Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 20>|>

Sens wszystkiego na przykładzie żeliwnego garnka

 

 

Pytanie o sens wszystkiego zazwyczaj oznacza załamanie nerwowe, albo poważne kłopoty w pracy. Jeśli nie zachodzą temu podobne okoliczności, klient pewnie naczytał się jakiś nieprzyzwoitych książek i chce filozofa przed znajomymi rżnąć.

Z tej przyczyny, nie o wszystko, ale o sprawy raczej przyziemne mi chodzi. Nie ma sensu pytanie o sens życia, człowiek żyje, bo się śmierci boi, ( patrz monolog Hamleta, ten sławny).

Bywają sprawy o wiele bardziej elementarne. Mój kolega z czasów dzieciństwa mając lat siedem lub osiem włożył głowę do żeliwnego garnka. Głowa weszła, ale z powodu sporych uszu nie wyszła. Operacja była skomplikowana, cenny, bo już wówczas przez nikogo nieprodukowany garniec uległ był zniszczeniu.

Pomimo owych dramatycznych przeżyć chłopak wyrósł jak malowanie i w dziewczynach, jak w ulęgałkach mógł przebierać. Z owej to czynności wynikło weselisko, wszyscy zgodni byli, że z możliwości przebierania uczynił dobry użytek. Zapewne on sam najbardziej. I owszem dziewczyna, jak malowanie. Wszelako, przyznał to po wielu latach, w najmniej ku temu odpowiednim momencie zadała zasadnicze pytanie po co mianowicie on tę głowę w ten garnek pchał. To właśnie było rozwiązanie zagadki, czemu mimo okoliczności nader sprzyjających obowiązku prokreacyjnego nie spełnił.

Zapewne sprawa rozpada się na dwa zasadnicze problemy, jeden dla doktora Lwa Starowicza, jak sobie w takim przypadku poradzić, drugi to faktycznie: po cholerę łeb w ten stary oblazły z politury garnek pchał?

Gumówek jeszcze wtedy nie było, trza szlifierkę traktorem na sygnale było wieźć, tatko w tyłek rżnęli w międzyczasie, bo to był żniwny okres na burzę się zbierało, a tu taki kłopot. Przecież powinien pomyśleć, że takie mogą być skutki!

Wszelako po latach zdarzyło mi się usłyszeć o bardziej durnych posunięciach. Takich delikwentów było wielu, nazywają się grotołazi i zasadniczo niegroźni dla otoczenia są nawet uznawani za wybitnych i społecznie potrzebnych. Owi czasami pchają się w tzw. zaciski. To nie jest garnek, mieści się zazwyczaj kilkadziesiąt, lub nawet, kilkaset metrów pod ziemią.

Zaciski mają zazwyczaj kilka, kilkanaście metrów długości, zazwyczaj nie ma możliwości podejścia ze szlifierką, smarowanie olejem nie pomaga. Co gorzej, bywa, że taki w zacisku odetnie tych, którzy wleźli do środka.

I jak się wlezienie w zacisk nie powiedzie, to już koniec. Technologia bywa różna, podobno najlepiej faceta zacementować, bo wyciągnąć się nie da, chyba że w kawałkach, ale i tak się do niczego nie nada, a cuchnie.

Zastanawiam się, czy grotołazom młode żony w noc poślubną zadają to pytanie: po diabła te wszystkie kłopoty? Po co ryzykować nie tylko swoje ale jeszcze i kumpli życie? Otóż sadząc ze stanu posiadania znajomego małżeństwa (czwórka potomków) raczej nie. A sprawa o wiele bardziej intrygująca.

Rzeczy jest wiele na tym świecie, których istnienie i funkcjonowanie domaga się wyjaśnień. Wielokrotnie zadawałem już to pytanie: po co ludziom komputery. Zazwyczaj mają z nich zysk w postaci marnowania czasu przy grach, lub konfigurowaniu, co może jeszcze zaowocować tzw. wiedzą o komputerach. Ale co komputery konkretnego człowiekowi normalnemu umożliwiają? Pisanie? Czy nie można pisać bez komputera? Przez tysiąclecia się udawało.

