Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 100>|>

Dyptyk o genetyce

 

 

Czy być tym, czym się było?

 

„(...)Jeśli o jakiejś nauce można powiedzieć, że była królową nauk, to od początku XX wieku funkcję tę pełniła fizyka oraz, jak mi się wydaje, chemia. Większość odkryć i wynalazków miała bowiem związek z tymi dziedzinami. Począwszy od lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, królową nauk staje się informatyka, będąca zresztą dzieckiem fizyki, chemii i chyba matematyki. Za jej sprawą komputery dokonały w naszym świecie niezwykle rewolucyjnych przemian. Część futurologów uważała nawet, że stworzona przez informatykę rzeczywistość wirtualna stanie się dla wielu z nas końcem prawdziwej rzeczywistości. Ludzie ci twierdzili, że realne stanie się niebezpieczeństwo ucieczki do świata stworzonego przez komputer i powrót do prawdziwej egzystencji jak do koniecznego złego snu. Oczywiście problem komputerowych maniaków pojawił się (zwłaszcza w początkach naszego stulecia), jednak nigdy nie przybrał skali większej, niż problem ludzi uzależnionych od telewizji w drugiej połowie XX wieku. Gdy jednak mam wybrać jakąś dziedzinę na królową nauk XXI wieku, to uważam (i podobnie sądzi większość naukowców), że miejsce to należy się genetyce molekularnej. Dyscyplina ta osiągnęła tak wysoki status mimo, że na początku naszego stulecia należała do nauk, które budziły olbrzymie kontrowersje. Część socjologów spekulowała nawet, że jest ona dziedziną, gdzie człowiek boi się dowiedzieć więcej, niż wie. Osobiście uważam, że rozwój genetyki molekularnej był raczej koniecznością niż kwestią wyboru społeczeństwa. Przez setki lat prowadzona była bowiem tzw. „polityka antyselekcyjna”. Osobnik z chorobą genetyczną, dzięki rozwojowi medycyny, zyskiwał szansę przeżycia i szansę wprowadzenia zmutowanych genów do swego potomstwa. Przez to, zwłaszcza w XX wieku, znacząco uległa pogorszeniu jakość tzw. puli genetycznej. Gdyby kontynuowano dalej ten proces, nie dokonując zmian w DNA, w dzisiejszych czasach 4/5 populacji chorowałoby na jakąś chorobę, mającą swoje źródło w mutacjach. Nie zamierzam oczywiście krytykować „polityki antyselekcyjnej”, gdyż za jej sprawą nawet osobnik chory (który nie przeżyłby w warunkach działania doboru naturalnego), wnosił swój wkład do rozwoju cywilizacyjnego (w tym także wkład do rozwoju genetyki molekularnej). Naturalną konsekwencją stosowania takiego podejścia, musiała jednak być, prędzej czy później, ingerencja w DNA człowieka. Dziwi mnie zatem opór społeczny, jaki towarzyszył pierwszym zmianom w materiale genetycznym. Gdyby nie te sprzeciwy, już na początku naszego stulecia, dzięki poznaniu całkowitej sekwencji genomu ludzkiego, można by było podejmować próby naprawy chorobotwórczych mutacji. Tymczasem w tym okresie unikano jak ognia takich transformacji, a w późniejszym czasie terapie genowe prowadzono tak, by zmian nie wprowadzać do komórek rozrodczych. Postępowanie takie uniemożliwiało dziedziczenie naprawionych już genów. Pociągało to za sobą wykonanie podobnej kuracji (terapii genowej) na dzieciach pacjenta, obarczonych tą samą chorobą genetyczną co rodzic. Pierwsze próby trwałej naprawy mutacji powodujących choroby genetyczne stały się możliwe dopiero po zmianach prawa w ważniejszych państwach świata (w Chinach 2010 rok, w Japonii 2011, w Stanach Zjednoczonych 2013 i na terenie Unii Europejskiej w 2015 roku). Ulepszone prawo zezwalało na modyfikacje genetyczne na etapie komórek rozrodczych bądź zapłodnionej pierwszej komórki, co powodowało, że efekt naprawy (transformacji) przenosił się na wszystkie komórki organizmu i, co ważniejsze, stawał się dziedziczny. Wprowadzone prawo mówiło jednak, że nie wolno transformować komórek ludzkich genami nie występującymi naturalnie w człowieku. Obowiązuje ono niestety do dnia dzisiejszego , choć wiadomo już, że syntetyczne geny, czy geny innych gatunków zwierząt i roślin, mogłyby z powodzeniem działać w ludzkim organizmie.

