Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 18>|>

O proporcjach dla przyjemności

 

 

Liczenie dla przyjemności pachnie perwersją. Mnie się to zdarza. Przyczyna tkwi zazwyczaj w chęci zaspokojenia ciekawości. Coś nie do końca jest zrozumiałe, nie bardzo wiadomo, czy jest tak czy inaczej.

Liczenie miewa podłoże bardzo prozaiczne, trzeba wydać pieniądze, chcemy wiedzieć czy się opłaca, chcemy coś zbudować, trzeba wiedzieć, jak grube potrzebne są mury.

Jeden z najmądrzejszych cytatów z Fredry brzmi "znaj proporcjum mocium panie". Przynajmniej tak zapamiętałem. Nie wiem czy to dokładnie tak, ale chodzi o proporcje. Ludzie bardzo chętnie zajmują się nadzwyczaj skomplikowanymi problemami, mechaniką nieba, mechaniką kwantową. Tymczasem ze zwykłych (bardzo zwykłych) rachunków wynikają nieraz bardzo ciekawe rzeczy.

Ludzie liczby wymyślili, by móc porównywać różne rzeczy ze sobą: nie tylko liczbę wojska i pieniędzy w skarbcu. Jedną z ciekawszych operacji jaką dzięki arytmetyce można wykonywać jest dzielenie. Można to robić z sensem lub bez, podzielić długość trąby słonia przez przeciętny skok zająca lub żaby, albo porównać wagę Ziemi i Słońca.

Z uświadomienia sobie tych proporcji wynika nieraz wyjaśnienie wielu zjawisk, nieraz bardzo tajemniczych.

Jednym z ulubionych tematów w książkach popularnonaukowych jest stosunek objętości do powierzchni. Prawie wszyscy wiedzą, że w konsekwencji tej zależności słoń stracił owłosienie. Ma zbyt wiele masy ciała na jednostkę powierzchni, by mieć futro i skutecznie się chłodzić.

Ogromna temperatura wnętrza Ziemi ma podobną przyczynę. Nie bardzo wiadomo, czy Ziemia stygnie, czy się rozgrzewa, czy istnieje jakiś proces produkujący ciepło. Wiadomo natomiast na pewno, że jakiekolwiek zjawisko, którego rola na powierzchni skorupy ziemskiej jest do pominięcia podniesie temperaturę jej wnętrza. Warto sobie uzmysłowić, że ilość energii którą produkuje jednostka objętości Słońca jest ponad sto razy mniejsza od ilości energii produkowanej w takiej samej objętości organizmu ludzkiego.

Ziemi może się rozgrzewać na skutek bardzo powolnego kurczenia się. To najpopularniejsze wytłumaczenie tego zjawiska. Może być jednak całkiem odwrotnie. Istnieje teoria ekspandującej Ziemi. Mówi ona, że jest wręcz przeciwnie: nasz glob pęcznieje. Dowodem na to zjawisko są poprzeczne pęknięcia dna oceanicznego: po południkach i po równoleżnikach.

Hipotezy dotyczące powstania układów planetarnych są ciągle tylko teoriami. Ciągle za mało wiemy. Symulacje komputerowe opierają się na założeniach, co do pewności których można mieć bardzo wiele zastrzeżeń. Być może planety powstały z "gorącej" materii z pierwotnego obłoku po wybuchu supernowej, być może proces był bardziej skomplikowany: najpierw utworzyło się coś na kształt gwiazdy o bardzo spłaszczonym kształcie, szybko wirujące: być może. Nie wiemy.

Obserwujemy wędrujące w kosmosie komety. Są one "gruzowiskiem", kupką kamieni połączonych lodem. Może planety właśnie tak wyglądały na początku? Może najpierw były bezładnym gruzowiskiem, a dopiero potem zaczęły się rozgrzewać, np. na skutek szczątkowej promieniotwórczości?