Bezsensowność posiadania komputerów postanowili wykorzystać faceci poszukujący obce cywilizacje. Chyba wszyscy znają program SetiHome. To dzięki temu, że komputer jest ludziom niepotrzebny, że 99 procent czasu leży odłogiem, może on obrabiać gigantyczne ilości danych.

Swoją drogą, po co nam obce cywilizacje? Jakby z naszą nie było dosyć ambarasu. Ten problem, względnej niepotrzebności wisi nad sposobem realizacji badań. To nie jest osobny program z jakimś gigantycznym budżetem, o ile mnie pamięć nie myli rząd dziesiątek tysięcy dolarów. Dane są zbierane w okresach bezczynności radioteleskopów, za pomocą dodatkowych detektorów umieszczonych obok głównych, jednym słowem zasadnicza dla humanistycznej kondycji cywilizacji działalność, opiera się na śmieciach i odpadkach.

A jeśli się powiedzie? Załóżmy najbardziej optymistyczny wariant. Znajdziemy cywilizację w obrębie tych kilkudziesięciu lat świetnych które gwarantują, że da się dzięki naszej technice wysłać do niej telegram. Dostaniemy odpowiedź za lat kilkadziesiąt, może sto. Czy ją zrozumiemy? Co zyskamy?

Odnośna literatura SF, taka nieco bardziej poważna jest bogata. Wydaje się jednak, na chłodno myśląc, że największe znaczenie miałby sam fakt, natomiast na wymianę informacji nie ma co zbytnio liczyć. Po pierwsze czynnik czasu. Tak naprawdę, gdy odległość jest liczona w dobrych dziesiątkach lat świetlnych, to istnienie owej cywilizacji jest już mocno symboliczne, nawet, jeśli oni tam sobie żyją po tysiąc lat. Tu na Ziemi miną całe epoki technologiczne, zmienią się rządy i poglądy, nim doczekamy się na odpowiedź.

A wszystko to przy założeniu, że zrozumiemy o co im chodzi, że będzie to cywilizacja dość ludzio-podobna. Pewnie nie będzie, bardzo prawdopodobne, że kontakt ograniczy się do garstki speców i gotowych poświęcić lata pracy na zgłębienie tajemnic i ewentualnej psychiki obcych.

Realne perspektywy naszego programu są kiepskie, pisałem o tym nie raz, bo wzięli się do roboty prawdziwi specjaliści. Horowitz wykluczy wszelkie fałszywe sygnały, nie będzie sensacji, wysyłania telegramów przestrzeń kosmiczną kierowania anten ku niebu i nasłuchiwania odpowiedzi. Nawet dziennikarze nie będą mieli swej fety.

Czy Horowitzowi żona też zadaje kłopotliwe pytania?

Uzasadnienie sensowności większości badań naukowych, jak to się mówi napotyka na poważne trudności. Trzeba się pogodzić z pomysłem na filozofowanie, który jeszcze starożytni Grecy mieli: to przyjemność sama w sobie. To, co mniej zrozumiałe wartość sama w sobie.

Czy jednak np. poznawanie historii nie ma znaczenia, skoro przez tysiąclecia ludzie tak zaciekle starali się dociec prawdy? Zaciekle. Gdy sobie poczytamy eseje które pisał Ceram, to działalność historyków nie była bynajmniej zabijaniem wolnego czasu, nie było to hobby, czy nawet rodzaj nieszkodliwego szaleństwa. Ci ludzie, którzy poświęcali życie odcyfrowywaniu hieroglifów, czy pisma klinowego mieli autentyczną motywację. Tylko że jaką, trudno zrozumieć.