Postęp w dziedzinie transformacji nie stał by się możliwy bez rozwoju technik sekwencjonowania, czyli odczytywania informacji genetycznej. Przypomnę, że pierwsze odczytanie całkowitej sekwencji DNA człowieka (u progu naszego stulecia) zajęło badaczom kilkanaście lat pracy. Jednak właśnie dzięki temu pionierskiemu przedsięwzięciu w zdecydowany sposób przyspieszeniu uległa prędkość odczytywania ludzkiego DNA. Zaprojektowane zostały tzw. „testy genetyczne”, które mogła przeprowadzić nawet osoba nie mająca specjalistycznego wykształcenia. Już w latach dwudziestych pełną analizę DNA pacjenta, pod kątem występujących w nim mutacji, przeprowadzała każda przychodnia w czasie kilku godzin. Znając mutacje występujące zarówno u ojca jak i matki można było rozpocząć korektę genetyczną potomstwa (usunąć zmutowane odcinki DNA i na ich miejsce wprowadzić poprawne). W latach dwudziestych dokonywano tego (podobnie jak i obecnie) trzema zasadniczymi metodami. Pierwsza modyfikowała komórki rozrodcze: plemniki i komórkę jajową (względnie komórki z których powstają). Druga metoda polegała na modyfikacji już zapłodnionej komórki. Trzecia wykorzystywała technikę klonowania.  Należy tu jednak zaznaczyć, że klonowanie to powielenie – stworzenie dokładnej kopii organizmu, natomiast w tej technice geny zmutowane zastępowano prawidłowymi, a więc klonowany osobnik nie był w pełni „powtórką” osobnika rodzicielskiego.

Korzyści wynikające z modyfikacji genetycznych stały się oczywiste już za życia pierwszego pokolenia poddanego procesowi transformacji. Znacznie obniżona ilość zachorowań i mniejsza śmiertelność spowodowały, że większość firm ubezpieczeniowych wprowadziła specjalne polisy dla osób modyfikowanych genetycznie, co niewątpliwie przyczyniło się do popularyzacji idei. Ludzie legitymujący się poprawionym materiałem genetycznym mogli też liczyć na mniejsze kłopoty ze znalezieniem zatrudnienia (rzecz bardzo ważna biorąc pod uwagę „globalny kryzys rynku pracy” na początku lat czterdziestych) . Procent ludzi z modyfikacjami zwiększał się więc gwałtownie i  gdy w latach sześćdziesiątych naszego stulecia wprowadzony został obowiązek genetycznej korekty potomstwa, nie wzbudził on większych kontrowersji.

Równolegle do badań nad chorobami genetycznymi, trwały pracę nad  wpływem genów na niektóre zdolności i cechy człowieka. Już w latach czterdziestych określono tzw. zespół długowieczności, czyli geny odpowiedzialne za długość życia ludzkiego. Szybko udało się określić, jakie muszą być owe geny, by długość życia była maksymalna. Wkrótce odkryto następne zespoły, takie jak zespół pamięci, zespół kojarzenia, zespół fizycznej wydolności organizmu itd. I bardzo szybko, oprócz korekt chorobotwórczych mutacji, zaczęto wprowadzać zmiany powodujące: maksymalną długością życia, maksymalną inteligencję i maksymalną wydolność fizyczną. Dochodziło więc do sytuacji, że potomka człowieka modyfikowanego genetycznie (mimo że dziedzicznie był wolny od zmutowanych genów) modyfikowano ponownie, w celu zapewnienia wyższej inteligencji czy dłuższego życia. Równocześnie na skutek stałego postępu badań, człowiek poczęty i modyfikowany około roku pięćdziesiątego, stał w znacznie gorszej sytuacji niż osobnik modyfikowany dziesięć lat później. Człowiek osiągający dojrzałość był w stosunku do aktualnej wiedzy całkowicie „przestarzały”. By temu zaradzić wprowadzano tzw. terapie genowe polegające na wprowadzaniu do organizmu pacjenta komórek modyfikowanych zgodnie ze stanem aktualnej wiedzy.  

Gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych zrodziła się koncepcja „osobnika doskonałego”, czyli człowieka posiadającego optymalny zestaw genów i, co za tym idzie, wszelkie możliwe zdolności. Szybko okazało się jednak, że istnieją tu pewne bariery. Rację mają bowiem stare przysłowia mówiące, że „kto nie ma w głowie, ten ma w nogach”. Czyli tłumacząc na bardziej naukowy język: zapewniając człowiekowi maksymalną inteligencję, nie można go obdarzyć maksymalną wydolnością organizmu. Zjawisko to występuje bardzo często w przypadku wielu innych cech i nosi miano „niezgodności zespołów genetycznych”. Jako że problem ten jest nie do uniknięcia bez zastosowania genów syntetycznych (nienaturalnych), których ze względu na wciąż obowiązujące prawo stosować nie wolno, w transformacjach genomowych w latach siedemdziesiątych zastosowano zasadę specjalizacji. W projektowanym genomie określano z góry, kosztem jakich zdolności należy rozwinąć inne.