Jest to możliwe dzięki ogromnemu stosunkowi masy do powierzchni. "Byle co" wystarczy, by zjawisko stało się znaczące: procesy chemiczne, kurczenie się, a nawet frakcjonowanie. Gdy kamienie spadają w głąb wody, ta się bardzo minimalnie rozgrzewa. Wewnątrz Ziemi cięższe pierwiastki, związki chemiczne powinny opadać w kierunku jądra, lżejsze muszą być wypychane na powierzchnię. Takim ruchom towarzyszy ogromne tarcie i nieuchronne wydziale się ciepła. Proporcje są przyczyną tego, że mimo wszelkich technik satelitarnych, laserowych pomiarów nie wiemy naprawdę, jak z naszą Ziemię jest, może "puchnie" może się kurczy. średnica jej wynosi, bagatela jakieś 13 000 km z okładem, a możliwe zmiany są rzędu cm na rok. To jeszcze nie wszystko: ruchy skorupy ziemskiej przypływy i odpływy którym ulegają płyty kontynentalne mają wielkość rzędu dziesiątek centymetrów.

Czy te dywagacje mają jakiekolwiek konsekwencje poza niewielkim dyskomfortem wynikającym z niewiedzy? Mają. Nie wiemy, czy możemy zaufać naszej planecie, czy jej wnętrze nie kryje procesów, które w konsekwencji nie doprowadzą nawet do jej zniszczenia. Być może coś podobnego stało się przyczyną rozpadu hipotetycznego globu z po którym pozostał tylko pas planetoid? Może wręcz przeciwnie, Ziemię czeka śmierć termiczna, zamiana w martwą zimną bryłę, taką jak Mars?

Nawet, jeśli te zmiany czekają nas w geologicznej przyszłości, to procesy, które mogą być tylko ich zapowiedziom być może występują już dziś. Nie możemy stwierdzić z całą pewnością czy klimat Ziemi się ociepla, czy ochładza, oczekiwane średnie zmiany temperatury wynoszą ułamki stopnia na rok, podczas gdy wahania wynikające ze zmian pogody sięgają 70 – 80 stopni. Proporcje są przyczyną wielu zaskakujących zjawisk spotykanych w codzienności.

Węgiel, który leży sobie na pochlapanych wapnem kupach w składzie, czy w postaci pokładu w ziemi, poleży w tym stanie bardzo długo. Tymczasem w bardzo wielkich ilościach, w wielkich hałdach , jakie spotykamy czasami przy fabrykach (spotykamy ostatnio coraz mniej fabryk) czy przy kopalniach, bywają przypadki samozapłonu. Co jest przyczyną?

Można się domyślać, że na powierzchni brył zachodzi powolne utlenianie. Jest ono oczywiście nieporównywalnie wolniejsze od procesu spalania, ale i tak jego wynikiem jest wydzielanie się ciepła. W upalne dni, gdy silnie operuje słońce proces ulega przyspieszeniu. W rezultacie, w wielkiej masie, przy bardzo wielkim stosunku masy do powierzchni i niewielkiej wymianie ciepła temperatura rośnie do kilkuset stopni i następuje zapłon.

Dlaczego ogromne pokłady w ziemi zazwyczaj nie grzeją się? Węgiel na hałdzie jest ogromnie rozdrobniony: powierzchnia wystawiona na reakcje wzrosła setki tysięcy razy w stosunku do litego pokładu. Nieco podobnie wygląda problem samozapłonu stogów słomy. Podobno miały miejsce takie wypadki. Nie biorę odpowiedzialności za te informacje. Ze swej strony mogę powiedzieć, że w warunkach wiejskich i owszem sterty płonęły i że zazwyczaj działo się to w nocy z soboty na niedzielę. No cóż, zapalanie papierosa ma wiele wspólnego ze znaną próbą trzeźwości polegającą na trafieniu palcem do nosa...

Czytałem o bakteriach, które mogą przyspieszyć procesy gnilne tak bardzo, że temperatura wzrośnie do kilkuset stopni. Nie wiem czy autor widział owe twory na własne oczy, ale istnieje obawa, że tylko "mu to pasowało".