Nieraz sobie właśnie tak to wyobrażam, odkrycie innej cywilizacji, jak odczytanie pisma klinowego. Na początku się wydaje, że udało się nam wedrzeć do Sezamu, a potem zostaje już tylko garstka staruszków w okularach, znudzeni turyści i dziennikarze, cholernie nudne lekcje w szkole. Proszę sobie tylko wyobrazić, temat Zjednoczenie Ras w układzie podwójnym numer taki a taki ... . I klasówka na ten temat, a analizą zmian kulturowych.

 

Całkiem jak z zapytaniem o sens nauczania łaciny, historii Sumerów, nauk Arystotelesa i poglądów filozofów średniowiecznych. Całkiem prawdopodobne, że tak jak, z historii klasycznej, tak i z nauki o Braciach w Rozumie trzeba by zrezygnować, bo to tylko niepotrzebne głowy psowanie.

Mętnym uzasadnieniem badań historycznych jest poznawanie mechanizmów rządzących teraźniejszością. Sprawa nader chybotliwa, bo odległość choćby technologiczna, choćby pojęciowa, jaka dzieli współczesne społeczeństwa jest tak wielka, że praktycznie nic do siebie nie przystaje. Na dodatek, mamy już nagromadzoną taką ilość materiału faktograficznego, że specjaliści opanowują ledwie jego wycinki, mało kto odważa się dokonywać syntezy dziejów. Dokładniej, takich jest wielu, ale akurat nie spośród znających choćby w drobnej części złożoność problemu. Zazwyczaj, gdy powstaje kolejna Historia Absolutnie Powszechna, to pisze ją jakiś świeży emeryt, z Kaczych Dołów Górnych tak naprawdę choćby w adresie stało New York i oprócz dedykacji dla Cioci Kloci wszystko inne można sobie z opasłego tomiska darować.

Jedyny pewny wniosek, jaki się nasuwa przy czytaniu historycznych dzieł, to chyba tyle, że wszystko się zmieniło i mamy szczęście, że żyjemy w swoich czasach. Pozostaje zadowolić się zdawkowymi wyjaśnieniami o zaspokajaniu ludzkiej ciekawości, bardziej górnymi o odwiecznym pędzie do wiedzy itd.

Sam jednak po sobie zauważyłem, że czytanie historii jakiegoś zapadłego konta Dalekiego Wschodu, byle poparte solidnym materiałem faktograficznym, nawet jeśli dotyczy kwestii ilości konkubin posiadanych przez lokalnego kacyka, albo jakiejś idiotycznej intrygi, byle tylko było poparte przekonywającym wywodem nie zostawia kaca moralnego. Plamy na mózgu robią się dopiero w momencie rozważań wzajemnego leksykalnego stosunku pojęcia wartości pozytywnej i negatywnej w ekonomii okresu socjalistycznego, z których wynika, że śmieci uważano wówczas za śmieci, które trzeba było na wysypiska wywozić. Tym niemniej i takie badania znajdują swoich zwolenników.

Tajemniczą dziedziną wiedzy, jeśli chodzi o motywację która skłoniła ludzi do włożenia gigantycznej pracy w jej stworzenie, jest matematyka. I owszem, potrafimy podać całe dziedziny jej które w momencie powstawania, jak teoria liczb wydawały się nie mieć najmniejszych szans na zastosowanie i stały się nagle bardzo potrzebne, ale to przypadek. Jednocześnie mamy cale pokłady o której mówiono że nie na da się do niczego i... rzeczywiście.

Pewnym tropem jest alienacja. Historyk, jeśli chce zdobyć poważanie u historyków musi się przed nimi wykazać, coś odcyfrować, odnaleźć jakiś skarb, grób, zaginioną księgę... Matematyk musi rozwiązać jakiś istotny problem, fizyk wyjaśnić zjawisko.

