne w obsłudze, do tego piekielnie drogie, ciężkie.

Dlatego rada, by ich unikać jest chyba rozsądna. Jeśli mamy sfotografować rzeźbę, która znajduje się gdzieś wysoko, to nim założymy do naszego aparatu „tele”, sprawdźmy, czy nie da się pożyczyć drabiny, gdzieś wejść, wprosić się do czyjegoś mieszkania, generalnie wykorzystajmy wszelkie możliwości... O ile zależy nam na jakości zdjęcia. Jeśli nie robimy fotografii na zamówienie, być może (zwykle) wystarczy zastosować teleobiektyw. Tak, chciałem powiedzieć, „wystarczy”, bo użycie teleobiektywu jest zwyczajnie kiepskim rozwiązaniem.

W grę wchodzi duża kasa i dlatego opłaci się pofilozofować i rozebrać temat na czynniki pierwsze: kiedy mianowicie wydatku na nowy obiektyw uniknąć się nie da, a kiedy jest zakupem nowej zabawki. Jeśli chodzi o to, „aby było widać” – jak wyjaśniliśmy sobie wyżej, nie jest to najlepsze rozwiązanie. Natomiast gdy chcemy uzyskać charakterystyczną kompozycję zdjęcia, np. kompresję perspektywy czy głębię ostrości, która da się kontrolować na dystansie dziesiątek czy setek metrów, nie ma innego rozwiązania.

Wymieńmy, trochę dla ćwiczenia, dwa „czysto techniczne” powody stosowania teleobiektywów. Po pierwsze, żeby zwiększyć rozdzielczość kątową optyki, po drugie, zwiększyć rozmiar obrazu na matrycy lub klatce filmu. Uczciwie trzeba chyba wyjaśnić, że problem da się sprowadzić np. tylko do rozdzielczości kątowej UKŁADU obiektyw-matryca czy film. Ale rozdzielmy problem na dwa odrębne kawałki, wedle własności konstrukcji.

Oba (kawałki) nie są wcale takie oczywiste. Gdyby nie techniczne niedoskonałości, można by „pstryknąć” standardem, a potem zdjęcie wykadrować. Niestety, to, co otrzymamy, może być

rozmiaru np. kilkudziesięciu pikseli. Na skutek tego, że światło jest falą, a obserwowany obraz jest naprawdę wynikiem wzmacniania się i wygaszania owych fal, z fizycznej przyczyny, gdybyśmy go powiększyli, jakimś cudem nie tracąc z powodu piskeli, i tak będzie rozmazany. W rzeczywistości, gdy wyeliminujemy kłopoty z rozdzielczością (liniową) kliszy czy matrycy, zaobserwujemy zwykle znacznie większe od falowego rozmycia efekty wad optyki. Dlatego stosujemy powiększanie obrazu. No i tu zaczynają się dylematy. Wsadziliśmy nasz telekonwerter albo jeszcze lepiej, wymieniliśmy obiektyw. No i... trudno powiedzieć. Jakby więcej widać, ale obraz jakiś zamazany, gdy mu się przyjrzeć. To chyba bardzo typowy dylemat fotografisty. Zyskaliśmy czy straciliśmy? By to wyjaśnić, podeprzemy się rozdzielczością kątową. Co za zwierz?

Wyobraźmy sobie, że fotografujemy dwie gwiazdy „prawie się nakładające” albo dwa bardzo odległe, lecące blisko siebie ptaki, widoczne już jako ciemne punkty. Linie, które przebiegną przez te gwiazdy lub ptaki i przetną się w optycznym środku obiektywu (punkt nodalny), wyznaczą kąt, pod jakim widzimy gwiazdy czy ptaki. Jeśli obiektyw jest „ostry”, mogą się znaleźć bardzo blisko siebie, a jeszcze będziemy w stanie rozróżnić dwa obiekty. Jeśli nasz wspaniały obiektyw rozmazuje lub wykazuje np. aberrację chromatyczną, gwiazdy zleją się nam w jedną jasną plamkę, ptaki w ciemny punkt. Najmniejszy kąt, pod jakim widzimy jeszcze dwa egzemplarze, to rozdzielczość kątowa.