Powiem od razu, że to tylko moja teoria. Podejrzewam fermentację metanową. Gdy kupa materiału biologicznego jest dostatecznie wielka, stężenie gazu może sięgnąć w wielu miejscach wystarczającemu do zapłonu. By pojawił się ogień wystarczy bardzo miniaturowa iskra elektryczna, a tych w naszym otoczeniu zdarza się zadziwiająco wiele. Być może jest inaczej, jednak te historie przytaczam by uzasadnić tezę, że ludzki instynktowny strach przed czymś po prostu znacznie większym niż spotykane zazwyczaj jest dobrze uzasadniony.

Całkiem racjonalne są niby klaustrofobiczne lęki niektórych ludzi przed wielkimi budynkami. Z naturalnych materiałów zbyt wysokich murów zbudować się nie da. Decyduje tu stosunek ciężaru właściwego do wytrzymałości. Cegły zazwyczaj są dzielone na takie z których da się budować do pierwszego, lub drugiego piętra. Proste sztuczki techniczne, grubsza ściana u dołu, pozwalają ominąć do pewnego stopnia te ograniczenia. Jednak tylko do pewnego stopnia, jeśli konstrukcja nie ma osiągnąć absurdalnych proporcji.

O tym, że ludzie mają niejako wbudowane w świadomość tabele wytrzymałości materiałów, można się przekonać, dając im do ręki młotek z zadaniem rozbicia cegły, granitowej kostki, czy otoczaka z piaskowca wyciągniętego z rzeki. (Z kobietami eksperyment wychodzi całkowicie na nie, wybaczcie mi feministki).

W wielkich budynkach włącza się jakiś pozazmysłowy kalkulator konstrukcyjny, który nagle zaczyna ostrzegać przed możliwą katastrofą. Danych na temat zbrojonego betonu w nim nie ma, zwłaszcza u ludzi, którzy mieszkali w parterowych wsiach i miastach.

W niektórych dziedzinach nasza znakomita intuicja zupełnie zawodzi. Dotyczy to zwłaszcza elektryczności. Jest dla mnie zupełnie zadziwiającym zjawiskiem, że ta sama osoba bez najmniejszego błędu jest w stanie wyrysować instalację centralnego ogrzewania w sporym budynku i jednocześnie nie potrafi połączyć prawie prostego obwodu elektrycznego, składającego się z trzech kabli, zasilacza opornika i amperomierza.

Gdy chodzi o elektryczność z ludźmi dzieją się rzeczy zastanawiające: wiesza się tabliczkę, że nie wolno dotykać: boją się metalowej obudowy, a gdy ta jest otwarta, potrafią złapać za odizolowany kabel, dotknąć mocującej śruby. Na tzw. wyczucie i zdrowy rozsądek w nieco tylko bardziej skomplikowanych zjawiskach zupełnie nie ma co liczyć.

Jednym z lepszych przykładów są kłopoty z tzw. elektrycznością atmosferyczną. Na ogół bardzo dobrze znane są problemy z elektrycznością statyczną. W fabrykach bywa ona często przyczyną pożarów. Bele materiałów z tworzyw sztucznych, folii podczas przewijania ładują się tak bardzo, że nawet ludzie mogą ulec porażeniu. Ładują się cysterny kolejowe podczas przetaczania olejów i paliw, jeśli tylko nie są uziemione.

Co to jest elektryczność atmosferyczna? Zjawisko wygląda tak: z Ziemi do jonosfery (co nie jest do końca pewne) płynie cały czas prąd. Jego natężenie jest tak małe, że nawet przy dzisiejszych niezmiernie czułych aparatach, trudno go wykryć. Natomiast jest dosyć prosty sposób, by o istnieniu zjawiska przekonać się, czasami nawet bardzo boleśnie. Wystarczy zawiesić nad ziemią drut, na wysokości kilkunastu metrów. Najlepiej gdy jest nie izolowany. Co istotne powinien wisieć na izolatorach porcelanowych, albo z innego, nie gorszego elektrycznie materiału. Jeśli jesteśmy biegli w tych sprawach, dobrze jest dołączyć dla większego efektu dobrej jakości kondensator o pojemności kilkuset pikofaradów.