Wraz z odkrywaniem coraz to nowych zespołów genetycznych stały się możliwe modyfikacje dające predyspozycje do konkretnego zawodu (naukowca, lekarza, sportowca czy policjanta). Kilka lat temu niektóre kraje o tzw. „silnej władzy nad społeczeństwem” (np. Chiny czy Cesarstwo Rosyjskie), rozpoczęły „programy genetycznego modelowania społeczeństwa”. W tych państwach genetyczne ukierunkowanie zawodowe przyszłych dzieci jest sterowane centralnie przez odpowiednie komisje rządowe. W krajach demokratycznych wybór modyfikacji pozostawia się rodzicom dziecka, aczkolwiek istnieje sieć poradni, które informują, jakie zawody czy umiejętności będą cenione za, powiedzmy, dwadzieścia lat. Mówienie o rodzicach (rodzicu) dziecka, przynajmniej w ujęciu genetycznym, jest zresztą ostatnio bardzo problematyczne. Genom dziecka zawiera zazwyczaj tak wiele modyfikacji w stosunku do genomu rodzicielskiego, że powinno się raczej mówić o wychowawcy czy opiekunie (...).

 

W obecnej chwili toczy się zacięta dyskusja nad cofnięciem zakazu wprowadzania do organizmu człowieka genów nienaturalnych (syntetycznych, zwierzęcych i roślinnych). Mimo oczywistych korzyści, jakie przyniesie taka zmiana prawa, jej przeciwnicy szafują stale tym samym argumentem- że po zalegalizowaniu takich zmian przestaniemy być tym, czym byliśmy do tej pory.”

 

Fragment pracy półrocznej ( 2089/90) napisanej przez ucznia ósmej klasy, szkoły dla dzieci genetycznie ukierunkowanych na nauki medyczne.

 

 

                                                                  *

                                                              *    *

    

Astrogenus

 

Astrologia jest nauką samodzielną. Wyjaśnia nam ona bardzo wiele. Z jej znajomości dużo się nauczyłem i wielokrotnie odniosłem korzyści.

Albert Einstein

 

Lekarz nie znający astrologii nie ma prawa nazywać się lekarzem.

Hipokrates

 

 

Garnitur człowieka, który wszedł do gabinetu, był szyty na miarę, a gość wykazywał pewność siebie, tak charakterystyczną dla ludzi bogatych. W jego zachowaniu nie było jednak typowego dla nuworyszy chamstwa. Przeciwnie, biła od gościa jakaś tajemnicza siła, coś co przyciągało uwagę i wzbudzało szacunek. Spodobało się to profesorowi, dlatego też zdecydował się na rozmowę z nieznajomym. Ostatnio rzadko widywał klientów swojej kliniki. Interesy szły doskonale i mógł sobie na to pozwolić. Od czasu do czasu lubił jednak przekonać jakiegoś niezdecydowanego niedowiarka, by ten skorzystał z jego usług. Klient musiał jednak przyjść w odpowiednim czasie i zrobić dobre wrażenie na jego sekretarce, a potem na nim samym. W tym przypadku wszystkie warunki zostały spełnione.

– Witam Pana panie...

– Kleszewski. Edward Kleszewski – podpowiedział człowiek w garniturze. Glos miał miękki i przyjemny, ale zarazem stanowczy.

– ...panie Klessewski – powtórzył się profesor z trudem wymawiając słowiańskie nazwisko, po czym wskazał gościowi fotel.

– Chce pan zapewne skorzystać z usług mojej kliniki, ale nie jest pan przekonany co do moich metod. Inaczej nie prosiłby pan o rozmowę – zaczął bez zbędnego owijania w bawełnę.

– Słyszałem, jak wielu renomowanych lekarzy wyrażało się o panu jako o szarlatanie. Moja żona przekonała mnie jednak, bym porozmawiał z panem.

– Proszę pana – profesor uśmiechnął się szeroko. – Moja klinika ma obecnie tyle zamówień, że nie muszę zabiegać o klientów. To chyba najlepsza rekomendacja. Zresztą, moje wyniki weryfikowalne są już w praktyce. Najstarsze dzieci, które przyszły na świat z wykorzystaniem mojej metody, mają obecnie osiem lat. Wszystkie, z wyjątkiem chyba trojga, uczą się indywidualnie, bo okazały się znacznie bardziej inteligentne niż ich rówieśnicy.

– Ale opinia naukowców jest przeciw panu....

– Rzeczywiście. Jest tak zapewne dlatego, że miałem odwagę przyznać, iż moja koncepcja bierze początek w astrologii, nauce, która nie ma jeszcze statusu nauki uznanej. Proszę jednak się nie niepokoić, w moich klinikach nie spotka pan magii, zaklęć, ofiarnych kręgów i astrologów w długich szatach. Jestem przede wszystkim lekarzem i obowiązuje mnie przysięga Hipokratesa. Nie robię nic, co by mogło zaszkodzić moim pacjentom, a moje placówki mają jedno z najnowocześniejszych wyposażeń na świecie. Pracują też w nich najlepsi położnicy. Gdyby było inaczej, moi koledzy naukowcy (o których raczył pan wspomnieć) postaraliby się, bym stracił licencję na prowadzenie kliniki.