Tekst ten piszę pod wpływem niespokojnych refleksji nad sensem własnych eksperymentów. Po ki diabli ja to robię? O fascynacjach komputerowym chaosem już dawno pisałem. Sprawa ma się tak: (piszę raz któryś, ale mam nadzieję inaczej) istnieje potrzeba posiadania w komputerze generatora liczb przypadkowych. Lepiej od takich generujące prawdziwe losowe liczby sprawują się algorytmy generujące przebiegi pseudolosowe. To są pewne algorytmy, które dają ciągi liczb całkowicie powtarzalne, ale dla kogoś, kto nie widzi działania tej maszynki są one nie do odróżnienia do bardzo dobrze zbudowanej maszyny losującej.

Te generatory są stosowane w symulacjach komputerowych do zastępowania chaosu. Jak się chce otrzymać model toru cząstki gazu, to robimy to generatorem, który zasymuluje przypadkowe zderzenia i zmiany kierunku ruchu. Wszelako to fizycy odkryli, że są generatory lepsze i gorsze, takie, które działają niemal idealnie, i takie które w pewnych zagadnieniach dają błędne wyniki. Typowym testem, który załatwił część generatorów jest test odległości na tzw hiperpłaszczyźnie. Po ludzku mówiąc generujemy owym generatorem np. dwie współrzędne i robimy w odpowiednim miejscu kropkę na wykresie. Jak zrobimy owych kropek dostatecznie dużo zobaczymy wzorek, zazwyczaj linie ukośne.

Generatory sprawiają i inne przykre niespodzianki. Jeśli wypuścimy

cząstkę w gazie to powinna średnio tyle samo razy zmieniać kierunek ruchu w prawo co i w lewo. W niektórych generatorach przy pewnych algorytmach symulacji ruchu cząstki ląduje ona w jakimś niespodziewanym miejscu.

Jeszcze jednym problemem jest długość ciągu. Po prostu, generator daje ciąg o określonej długości, potem wszystko się kropka w kropkę powtarza. Oczywiście im dłuższy ten ciąg, tym lepiej.

Na generatory dobrych pomysłów nie mam, ale mam takie sobie. Bowiem radą na te wszystkie niespodzianki jest cierpliwe mieszanie, jak ciasta w dzieży. Czasami ludziom przychodzą do głów jakieś genialne pomysły. Ja mam nie najmądrzejsze, bo zjadające całą moc komputera. Jeden z nich to zbudowanie tablicy kilkaset na kilkaset liczb i mieszanie ich jak w kostce rubika. Wiersz przesuwamy o ileś, przy czym na miejsce zostawione przez pierwsze liczby wchodzą te z końca wiersza. Potem to samo z kolumnami. Potem robimy jeszcze coś, wymieniamy ileś liczb itd. Tak naprawdę rzecz zasadza się na wielu parametrach i pracy kilku generatorów jednocześnie.

Nie jest to dobry temat, opisywanie generatorów liczb pseudolosowych nawet do artykułu popularnonaukowego. Nawet ci, co z wypiekami na twarzy zabierali się poznania sposobów kodowania informacji stosowanych przez bardzo zagrożone CIA Mosad i AWS (zastrzegam, że nie chodzi mi o Akcję Wyborczą Solidarność!), gdy potraktuje się ich permutacjami, potęgami dwójki rzucają wszystko to w diabły i idą na piwo.

 

Istotne jest co innego: jaka jest kolej rzeczy.  O jednej ścieżce alienacji już pisałem w poprzednim artykule. Oto zaczyna się od potrzeby obliczenia jakiegoś parametru urządzenia lub zjawiska. To pociąga za sobą zbudowanie modelu. Kolejnym krokiem jest wojna z problemami obliczeniowymi. Na tym etapie już się zapomina co miało być policzone. Rezultatem zbudowania modelu zjawiska jest badanie owego modelu: nie zjawiska a modelu. Poprzednio pisałem sobie optymistycznie, że to się w końcu gdzieś wszystko połączy: No cóż, gdy jakimś cudem udaje się za modelować sytuację rzeczywistą, i np. dzięki kilku dniom pracy komputera potrafimy przewidzieć pogodę miesiąc naprzód, to zawsze znajdzie się ktoś kto do programu podstawi jakieś absurdalne wartości, np. 100 lat, albo spróbuje obliczać prędkość wiatru na Księżycu przy ciśnieniu na poziomie 10 do minus jedenastej milimetra słupa rtęci. Paradoksalnie zazwyczaj właśnie takie wyliczenia trafiają na pierwsze strony gazet, robią najwięcej hałasu.