Eksperyment nie zawsze się udaje. Czasami jednak aż za bardzo. Gdy powietrze jest suche, a czasami też gdy "mokre" nasza maszyneria naładuje się do napięcia kilku tysięcy woltów: dlatego nasz kondensator powinien być bardzo solidny. Nie muszę chyba dodawać: TO JEST NIEBEZPIECZNE! Nie róbcie tego lepiej wcale.

Niestety, wielokrotnie musimy wykonywać napowietrzne instalacje i trzeba sobie z owego efektu zdawać sprawę. Dlaczego jednak mieszkańcom wielkich bloków włosy nie stają dęba, nie sypią w koło iskrami?

Część tajemnicy tkwi w naszych izolatorach. Beton jest kiepskim przewodnikiem, podobnie jak ceglany mur. Jednak z punktu widzenia piekielnie małego prądu atmosferycznego przewodzą niemal tak dobrze, jak metale. I owszem, na wieżowcach odkłada się ładunek elektryczny, ale jest tak mały, że natychmiast odpływa do ziemi.

Porcelana przewodzi, ale wiele milionów razy gorzej. To decyduje. Do czasu, gdy Chińczycy nie uzyskali takiego cudownego materiału, nie mieliśmy szans na poznanie tego zadziwiającego zjawiska ani... martwić się szkodami, jakie potrafi wyrządzić. A że napięcie kilku tysięcy wotów potrafi narozrabiać, nie trzeba nikogo chyba przekonywać.

Jeszcze niedawno, zwykli amatorzy słuchania radia musieli przedsiębrać specjalne środki ostrożności. Były to odgromniki do anten montowane na ramach okiennych, ze specjalnymi grzebienia ułatwiającymi wyładowanie. Specjalny klucz służył do odłączania odbiornika podczas burzy, a ów grzebień chronił stale przed tym mało dziś znanym zjawiskiem.

Zapewne jedną z przyczyn kłopotów ze zrozumieniem elektryczności jest właśnie to, że udało się ludziom stworzyć materiały o zadziwiających własnościach. Co ciekawe, całe tysiąclecia nie mieliśmy pojęcia, że jest tak dobrze. Uświadomiły to nam dopiero nowe technologie. To one zmieniły proporcje pomiędzy wpływem poszczególnych zjawisk na końcowy efekt w postaci ładunku zatrzymującego się na przedmiotach. Można dodać jeszcze, że natężenie tego ziemskiego pola elektrycznego wynosi 100 – 200 woltów na metr.

Z podobnego worka co przypadki ze stertami, są wybuchy wszelkiego rodzaju pyłów. Potrafi eksplodować pył węglowy, to wszyscy wiedzą, ale może się także to udać z każdą inną substancją, która się choć trochę pali. Tu także nasza intuicja potrafi nas dokumentnie oszukać. Nawet dzisiaj, gdy wiemy niemal wszystko o takich nieszczęściach. Nie pomaga nawet zdawałoby się powszechna wiedza o zapobieganiu i warunkach jakie im sprzyjają. Po prostu w głowie zmieścić się nie chce, by np. najnormalniejsze zboże zmieniło się w materiał wybuchowy.

Jak to możliwe?

Podzielmy litr "czegokolwiek", na ziarenka o rozmiarach 0.1 mm. Ile razy wzrośnie powierzchnia tego czegoś? Bagatela, jakiś miliard razy. Jeśli się zgodzimy, że reakcja spalania przebiega na powierzchni, możemy się spodziewać, że jej szybkość wzrośnie w podobnej proporcji. Bryłka węgla pali się kilkadziesiąt minut, więc tak rozdrobniona powinna spłonąć w czasie około jednej milionowej sekundy.

W praktyce nie będzie tak dobrze. Działają przeróżne ograniczenia. Materiał trzeba rozdrobnić jeszcze bardziej, by dało się go wymieszać z powietrzem. Jest to możliwe tylko wówczas gdy stosunek ciężaru do powierzchni stanie się tak mały, że drobiny przestaną opadać. Dokładniej, opadają one, ale wolno. Im mniejsze, tym wolniej, może to trwać nawet całe miesiące.