W praktyce, wyznaczając rozdzielczość kątową, postąpimy identycznie jak przy wyznaczaniu „zwykłej” rozdzielczości. Ustawimy przed aparatem tablicę z liniami na przemian czarnymi i białymi, pstrykniemy fotkę i sprawdzimy, jak gęsto można owe linie upakować, żeby jeszcze dało się je rozróżnić. Jedyna różnica: teraz zmierzymy najmniejszy kąt, pod jakim jeszcze daje się je rozróżnić.

Oczywiście z geometrii wynika, że dla znanej ogniskowej obiektywu „zwykłą rozdzielczość” określa rozdzielczość kątową. Dlatego w praktyce zazwyczaj w opisach (testach) obiektywów jest podawana „zwykła rozdzielczość”.

Jeśli chcemy, żeby na zdjęciu widać było dwie leżące blisko siebie gwiazdy lub dwie sylwetki ptaków, musimy zwiększyć rozdzielczość kątową. To jest precyzyjne określenie, czego chcemy od teleobiektywu. Nie musi on dawać rewelacyjnie ostrego obrazu. Raczej trzeba się pogodzić, że zwłaszcza bardzo długie teleobiektywy mają „średnią” ostrość. Musi wzrosnąć rozdzielczość kątowa i to zazwyczaj kosztem rozdzielczości liniowej. Oto, co... Teraz, niestety, będę próbował udowodnić, że to (rozdzielczość kątowa) bardzo pożyteczne pojęcie, proszę o cierpliwość...

Trzeba tu dodać, że oczywiście fotograf potrzebuje obiektywu o „użytkowej” rozdzielczości, która pozwoli np. z małego obrazka zrobić przyzwoitą odbitkę w formacie pocztówkowym. Gorzej już być nie może. Dokąd nie jest „gorzej”, skuteczne okazuje się nabieranie na cyfrowe zoomy czy cudowne dopalacze do optyki. Niestety, bywa źle.

Techniczne ograniczenia powodują, że od pewnej ogniskowej, gdy długość obiektywu rośnie, maleje jego „zwykła” rozdzielczość.

Warto wiedzieć, że rozdzielczość liniowa radzieckich lustrzanych obiektywów 1000 mm waha się od ok. 16 linii na milimetr (po rogach kadru, w centrum 20-28) do ok. 50 linii na milimetr w lepszych konstrukcjach, przy spadku kontrastu określanym „na oko” do momentu zaniku rozróżnialności linii (spadek kontrastu do 2%). Tak więc obiektyw, który ma ok. 8 linii na milimetr dla spadku kontrastu 50% może się nam zdarzyć. Jakkolwiek trzeba się postarać, o czym potem, by się zdarzył, to dość często, przynajmniej wydaje się, że jest taki właśnie problem. Obraz jest kiepski, a już banalne wykadrowanie obrazu, nie mówiąc o założeniu telekonwertera, powoduje niedopuszczalne rozmazanie obrazu.

Na szczęście realnie spotkamy się z najmniejszymi rozdzielczościami ok. 30-50 linii/mm w centrum dla pomiaru „na oko”. Jak dalej spróbujemy pokazać, to, zwłaszcza przy pełnej klatce, powinno „każdemu wystarczyć”. Kłopot będzie przy matrycach niepełnoklatkowych, przy rozdzielczościach poniżej 40 linii/mm.

A teraz taka opowieść o pożytkach z rozdzielczości kątowej. Do technicznych problemów dodaje się to, że w fotograficznym światku krążą na równych prawach opinie bardzo dobrze uzasadnione oraz „przesądy i legendy”. Wiele osób uważa, że na przykład „wolno” używać tylko szkieł producenta korpusu, na przykład tylko Nikona lub Canona. Obiektywy niezależnych producentów są uznawana za „podejrzane”. Istnieje dość popularna opinia, że dawna produkcja byłych krajów „demoludu” to „kompletny szajs” i w ogóle nie należy niczego z tamtej epoki używać. Wyznawcy różnych teorii starają się stosować do swych rad i bywa, że imają się bardzo karkołomnych sztuczek. Ponieważ sprawy dotyczą bardzo drogiego sprzętu, warto się zastanowić, jakich skutków możemy się spodziewać, zwłaszcza gdy pójdziemy tropem różnych ludowych mądrości.