– Nie podważam pana kwalifikacji jako lekarza i nie wątpię, że moja żona znajdzie właściwą opiekę w pańskim ośrodku, ale cena ...

– Moja metoda wymaga wykonania pewnych zabiegów niestosowanych gdzie indziej – przerwał gościowi profesor. – Specjalistyczne badania genetyczne, długotrwałe zamrożenie zapłodnionej komórki, transport do wybranej kliniki...

– Mimo wszystko, ta cena to trzykrotna wartość podobnego zabiegu w dobrym prywatnym szpitalu tego typu – nie ustępował Kleszewski.

– Proszę pana. To, co robię, to zwykła ekonomia. W mojej metodzie jestem monopolistą. Na moje usługi jest popyt, a ja tylko ustalam cenę tak, by zysk mojej kliniki był jak największy.

– Ustala ją pan na najwyższym możliwym poziomie?

– Od razy widać, że nie studiował pan marketingu – kolejny raz uśmiechnął się profesor. – Gdybym ustalił cenę na powiedzmy... sześć tysięcy, miałbym jednego klienta i obrót wynosiłby sześć tysięcy. W przypadku ceny ustalonej na jeden tysiąc miałbym sześciu klientów i te same wpływy. Jeśli jednak ustalę cenę na trzy tysiące, mogę liczyć na czterech pacjentów i dochód równy dwunastu tysiącom.

– Dobrze, dajmy spokój ekonomii. Rzeczywiście się na tym nie znam. Chciałbym jednak, by pan profesor wyjaśnił mi swoją metodę.

– Nie czytał Pan broszur informacyjnych? – zdziwił się profesor. – Tam chyba jest wszystko jasno wytłumaczone.

– Czytałem, oczywiście, i znalazłem kilka rzeczy, które wzbudziły moje zdziwienie. Proszę mi na przykład odpowiedzieć, jak, będąc naukowcem, może pan pogodzić determinizm astrologii z genetyką?

– Pan wybaczy, ale nie rozumiem – żachnął się profesor.

– Przecież astrologia uzależnia cechy i zdolności człowieka tylko od czasu i miejsca urodzenia. Przy tym podejściu nie ma chyba miejsca na genetykę i dziedziczenie – wyjaśnił Kleszewski.

– Widzę, że muszę przybliżyć Panu pewne elementarne pojęcia – profesor jakby z politowaniem pokiwał głową. – Po pierwsze astrologia wcale nie twierdzi tego, co pan powiedział. Twierdzi natomiast zupełnie co innego. To nie moment urodzenia determinuje cechy dziecka. To dziecko niejako „wybiera” sobie czas urodzenia, który jest zgodny z jego charakterem, a to podejście można chyba pogodzić z genetyką. Po drugie zbyt dużo widziałem „przygłupów” będących synami profesorów i profesorów będących synami „przygłupów”, bym wierzył w proste dziedziczenie zdolności i cech charakteru. Genetyka jest o wiele bardziej skomplikowana, niż się wydaje co niektórym i jeszcze przez wiele lat nie będzie nauką ścisłą. Oczywiście rozumiem, że trudno panu dopasować naukę istniejącą jeszcze w czasach rzymskich do współczesnej biologii. Klasyczna astrologia była mi jednak tylko inspiracją i nawet nie ona była początkiem moich rozważań.

– A co nim było?

– Proszę się nie niecierpliwić, właśnie do tego dążę. Zna pan może przypadek bliźniąt Midelsonów?

– Nie przypominam sobie, ale nazwisko chyba już słyszałem.

– Ale wie pan, co to są bliźnięta jednojajowe?

– Taaak... To te podobne do siebie z wyglądu.

– Z wyglądu, zdolności i z charakteru. Fenomen bliźniąt jednojajowych zawsze fascynował naukowców. Nawet rozdzielone we wczesnym dzieciństwie i wychowywane przez różnych ludzi, zazwyczaj mają podobne uzdolnienia, gusta i zainteresowania. I ja też, wiele lat temu zajmowałem się tym zagadnieniem. Było ono tematem mojej pracy doktorskiej. Wtedy właśnie dowiedziałem się o bliźniętach Midelsonów. Były one dziećmi milionerów i przyszły na świat gdzieś na początku wieku. Ojciec był bezpłodny i trzeba było posłużyć się zapłodnieniem in vitro. Milionerzy zażyczyli sobie bliźnięta, a ponadto chcieli, by jedno z bliźniąt było starsze od drugiego o dwa i pół roku. Jako że państwo Midelson płacili bardzo dobrze, lekarze spełnili tą zachciankę. Jeden z embrionów przetrwał w zamrożeniu żądany czas, a drugi był od razu wszczepiony pani Midelson.