Jak się dobrze postarać, to można zdetonować nawet sproszkowane żelazo. Byle tylko była możliwa jakaś reakcja egzotermiczna.

Te rozważania mogą się przydać do przypomnienia modnego do niedawna tematy zniszczenia naszej planety przez wielki meteor. We wszystkich dywagacjach, jakie podejmowali dziennikarze, całkowicie pominięto zjawiska jakie następują podczas przechodzenia takich ciał przez atmosferę. A zazwyczaj następuje bardzo intensywne rozpraszanie. Ciało się nagrzewa do temperatury wrzenia i najczęściej w całości wyparowuje.

Wielkie niebieskie kamienie, o średnicy kilkudziesięciu metrów "przebiją" atmosferę i bez trudności dotrą co najmniej na wysokość kilku kilometrów do gęstych warstw atmosfery. Tam dzieją się rzeczy dramatyczne. Zazwyczaj dochodzi do gigantycznej eksplozji. Ludziom się w głowie to nie chce zmieścić, ale ciśnienie na powierzchni meteoru mknącego z prędkością kilkunastu km/sek jest tak wielkie, że nie wytrzymują najlepsze materiały konstrukcyjne. Jest jeszcze jeden niuans, który gra ogromną rolę: ciśnienie powietrza maleje prawie wykładniczo z wysokością. Wystarczy wznieść się na dziesięć kilometrów by została ledwie jedna czwarta tego co mamy na poziomie morza, na pięćdziesięciu kilometrach jest około jednej tysięcznej. To w rezultacie daje efekt wręcz uderzenia, można powiedzieć, że meteory rozbijają się o chmury.

Niedowierzanie w naturalne wyjaśnienie katastrofy tunguskiej prócz chęci znajdowanie sensacyjnych wiadomości kryje jeszcze psychologiczną barierę. Jak to możliwe, by eksplodowała bryła kamienia?

Odpowiedź niesie dobrze znany wzór na energię kinetyczną. Rośnie ona z kwadratem prędkości. Już około prędkości 6 km/sek staje się ona większa od możliwej do zgromadzenia w takiej samej masie energii chemicznej.

Widziałem kilka dramatycznych reportaży z postawioną z góry tezą, że nic zrobić się nie da. Pytani jacyś naukowcy, mniej lub bardziej prawdziwi, zastanawiali się, co zrobić z planetoidą na drodze Ziemi: wysadzić, zepchnąć?

Oczywiście nie wysadzać, bo na glob spadnie deszcz pocisków, mówili. Tak się składa, że do operacji budowlanych w kosmosie nie jesteśmy przygotowani, natomiast do wysadzania, jak najbardziej. Oczywiście, że wysadzać. Nawet, jeśli kawałki dolecą do powierzchni to masa, która wyparuje będzie tyle razy większa, ile razy zwiększymy powierzchnię. A że ta z maleniem rozmiaru dramatycznie rośnie, jak trzecia potęga z liczby kawałków na jakie ciało dzielimy, to się to opłaca!

Warto sobie uświadomić, że tylko dzięki temu, że grad zazwyczaj leci w niewielkich kuleczkach i znacząco trze o powietrze, nie robi nam szkody. Ledwie 1 milimetr opadu daje na 1 kilometrze kwadratowym 1000 ton wody. Gdyby nie powietrze ta masa spadałaby na nas z przykładowej wysokości 1 kilometra z prędkością 141 metrów na sekundę. Inaczej mówiąc każda drobina lodu stanowiłaby równowartość kuli z kiepskiego, ale zawsze pistoletu.

Pisanie o proporcjach byłoby nudne, gdyby nie konsekwencje płynące z liczb. Niestety, tu już zahaczymy o politykę. Prawda jest taka, że wspaniały rozwój ideologii ekologicznych zawdzięczamy w wielkiej mierze pomijaniu proporcji, by nie powiedzieć nieopanowania podstawowych rachunków.

Jedną z dramatyczniejszych spraw jest budowanie słynnych elektrowni wiatrowych. Dzięki Internetowi przekopałem wiele danych i sprawę znam od strony projektowej.