Pouczającym będzie wzięcie pod lupę pewnego przykładu: powiedzmy, że mamy genialny firmowy obiektyw Canon „L” 70-200 mm oraz wydobytą z szafy wspomnianą podejrzaną ruską lufę 1000 mm. Jak powiedzieliśmy, „guru” jej użyciem się nie skala. Pomijając fakt, że potrafią w niej zardzewieć lustra, czy w ogóle warto sobie kręcić nią głowę? Czy nie będzie rozsądniejsze użycie znakomitego obiektywu i wykadrowanie zdjęcia? Możemy się przekonać, jak często coś takiego nam, zwłaszcza na internetowych forach, poradzą. Aby uzyskać to samo, co za pomocą „Cara Puszki”, wytniemy z kadru prostokąt o rozmiarach 1/5 boku kadru. Obiektywy te, ekskluzywna seria „L”, dla spadku kontrastu do 50% mają ok. 40 linii/mm. Możemy to przełożyć na ok. 80 linii/mm dla spadku kontrastu do 2%. Otrzymamy zdjęcie o rozdzielczości mierzonej „na oko” ok. 16 linii/mm (bo 80:5=16). Można mieć wątpliwość, co do tej wartości 80 linii/mm. W przypadku filmów to jest kres możliwości skanera. W przypadku toru czysto analogowego, można sobie jeszcze pewnie znaleźć dywagacje starych fotografów, że ok. 90 linii to jest kres i to dla obiektywów o ogniskowej optymalnej dla uzyskiwania wysokich rozdzielczości. Dla aparatów cyfrowych musimy uwzględnić jeszcze szum kwantowania. Przy czym chodzi o przestrzenne kwantowanie, nie kwantowanie przez przetwornik A/D. Tu przyznaję, wkraczam na grząski grunt, ale trochę na przełaj radzę sobie uniwersalną w przypadku szumów metodą sumy kwadratów. Trochę więcej o tym dalej. Prowadzi ona do konkluzji, że po założeniu do Canona 550 D, którego matryca ma teoretyczną rozdzielczość 116 linii/mm, obiektywu o wspaniałej rozdzielczości 100 linii/mm, dostaniemy obraz o rozdzielczości ok. 88 linii/mm. Tak więc, wzięta trochę z kapelusza wartość 80 linii/mm jest rozsądna. Jak by nie kombinował, otrzymany obraz będzie gorszy od tego, co dawały pierwsze ruskie „puszki”, gdyż ich rozdzielczość wahała się ok. 28 linii w centrum dla najgorszego modelu MTO 1000 (ogniskowa 1100 mm) do 50 linii. Tak więc, nawet zakładając początkową rozdzielczość obrazu 100 linii/mm, będziemy „ostro pod kreską”. Dla „cyfry” dołożą się nam do tego szumy matrycy przybierające postać kolorowych placków i niewiele pomoże, że tak zwane winietowanie (przez które obśmiewano radzieckie obiektywy, bo rzeczywiście jest tam ono wielkie) będzie niezauważalne.

Autor próbował sztuki z kadrowaniem dla obiektywu 500 mm Rubinar, aby uzyskać to samo, co dla obiektywu MTSO 1000 mm. W tym wypadku pomysł wydawał się sensowny, bo rozdzielczość pierwszego jest szacowana na 50 linii/mm drugiego zaś na 30 linii w centrum. Wykadrowanie połowy klatki w liniowym rozmiarze (1/4 powierzchni) da zmniejszenie rozdzielczości do ok. 25 linii/mm. Biorąc pod uwagę trudności „ostrzenia” oraz to, że konkretny egzemplarz radzieckiej „armaty” był podejrzany co do jakości, zaś Rubinar dawał piękne obrazy, można było oczekiwać, że procedura z wykadrowaniem da lepsze rezultaty. Wnioski są takie, że krótszy obiektyw faktycznie jest... wygodniejszy do noszenia. A rozdzielczość? Gorsza...