– I bliźniaki nie były podobne?

– Wie pan co... Trudno oceniać, czy dzieci, których wiek różni się o  ponad dwa lata, są identyczne czy nie. Porównując zdjęcia z tych samych okresów ich dojrzewania wydawały się być dość podobne, ale nie o to chodzi. Sprawą zasadniczą były ich różne zdolności. Jedno z dzieci uczyło się doskonale, miało wspaniałą pamięć, a drugie wręcz przeciwnie, z trudem skończyło szkołę średnią. Wiem, co chce pan powiedzieć. Oczywiście, wytłumaczeniem mogły być dwa lata zamrożenia. One to mogły spowodować w embrionie jakiś trwały uszczerbek. Sęk w tym, że to właśnie młodsze dziecko było bardziej uzdolnione.

– I jak zinterpretowali to naukowcy?

– Naukowcy? Ha... Moi koledzy zawsze stosowali zasadę: „Jeśli jakiś fakt nie pasuje do teorii, to należy go pominąć”.

– Ale pan zastanowił się nad tym faktem.     

– Tak. Ja się zastanowiłem. Już wtedy przyszło mi do głowy, że może mieć to związek z warunkami rozwoju płodu. Zawsze uważałem, że genetyka to jeszcze nie wszystko. Rozwój płodowy dziecka, a potem warunki jego dorastania są co najmniej tak samo ważne. Przez dwa lata mogły się przecież zmienić warunki zdrowotne pani Midelson, warunki środowiska w jakim żyła i jeszcze wiele innych czynników. By to wyjaśnić, potrzebowałem więcej podobnych przypadków. Oczywiście, nie mogli to być ludzie. Zdecydowałem się wtedy na zielone rezusy. Napisałem projekt grantu badawczego. Oczywiście, przezornie nie wspomniałem ani słowa o astrologii, choć domyślałem się już, że przypadek bliźniaków pani Midelson może mieć związek z tą nauką. Jako że miałem już wtedy jakąś renomę, otrzymałem fundusze na badania. Jak pan się zapewne domyśla, pracowałem na klonach. Osobniki, które badałem były identyczne pod względem genetycznym. Różny był tylko czas, w którym zapłodnione komórki jajowe rozpoczynały podział. Już w pierwszym roku badań odkryłem pewną prawidłowość. Okazało się, że osobniki poczęte wczesną wiosną wykazywały najwięcej zdolności (oczywiście było też sporo wyjątków). Wiem, co chce pan powiedzieć. Myśli pan że chodziło o zmiany klimatyczne, długość dnia, temperaturę, wilgotność. Otóż w laboratoriach, gdzie dokonywano sztucznego zapłodnienia i na wybiegach, gdzie chodziły ciężarne samice, była zawsze ta sama temperatura, wilgotność, a i długość dnia była stała. Jak wspomniałem, zmieniał się tylko czas w którym pierwsza komórka rozpoczynała podział. Potem przeprowadziłem następną część badań, na innej serii klonów. O dziwo, tym razem najlepszą porą na poczęcie była późna jesień. Wniosek był jasny: każdy osobnik ma odpowiadającą mu, charakterystyczną tylko dla niego optymalną porę poczęcia. Opublikowałem szybko wyniki moich badań, ale przez większość moich kolegów zostałem, jak już wspomniałem, wyśmiany. Znaleźli się jednak ludzie, którzy chcieli mi pomóc. Mogłem kontynuować badania.

– Na ludziach?

– Nie, jeszcze nie. Na to było o wiele za wcześnie. Musiałem najpierw stwierdzić, co powoduje takie zróżnicowanie zdolności. Założyłem, że muszą istnieć jakieś geny, które organizm uruchamia we wczesnym etapie rozwoju płodowego i których ekspresja jest zależna od położenia ciał niebieskich. Szukanie tych genów było oczywiście szukaniem igły w stogu siana, ale dopisało mi szczęście.

– Z tego, co wiem, człowiek posiada około 30 000 genów. – wtrącił Kleszewski.

– Nawet więcej, o dokładną liczbę ciągle kłócą się naukowcy, ale mnie problem ten niespecjalnie interesuje. Chce pan wiedzieć, jak wyłowiłem te właściwe geny? Cóż, jeśli nie ma pan choćby ogólnego wykształcenia biochemicznego, wytłumaczenie panu zasady poszukiwania będzie trudne. Jeśli jednak pan chce, mogę spróbować. Słyszał pan może o biochipach?

– To coś z informatyką i komputerami?