Po pierwsze, nie buduje się wiatraków na moc większą niż 50 kilowatów. Oczywiście powstały konstrukcje o mocy nawet 2 MW, ale jest ich na sztuki na świecie. Tymczasem moc naszego systemy energetycznego wynosi ok. 30000 MW.

Na 1 MW mocy potrzeba bagatela 20 wiatraków. Przeciętna lokomotywa elektryczna tyle potrzebuje. Wypada, że aby spełnić żądania ekologów średnio sześćdziesięciu kilku obywateli, w połowie emerytów i rencistów powinno się składać na jeden wiatrak, który w zeszłym roku kosztował jakieś 470 tysięcy pln.

Jednak prawdziwy bezsens tej operacji tkwi gdzie indziej. Paskudna własność turbiny wiatrowej polega na tym, że jej moc rośnie z trzecią potęgą wiatru.

Oznacza to tyle, że przy wiatrach "umiarkowanych" praktycznie ona nie pracuje. I owszem trochę się kręci, ale mocy, co kot napłakał. Zaś w naszych okolicach najczęściej wiatry wieją bardzo słabe. Ta cecha uniemożliwia zbudowanie wydajnej turbiny. Dla bardzo niewielkich prędkości powietrza powinna mieć długie łopaty, niestety, przy niewiele razy większych szybkościach taka konstrukcja się rozleci. Prędkości naszych wiatrów, to zazwyczaj kilka metrów na sekundę, maksymalnie około 20. Tymczasem 1 do trzeciej od dziesięć do trzeciej różni się tysiąc razy od siebie.

Gdyby nawet metodą rewolucji kulturalnej, jak to uskuteczniono w Chinach udałoby się nam zbudować te, bagatela, 600 tysięcy wież ze śmigłami (40 metrów wysokości) to i tak zazwyczaj dostawalibyśmy mniej niż 1/10 mocy.

Przyczyną dla której wojuję z wiatrakami w dosłownym sensie (z symbolicznym skutkiem), są proporcje. Ile energii mniej zużywa świetlówka w porównaniu za zwykłą żarówką? Bagatela, 5 razy. Na dokładkę, jeśli uwzględnić, że około 2/3 opłat za prąd to koszty administracyjne, widać, ile razy bardziej opłaca się zamiast mobilizować społeczeństwo do nadzwyczajnego wysiłku, zwyczajnie zaoszczędzić.

Tak się rozpędziłem, że najchętniej napisałbym o ozonowej dziurze. Proponuję takie ćwiczenie: wyliczyć jak się ma masa ziemskiej atmosfery, do masy freonu zawartego w dezodorantach, zakładając, że nie ma na naszej planecie ani brudasów, ani takich co ich na miastowe fanaberie nie stać. Jak się uda to wyliczyć, trzeb jeszcze oszacować, ile tego freonu powędruje na wysokości ponad 10 km jeśli zauważymy, że nie będzie mu się chciało, bo ciężki i latać nie lubi. To jeszcze nie koniec. Sprawa zasadnicza: zatrzymywanie słynnego ultrafioletu wiąże się z rozbijaniem cząstek ozonu. Jednocześnie ten sam ultrafiolet powoduje syntezę nowych cząstek: jaka jest dynamika procesu, jak ma się proporcja ozonu rozbijanego przez słoneczny ultrafiolet, do... No właśnie. Rozbijanego nie przez freon(y), ale chlor. A skoro chlor, to jaka jest proporcja chloru zawinionego przez ludzkość, do tego, który w atmosferze znalazł się z przyczyn choćby erupcji wulkanów.

Na koniec trzeba powiedzieć, że generalnie w naszych okolicach jest kiepskie nasłonecznienie, że te resztki ultrafioletu, jakie się do gęstych warstw atmosfery dostają grzęzną na pyłach, na wywołanym przez nie zachmurzeniu, że w wielkich miastach nasłonecznienie bywa 4 razy mniejsze, niż być powinno dla naszej szerokości geograficznej.