Może najważniejszą konkluzją z tej opowieści jest to, że mądrość ludowa z pewnością nie ima się fotografii.

Otóż z przyczyn technicznych i technologicznych rzadko spotykamy taką sytuację, że obiektyw o dłuższej ogniskowej ma gorszą ROZDZIELCZOŚĆ KĄTOWĄ niż obiektyw krótszy. Wynika to z, na przykład, średnicy obiektywu, geometrycznych wymiarów. Ponieważ PRAWIE ZAWSZE ma on gorszą rozdzielczość liniową, prawie zawsze fotograf widzi, że daje gorsze zdjęcia, rodzą się właśnie pomysły typu „lepiej wyciąć”. To mniej więcej taki sam mechanizm generowania wiedzy, jak to zjawisko, że onegdaj ludność wiejska widywała przypołudnice.

Mówiąc inaczej: gdy chcemy porównać dwa obiektywy o różnych ogniskowych np. w celu sprawdzenia, czy czasem krótszy nie okaże się „lepszy”, wystarczy porównać (wystarczy... nikt tego parametru nie podaje) ich rozdzielczości kątowe.

Wspominając filmy Barei, jak nie wolno w myślach mieszać dwóch systemów walutowych, tak równie szkodliwe jest mieszanie pojęcia rozdzielczości kątowej i (tu tak nazwanej) liniowej. Prowadzi to, choć całkiem innymi drogami, podobnie jak pomieszanie dolara ze złotówką, do strat finansowych i jeszcze do tego do popsutych zdjęć. Myślę też, że problem w tym, że chodzi o rzeczy zbyt proste, tak proste, że trudno się w nich połapać.

Przy okazji można spróbować wywieść (ogólniejszą, lecz mniej ogólną od tej o mądrości ludowej) zasadę, żeby przynajmniej w pierwszym przybliżeniu przy rozwiązywaniu konkretnego zadania fotograficznego przewidywać zastosowanie, niestety... właściwego obiektywu. Zazwyczaj wiemy, jaki być powinien, ale jakiś diabełek kusi, by coś przekręcić, zastosować jakiś ludowy wynalazek czy genialną metodę.

Oczywiście, należy zachować rozsądek. Bywały już nasadkowe soczewki na obiektywy do aparatów kompaktowych, których użycie powiększało obraz (dawały efekt teleobiektywu), lecz pogarszało rozdzielczość kątową. Prawie zawsze także pogorszymy sobie jakość obiektywu dodając telekonwerter. Zauważmy, że oba urządzenia powinny działać, bo zostały „firmowo” przygotowane. Nie były to „wynalazki”. To nauczka, że trzeba zachować „rewolucyjną czujność”. Musimy mieć dość w głowie, by zrodziło się podejrzenie, że zewnętrzna nasadka na obiektyw nie zapewni współosiowości. Telekonwerter da zysk, pod warunkiem, że stratę rozdzielczości układu optycznego przewyższy zysk ze zmniejszenia szumu matrycy czy filmu.

Generalnie jednak, zmiana optyki na przystosowaną do wykonania zdjęcia, polepsza uzyskany obraz. Prawie w 100% zadziała zasada „właściwego obiektywu”. W sytuacji, gdy potrzebujemy standardu 50 mm, nie używamy zooma ustawionego na 50 mm, tylko stałoogniskowego 50 mm. Jeśli potrzebujemy obiektywu 200 mm, to prawdopodobnie lepszy efekt da zastosowanie teleobiektywu „kitowego”, czy np. trochę monstrualnego Sonnar 2,8/180 firmy Carl Zeis Jena DDR, mimo że to zakazane „demoludy”, niż kadrowanie z rewelacyjnego standardu 28-105 mm firmy Canon.