– Nic z tych rzeczy. Biochipy wymyślono już pod koniec XX stulecia, a na przełomie wieków były już powszechnie stosowane przez genetyków. To krzemowa płytka z przytwierdzonym do niej DNA. W każdym miejscu płytki DNA jest różne. Powiedzmy, że w pierwszym szeregu są na płytce zgrupowane geny odpowiedzialne za oddychanie komórkowe, w drugim za wydalanie toksyn, w trzecim za inne metaboliczne procesy. Teraz najważniejsze. Zasada jest dość skomplikowana, ale postaram się wytłumaczyć ją jasno. Proszę się skupić. Wie pan co to jest RNA? – spytał profesor.

– Coś słyszałem, ale nie znam dokładnej definicji.

– Trudno, pal licho RNA. Będę tłumaczyć tak, by nie wprowadzać dodatkowych pojęć. Załóżmy, że aktywne geny (czyli geny, które działają) w osobniku uzdolnionym zabarwimy na czerwono, a te w osobniku przeciętnym powiedzmy na niebiesko. Teraz wyobraźmy sobie, że aktywne DNA z obu osobników spotka się ze sobą na naszej płytce. Jeśli w  obydwu organizmach dany gen jest aktywny, DNA odpowiadający temu genowi zabarwi się na kolor, który będzie wypadkową czerwonego i niebieskiego, będzie więc fioletowe. I takich genów jest znakomita większość. Ale co się stanie, gdy gen jest aktywny tylko u osobnika uzdolnionego? Nieaktywne geny u osobnika przeciętnego nie zabarwią się i DNA na płytce będzie czerwone...

– A jeśli gen będzie aktywny tylko u tego przeciętnego, to kolor DNA będzie niebieski – dokończył Kleszewski.

– Dokładnie! Widzę, że pan zrozumiał. Tak więc urządzenie to pomogło mi wyłapać geny, które u jednego klonu były aktywne, a u drugiego nie. Wystarczyło tylko wybrać do dalszych badań te geny, które na chipie zabarwiły się na czerwono, bądź niebiesko. Znając geny, ich sekwencję i poziom ekspresji, zacząłem badania nad związkiem ich aktywności z położeniem planet. Nie chcę zanudzać pana niezrozumiałymi technicznymi szczegółami, wystarczy, że powiem iż szybko określiłem związek nie tylko ze słońcem, lub jak pan woli z porą roku, ale i z innymi ciałami niebieskimi. Odkryłem związek z położeniem takich ciał niebieskich, jak Księżyc, czy planety Wenus, Mars, Jowisz, a badania, które prowadzę, wskazują też na niewielki wpływ położenia Saturna. Innymi słowy, po czterech latach badań, wiedząc, jakie geny są w danym klonie, potrafiłem precyzyjnie wskazać, jaki powinien być moment poczęcia, tak, by zdolności intelektualne danego osobnika rozwinęły się optymalnie.

– Rewelacyjne – wykrzyknął zachwycony gość. – Znaczy to, ze każde z naszych dzieci, dzięki astrologii, ma szansę stać się potencjalnym geniuszem.

– Dzięki astrologii i genetyce. – skorygował profesor. – Ja osobiście nazywam stosowaną przez siebie metodę astrogenetyką.

– Proszę mi jednak wyjaśnić jedną rzecz – głos Kleszewskiego znów stał się poważny. -Słyszałem, że krytykujący pana naukowcy wspominają o tym, że siły oddziaływań grawitacyjnych między planetami są kilkaset razy słabsze, niż na przykład siły ciśnienia atmosferycznego, czy oddziaływania fal elektromagnetycznych.

-Widzę, że przygotował się pan do rozmowy – z uznaniem pokiwał głową profesor. – Tak, rzeczywiście, takimi argumentami żonglują moi przeciwnicy. A ja zawsze na te zarzuty odpowiadam tak samo. Moim oponentom mówię: „ Ja udowodniłem tylko zależność między położeniem ciał niebieskich, a rozwojem płodu. Mechanizm tej zależności pozostawiam do odkrycia wam.” Jednak gdy ktoś pyta mnie, jak ja tłumaczę ten fakt, odpowiadam. „Każda rzecz odbiera takie impulsy, do odbioru których została stworzona. Przykładowo radio służy do odbioru fal elektromagnetycznych, barometr do pomiaru ciśnienia atmosferycznego, a my być może jesteśmy stworzeni tak, by odbierać impulsy pochodzące z odległych planet.”

Kleszewski milczał chwilę, jakby próbując zrozumieć to, co usłyszał. Po chwili jednak odezwał się znowu.

– Jak do tej pory, mówił pan tylko o rezusach, proszę mi zatem powiedzieć, jak w swych badaniach przeszedł pan do człowieka. To dla mnie bardzo ważne, gdyż nie chciałbym, by szczęście mojego dziecka zostało zbudowane na krzywdzie jakieś innej ludzkiej istoty.