Jak widać, pisząc dalej o proporcjach, można się porządnie narazić. Nie koniecznie nawet ekologom. Patrzenie na świat poprzez liczby jest wyrazem pewnego światopoglądu, który mówi, że wiele rzeczy da się zrozumieć poznać i okiełznać dzięki systematycznemu ważeni liczeniu i obmierzaniu. Jakoś tak jest, że na przełomie wieków, gdy w zasadzie niemal wszystko wkoło dzięki takim procedurom działa, sam pogląd jest wyrazem pewnego zacofania. Ciekawe, że do dobrego tonu należy chwalenie się kłopotami z matematyką, natomiast problemy z ortografią potrafią zdyskwalifikować towarzysko.

Mam dosyć karkołomny zamiar z tych rachunkowych dywagacji wyprowadzić tezę humanistyczną. Na skutek rachunkowych pomyłek, nieznajomości operacji na rzędach, kłopotów z ułamkami zwykłymi i potęgowaniem podjęto międzynarodową rezolucję w kwestii nie tylko freonów. Już po wszystkim zorientowano się, że zasadniczo powinna obowiązywać wulkan Pinatubo, a także kilka(set) innych. Ten jednak nic sobie robi z ONZ, można nawet przypuszczać, że nie za bardzo zauważył istnienie rodzaju ludzkiego.

Mówiąc prawdę głupio wyszło. Pomijając utratę ewentualnego szacunku w domniemanych oczach skalistej góry, zmarnowano i nadal marnuje się kupę roboty.

To naprawdę niedobrze.

Słuchałem niedawno wypowiedzi Gustawa Holoubka o tym że potrzeba nauczać humanistycznie naród, że nawet matematyka potrzebuje humanizacji i się zdenerwowałem. Uznałem, że wielkiemu aktorowi czas na zasłużoną dobrze emeryturę. Zastanawiając się jednak nad "wszystkim" doszedłem do niesmacznego dla mnie wniosku, że ma rację, jak wszyscy diabli.

To, co nas wszystkich dotyka, to alienacja. Efekt taki, że przeróżne dziedziny życia zaczynają istnieć same dla siebie, tracąc jakikolwiek kontakt ze swoim pierwotnym przeznaczeniem. Typowym przykładem jest informatyka, ale to temat na osobną księgę (o złym obyczaju programistycznym niestosowania instrukcji goto).

Konsekwencją alienacji jest zjawisko matematyki w szkole, fizyki w szkole, polskiego w szkole. Wysiłki uczciwego belfra nie idą w kierunku nauczenia świata, to nie istotne, chodzi o to by dzieciak egzaminy pozdawał. świata musi nauczyć się sam.

W rezultacie matematyka jest koszmarna, bez jakichkolwiek punktów zaczepienia dla wyobraźni. Niczego nie wyjaśnia, do niczego nie jest potrzebna. Fizyka, im bardziej dydaktycy starają się ją zbliżyć do życia, tym mniej jest podobna do... fizyki. Podręczniki zawierają zwyczajne błędy.

To jest właśnie owo zdehumanizowanie. Zapewne także z tego powodu można sobie pozwolić na ignorancję w  przedmiotach ścisłych, tak jak na początku wieku wyrazem buntowniczego stosunku do świata była ponoć nieznajomość obowiązkowej wówczas łaciny.

Jak doskonale wiemy, elementem wrażliwości plastycznej jest dostrzeganie proporcji. Dokładnie liczb, siedem głów składa się na wysokość klasycznej postaci, złoty dział dosyć skomplikowanym szeregiem matematycznym. Umiejętność wyliczania nieprostych potęg (dwa do jednej dwunastej) pozwoliła na ustalenie stroju równo temperowanego i ustalenia nowoczesnego porządku w muzyce.

Przychodzi mi zakończyć bardzo górnolotnie: zdałoby się kształcenie wrażliwości na liczby, bo to element kultury. Natomiast, przeciwnym torem do obowiązującego w takich razach wieszczenia zagłady cywilizacji, powiem, że bez tego nic wielkiego się nie stanie. Będziemy mniej rozumieć, zadziwiać się fascynować, popełnimy więcej błędów, będzie ciut szarzej i smutniej.

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 18 >