„Podstawianie” obiektywów daje „takie sobie” efekty. To oczywiście nie tylko przez rozdzielczość. Na przykład, głębia ostrości jest „przywiązana” do danej ogniskowej. Efektu zmiany głębi ostrości przy zmianie ogniskowej nie da się „całkiem” podrobić. To kolejny powód, że przywoływane tu używanie obiektywów 50 mm w miejsce jasnych portretówek 85 mm pozwala spodziewać się tego, że efekt będzie „prawie” taki, jak przy użyciu „nominalnego” obiektywu portretowego. Z naciskiem na prawie. Inny, blisko związany z głębią ostrości efekt, to trochę do śmieszności wałkowany „bokeh”, czyli sposób rozmywania tła. O ile kształt rozmyć i liczba listków przesłony ma moim zdaniem średni wpływ na obrazek, to dramatycznie popsują go np. zafarby występujące poza obszarem ostrości.

Każde „szkło” charakteryzuje wielka liczba parametrów mniej lub bardziej opisanych, czasami ujawniających się tylko w określonych warunkach. Można np. tu wspomnieć o wielkości pola obrazowania. Obiektywy do „analogów” muszą mieć przyzwoity obraz w obszarze całej klatki filmu 24x35 mm. Obiektyw „cyfrowy” musi pokryć obszar matrycy wyraźnie mniejszy. Poza nim, jakość obrazu może „spaść na pysk” albo, jak w przypadku Samyanga 8 mm „rybie oko”, może po prostu tego obrazu nie być. Dlatego nie da się bez konsekwencji zamienić analoga z „cyfrą”, choć na oko mają identyczne parametry. Jak już wspomniałem, rozdzielczość zmienia się w zależności od tego, czy mierzymy ją radialnie, czy „transwersalnie”. Obiektywy mają różne krzywe transmisji, czyli zależność ilości przepuszczanego światła od długości fali (barwy). Jest wiele cech urządzenia, które też rzadko są opisywane, a nawet wymieniane, choćby w konsumenckich testach. Dlatego fotograf często mówi o „plastyce” obiektywu, czymś ciut metafizycznym. Każdy „inaczej widać”. Możemy przyjąć, że skoro w danych warunkach „dobrze rysuje”, to znaczy, że dopasowano właśnie wiele parametrów, a gdy coś „wynajdziemy”, to wiele parametrów nie będzie pasować.

Ponieważ jednak dumamy tu głównie nad rozdzielczością, to przypomnimy jeszcze jeden powód, dla którego portretówka portretówką (jest), a nie standardem. To przebieg krzywej na wykresie przesłona-rozdzielczość.

Jak to się żargonowo mówi, część obiektywów pracuje od „pełnej dziury”. Tak mają właśnie portretówki. A część, niestety, ma maksymalne światło z parametrami „może się co uratuje...”. Wspomniana stałka 1,4 ma na przysłonie 1,8 tylko nieco gorsze parametry jak portretówka, dla której to jest maksymalny otwór, ale trzeba pamiętać, że skręcamy nieco, najlepiej do 2,0. To osobny temat, ale chyba widać, że nie da się mechanicznie przełożyć metod pracy z portretówką na pracę ze standardem. Tu ogniskowa 85 mm i przesłona 1,8, tam krótsza ogniskowa i większa przesłona. Trochę się przyczepiłem tego przykładu, jak rzep do psiego ogona, ale widzę wiele książek i stron lansujących takie rozwiązanie chyba bez dostatecznego zrozumienia, o co tu chodzi. Elementem sprawy jest też historia. Kiedyś robiło się „klasyczne” portrety, w których model zazwyczaj był nieruchomy (majestatycznie zamyślony), teraz jest moda na ekspresję i ruch. Ależ oczywiście, że do takich zdjęć „portretówki” się nie nadają. Kiedyś była moda na zdjęcia „sytuacyjne”, reportażowe, wykonywane w naturalnym świetle. Tak zwane jasne (kiedyś „super-jasne”) standardy powstały z myślą właśnie o takich fotkach. Były z reguły robione na krańcu możliwości technicznych i prawie zawsze albo poruszone, albo upstrzone potężnym ziarnem. Rozmycie przy maksymalnym otworze po prostu nie było widoczne.