– W zasadzie powinienem się obrazić – odpowiedział profesor głosem, w którym nie było jednak złości, a jedynie źle skrywana duma. – Wspominałem przecież panu, że jestem lekarzem i obowiązuje mnie „przysięga Hipokratesa”, a kiedyś byłem też katolikiem. Gdy jednak Kościół wyklął ludzi zajmujących się genetyką człowieka, klątwa nie ominęła i mnie, choć nie wprowadzałem przecież żadnych zmian w materiał genetyczny. Mimo wszystko chrześcijaninem czuję się nadal i zawsze przestrzegałem kanonów chrześcijańskiej etyki. Ale do rzeczy. Jeśli chodzi o przejście z badań nad małpami do ludzi, to poszło to stosunkowo łatwo. Okazało się, że metoda, którą opracowałem dla rezusów, jest skuteczna również w przypadku człowieka. Genetycznie jesteśmy przecież bardzo podobni do innych naczelnych. Oczywiście musiałem to najpierw potwierdzić. Jednak z ochotnikami nie było problemu, moje badania były już wtedy bardzo znane i chętni stali w kolejce. Wiedzieli, że nic nie ryzykują, a mogą zyskać wyjątkowo uzdolnione dziecko. Potem, po czterech latach, gdy praktyka potwierdziła słuszność mojej teorii, nie mogłem już opędzić się od klientów.

– Proszę mi jeszcze powiedzieć – w tym momencie ton głosu Kleszewskiego nagle zaczął się zmieniać. – Jakie są dalsze plany pana działalności? O ile to oczywiście nie jest tajemnicą.

– Nie, skądże – profesor nie spostrzegł, choć powinien, zmiany intonacji głosu swego klienta i spokojnie mówił dalej. – Zdolności intelektualne zapewne nie są jedynymi zdolnościami, na które może mieć wpływ układ planet. W chwili obecnej prowadzę prace nad tym, czy można przez zmianę czasu poczęcia wpływać na inne cechy człowieka. I dobierać ten moment tak, by zapewnić dziecku maksimum uzdolnień i to nie tylko tych intelektualnych.  

– Proszę mi jednak powiedzieć – Kleszewski nie mówił już jak rządny wiedzy laik, lecz jak profesor egzaminujący swego ucznia. – Czy zastanawiał się pan, czy ludzkość dorosła do pańskiego odkrycia?

– Proszę mi wybaczyć, ale nie rozumiem. – zdziwił się profesor.

– Pan nie rozumie? – tym razem w głosie gościa zadźwięczała ironia. – Ilu ludzi może sobie pozwolić na podobne zabiegi? Czy swoimi odkryciami nie stworzy pan kasty nadludzi i ich sług? Czy pomyślał pan o ludziach „projektowanych astrologicznie” tak, by mieli maksymalną siłę fizyczną i minimalny rozum?

– Pan wybaczy – tym razem w głosie profesora dało się wyczuć zdenerwowanie. – Nie jest pan nawet moim klientem, a już na pewno nie ma pan prawa do oceniania mojej działalności pod kątem moralnym.

– Tak pan myśli – uśmiechnął się Kleszewski. – Ja właśnie przybywam do pana, panie profesorze, z polecenia organizacji, która ocenia wynalazki i odkrycia pod kątem moralności oraz ich późniejszego zastosowania. Jesteśmy potężni i możemy bardzo łatwo spowodować, by dana innowacja czy wynalazek nie ujrzały światła dziennego.

– Tak, niewątpliwie... Życzę zatem powodzenia. Teraz jednak proszę, by zechciał pan opuścić mój gabinet – pozornie beznamiętnym głosem odpowiedział profesor, jednak jego ręka pomału wędrowała w dół, w kierunku, gdzie pod blatem stołu znajdował się czerwony przycisk alarmu. Lecz gość zauważył to i był szybszy. Błyskawicznie wyciągnął przed siebie rękę i wskazującym palcem zakreślił małe kółko. Profesor znieruchomiał. Chciał krzyczeć, lecz z gardła wyrwał mu się tylko cichy skrzek.