Tu nauka ogólniejsza: musimy obiektywy znać jak własną kieszeń. Te (rozmaite) krzywe, niestety, musimy mieć w głowie. Gorzej, trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że obiektyw coś-tam przeszedł i parametry mu się mogły pogorszyć. Zazwyczaj, niestety, objawia się to spadkiem rozdzielczości. Jeszcze gorzej: warto wiedzieć, kto i do czego go projektował. Nauka ogólniejsza: z pozoru nieuchwytne własności obiektywów, ujmowane potem w takie „organoleptyczne” parametry, jak np. tzw. (sławna?) plastyka, dają się przełożyć na prostą technikę i łopatologiczne wielkości.

Jeśli nie znamy szczegółowych danych optyki, możemy podeprzeć się ogólnymi zasadami. Gdy zależy nam na dużej rozdzielczości, wybieramy wariant z ogniskową możliwie bliską standardu. Przesłonę ustawiamy w pobliżu 5,6 (od 4,0 do 8,0), o ile to „mały obrazek”.

Rozważania możemy podsumować tak: jak się bliżej przyjrzeć i jeśli mamy wiedzę, by się przyjrzeć, to uda nam się przełożyć na konkretne techniczne parametry z pozoru nieuchwytne własności i warto to zrobić, by na przykład wiedzieć, dlaczego nie będzie dokładnie tak, jak sobie wymyśliliśmy. Co więcej, możemy wymyślić, dlaczego np. jakiemuś „guru” zawsze zdjęcia wychodzą: używa standardowej ogniskowej, stara się fotografować na krytycznej przesłonie, zaznaczmy, dla danego formatu. Generalnie, gdy fotografujemy za pomocą optymalnego sprzętu w optymalnych warunkach, będzie dobrze...

Za banalnością rozważań kryje się pewna myśl (powtórzę ją raz jeszcze trochę dalej, trochę inaczej), aby nie psuć (technicznej jakości) zdjęcia na etapie jego planowania. Dobrze (na przykład) zacząć od pytania: „jak to zrobić standardem?”.

Pamiętajmy, decyduje wzgląd kompozycyjny. Dlatego, „o ile” nie popsujemy sobie kadru, staramy się tak ustawić, żeby potrzebna nam była ogniskowa, dla której uzyskamy możliwie największą rozdzielczość obiektywu.

Powtórzmy, jeśli potrzebujemy. Rzadko potrzebujemy super rozdzielczości. O tym będzie trochę potem, lecz współcześnie rzadko spotykamy się z technicznym problemem złej rozdzielczości optyki. Gdy fotografujemy standardowym zoomem 28-90 czy 28-105 mm, jeśli nie wykonuje się jakiegoś specjalnego zamówienia, nie ma sobie co tym kręcić głowy. Problemy znacznie częściej wynikają z winy fotografisty.

Opłaca się podejść i to nawet niewiele. Zmniejszenie odległości do fotografowanego obiektu o mniej więcej 1/3 daje na matrycy powiększenie jego powierzchni o dwa razy. Daje to dwa razy więcej szczegółów. Musimy pamiętać, że ilość zarejestrowanych szczegółów rośnie z kwadratem rozdzielczości. Jej wzrost o 10%, to wzrost liczby szczegółów o 21%. Jeśli uda nam się podejść o 1/4 bliżej, to będzie to równoważne zwiększeniu rozdzielczości od tego, co dają amatorskie obiektywy, do rozdzielczości „zawodowej”: od mniej więcej 60 linii do 80 linii/mm. Z tejże przyczyny fotograf stara się zawsze być możliwie najbliżej. I tu mamy wyjaśnienie, jak to się dzieje, że zawodowiec robi dobre, także technicznie, zdjęcia „na bele czem”, a tutka nie fotograf sknoci, mając najlepszy sprzęt. Dobrze zaplanowane ujęcie może poprawić efekt uzyskany za pomocą kiepskiego sprzętu, odwrotnie, źle zaplanowany kadr rozłoży jakość każdego, nawet najdroższego i najlepszego obiektywu.

Powiedzmy ciut inaczej. Oznacza to, że tolerowane odchyłki od ogniskowej, jaka byłaby najlepsza dla wykonania zdjęcia wynoszą ok. 1/4. Musimy wymyślić, jaka ogniskowa jest najlepsza do danego kadru. A potem nie wycinać ze zdjęcia, tylko jej właśnie użyć. Jeśli źle skadrujemy, oko widza będzie dokonywało „cropa”.

Amator, gdy trafi na zachwycającą fasadę kościoła, by sfotografować figurki znajdujące się gdzieś pod szczytem kupi za pięć tysięcy złotych ogromny teleobiektyw. A zawodowiec? Wynajmie za pięć stów podnośnik. Zdjęcia amatora nadadzą się do pokazania w Internecie, owszem. Być może jakaś panna wpadnie pod stół na widok kupy szkła, jakie nabył. Zdjęcia zawodowca wykonane standardem sprzeda się za tysiąc, dwa tysiące złotych. Zawodowiec po kilku wynajęciach podnośnika być może zarobi na wielki teleobiektyw. Może go kupi, a może znowu wynajmie podnośnik.

Jak już wspomniałem, guru dość często lubią dyskutować o różnych „nieuchwytnych” parametrach obiektywów, jak np. plastyka. Uważają, że technicznie mierzalne wielkości „nie ujmują rzeczy”. Jednak rozdzielczość jest jednym z chyba najważniejszych parametrów obiektywu i, co warto pamiętać, to w sumie dość syntetyczny wskaźnik jakości. Obiektyw, który ma dużą aberrację chromatyczną, czyli produkuje wokół krawędzi przedmiotów kolorowe otoczki, będzie też miał kiepską rozdzielczość. Kiepskie tłumienie odblasków przełoży się na to samo, jedynie chyba zniekształcenia geometryczne, dystorsja, mogą być duże przy dużej rozdzielczości.

Opowieści o niezwykłych obiektywach możemy ciągnąć długo. Myślę, że należy powiedzieć o pewnej zasadzie, którą zawsze trzeba mieć w głowie, idąc do sklepy po nowy „słoik”. Wyraża ją pięknie tzw. krzywa logistyczna czy typu „s”. Gdy sobie wymalujemy wykres, na którym na osi poziomej odłożymy cenę, a na pionowej jakość zmierzoną jakość zdjęcia, to owa jakość będzie rosła szybko z ceną tylko do pewnego momentu. Co się będzie działo u dołu naszej krzywej powiem dla porządku, (to) sprawa do burzliwej dyskusji, ale interesuje nas zakres dość wysokich cen. Otóż, możemy się przekonać, że np. wzrost rozdzielczości obiektywu, okupiony wysoką precyzją wykonania obiektywu, ma sens do momentu, gdy nie zaczynamy przekraczać np. upakowania pikseli na matrycy. Także w przypadku filmów, zejście poniżej 80 pikseli na milimetr niewiele nam da, bo natrafimy na kłopoty ze skanowaniem z lepszą rozdzielczością.

Część doskonałości obiektywu objawi się nam incydentalnie, np. genialna odporność na odblaski: nie musimy robić zdjęć pod światło, a wręcz na odwrót, bliki i flary mogą stanowić skuteczną dekorację zdjęcia. Nawet podstawowy parametr, czyli wałkowana tu rozdzielczość, ma znaczenie, o ile mamy z niej pożytek w postaci wielkich odbitek.

Jest pewien eksperymentalny dowód na to, że niezwykłe parametry są nam potrzebne „prawie nigdy”. To noszenie filtrów UV na wspaniałych szkłach. Obyczaj jest powszechny. Jak widać, nie widać różnicy w zdjęciach robionych z dodatkowym szkłem i bez niego. A KAŻDY filtr założony na obiektyw psuje jego jakość, bo to dodatkowe szkło. Musi mieć jakieś tam odblaski, jest nierówne. By była jasność, nie uważam, aby obyczaj był całkiem durny, trzeba mieć tylko świadomość, w którym momencie filtr zdjąć. Bo, jeśli teraz chcemy pstryknąć zdjęcie, które musi być jak żyleta, to zdejmujemy. Ja staram się nie zakładać bez potrzeby żadnych filtrów, widzę, że psują zdjęcia.

 

Koniec części pierwszej, dokończenie w następnym numerze Fahrenheita.

 


< 20 >