– Bardzo mi przykro, że musiałem użyć przemocy – ciągnął dalej Kleszewski. – Nasza rozmowa musi zostać dokończona. Proszę się jednak nie obawiać. Ja i moja organizacja nie mamy wobec pana, panie profesorze, złych zamiarów, przynajmniej na razie. Dziś chodzi mi wyłącznie o rozmowę. Na początku wyjaśnię panu zasadę naszego działania i to, czego oczekujemy od pana, panie profesorze. Jeśli będzie miał pan pytania, proszę mówić śmiało. Pańskie gardło uniemożliwia panu w tej chwili normalną mowę, lecz pozwala na szept, a ja słuch mam bardzo wyczulony. A zatem zaczynam. Organizacja, do której należę, istnieje już wiele set lat. Jej początki to średniowiecze i badania alchemików. Już wtedy kilku uczonych, postawiło sobie za cel, by wynalazki i odkrycia, do których ludzkość nie jest jeszcze gotowa, nie przyszły zbyt wcześnie. Z czasem było nas coraz więcej i coraz więcej mogliśmy. Dziś praktycznie żaden wynalazek czy odkrycie, nie może zostać opublikowane bez naszej wiedzy. Mamy swoich ludzi w redakcjach wszystkich znaczących pism naukowych. Do tej pory pozostawiliśmy pana w spokoju, choć wiedzieliśmy o panu od momentu, gdy opublikował pan swe pierwsze wyniki. Dziś jednak Wielka Rada uznała, że pańskie badania są niebezpieczne dla ludzkości i to co najmniej z dwóch powodów. O jednym z nich wspomniałem już panu. Drugim powodem, dla którego podejrzliwie patrzymy na pańską działalność, jest to, że coraz częściej mówi pan publicznie o związkach swego odkrycia z astrologią. Astrogenetyka (bardzo podoba mi się ta nazwa) „odmitologizowuje” jedną z nauk tajemnych. Mówiąc inaczej, daje astrologii naukowe wyjaśnienie. To groźny precedens, który może być impulsem do podobnych badań nad innymi dziedzinami magii. Wielka Rada naszej organizacji jest więc zaniepokojona pańską działalnością, a moja rozmowa z panem, panie profesorze, niestety tylko potwierdziła nasze obawy. Dlatego też w pana przypadku panie profesorze musimy uruchomić standardową procedurę stosowaną w takich sytuacjach. Tak, z pańskiej twarzy widzę, że jest pan, profesorze, ciekaw, na czym polega ta procedura. Cóż. Ten, kto odkryje lub wynajdzie rzecz, która według Rady budzi kontrowersje, jest przyjmowany do naszego grona, a potem na specjalnym posiedzeniu broni swych racji. Jeśli przekona Radę, może kontynuować swe badania. Jeśli nie, może również pracować nad swym zagadnieniem, ale tylko na potrzeby naszej organizacji, bez możliwości opublikowania wyników. W zamian jednak udostępnia mu się wiedzę zgromadzoną przez nasze bractwo, a jest to, proszę mi wierzyć, wiedza ogromna. Wiedza, która również może przynieść sławę, jeśli oczywiście przekona pan Radę, że nadszedł czas by ją ujawnić. Przykładowo Einstein, a wiele lat przed nim Newton, stali się jednymi z nas za sprawą jedynego odkrycia, którego zabroniono im publikować. W zamian za to są dziś uważani za autorów kilkunastu prac, wcześniejszych badaczy.  

– A jeśli ktoś mimo to nie chce „iść na współpracę” – zdołał wychrypieć szeptem profesor. – Wtedy, jak rozumiem, pozbywacie się takiego naukowca.

– Po co od razu tak ostro. Ale zgadza się. Nie każdy odkrywca chce zrezygnować z tego co z takim trudem odkrył. A wtedy to, co z nim robimy, zależy od statusu uczonego. Jeśli był jednym z nas, to taką rzecz Rada traktuje jak zdradę, a zdrajców karzemy surowo. Tak samo postępujemy w przypadkach gdy uczony bez naszej zgody ujawni cokolwiek z zasobów. W czasie ostatniej wojny na przykład wielu z nas zapomniało, że członek organizacji nie ma ojczyzny. Inaczej działamy w przypadku, gdy uczony, do którego się zwracamy, nie chce mieć z nami nic wspólnego. Tak było choćby z twórcą genetyki.

– Grzegorzem Mendlem?!

– Nie inaczej, z nim właśnie. Był zakonnikiem i może to spowodowało, że nawymyślał naszemu przedstawicielowi od diabelskich sekt, czy coś w tym rodzaju. W takich przypadkach... Cóż. Doprowadziliśmy do tego, by prace geniusza w habicie zostały zlekceważone i na jakiś czas zapomniane. To wystarczyło. Czasami jednak rzeczywiście trzeba uciec się do bardziej drastycznych metod.

– Hamujecie postęp. Macie na sumieniu ludzi, których dzięki nowym odkryciom udało by się ocalić.

– Ale nie mamy na sumieniu tych, którzy zginęliby dzięki wprowadzonym zbyt wcześnie innowacjom. Cóż. Teraz rzeczywiście może się pan, panie profesorze, oburzać na nasze metody, ale z czasem zrozumie pan, że inaczej po prostu nie można – Kleszewski zamilkł i przez chwilę w gabinecie profesora panowała cisza. Potem jednak tajemniczy gość odezwał się znowu. – Oczywiście pańskiej odpowiedzi nie musimy znać już teraz. Do namysłu ma pan, profesorze, powiedzmy miesiąc. Potem powtórnie skontaktuje się z panem nasz przedstawiciel. A na razie, żegnam pana, panie profesorze.

W tym momencie profesor poczuł, jak odzyskuje władzę nad kończynami. Równocześnie ściśnięte gardło odzyskało swobodę. Chciał krzyknąć, lecz w tej samej chwili tajemniczy gość zniknął. Po prostu zniknął...

 

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 100 >