Inna droga to powstawanie specjalistycznego oprogramowania, najczęściej do sprzedania, a nie po to by działało. Te programy powstają zwykle w oparciu o abstrakcyjne założenia, że np. lepsze okienkowe. Zaczyna się wojna z problemami, które sami ludzie sobie wymyślili.

Z autopsji znam znakomitą maszynę do opracowywania wyników, nazywa się gnuplot i w moim otoczeniu nikt jej nie używa. Przeszkodą jest tekstowy tryb pracy, co jest w zasadzie zrozumiałe: sęk w tym, że sztandarowe dzieło ludzkości do walki z danymi Matlab też jest programem obsługiwanym przez skryty. Tak więc mamy klasyczną zamianę siekierki na kijek.

Z komputerowych szaleństw warto jeszcze wymienić tzw. wirtualne maszyny. Jedne z nich są całkowicie użytkowe, np. java która pozwala obsłużyć komputery pracujące pod różnymi systemami jednym programem. To niezbędne w Internecie, bo nie można przewidzieć, kto i z jakim systemem dobija się do naszej strony.

Do czego jednak przyda się program emulujący peceta na pececie? Widziałem toto w akcji, rzeczywiście winda uruchamiająca się w okienku Linuksa wygląda nieco szokująco, ale po co? Odpowiedź jest prosta, nie po co, ale czy da się to sprzedać. Poważnie to takie emulatory mają nieco sensu, choć zazwyczaj można się znakomicie bez nich obejść. Są one chyba jednak dobrym przykładem pączkującej na wszystkie strony komplikacji naszego świata: nic nie stoi na przeszkodzie, by wewnątrz takiej wirtualnej maszyny uruchomić kolejną...

Komplikacja wciąga jak bagno. Kiedyś jeszcze w Farenheicie chwaliłem się generatorem który dawał ciąg o długości wyrażonej liczbą z 6 tysiącami cyfr. Tym razem ta moja konstrukcja daje liczbę kombinacji do zapisania której trzeba by użyć około 12 milionów cyfr najmniej, a raczej wiele razy więcej. Jak to się ma do mocy obliczeniowej zainstalowanej na Ziemi? Ile liczb pseudolosowych może ludzkość wygenerować? Doba ma 86400 sekund, rok 31536000, dla łatwości szacunku zróbmy z tego sto milionów czyli dziesięć do potęgi ósmej. Jeśli łaskawie założymy że procesor wykonuje całą robotę w jednym takcie zegara to w ciągu sekundy wykona miliard lub dwa operacji. Zawyżyliśmy liczbę sekund w roku trzy razy, więc nasz szacunek będzie aktualny aż do Athlona 3 GHz.  Tak, czy owak, sto milionów razy miliard daje skromne dziesięć do siedemnastej potęgi. Jeśli nawet każdy człowiek na Ziemi uruchomi swój komputer i włączy w obliczenia, jeśli będzie ich miliard to nie przekroczymy dziesięć do 26 liczb na rok. Dosyć powiedzieć że generator na rejestrze przesuwnym o 128 bitach daje ciąg o długości ok. 10 do 38 liczb. Tak więc konstrukcje matematyczno-– informatyczne dzieli od rzeczywistości coś znacznie więcej niż miliardy miliardów wszechświatów.

Z jakiś powodów w większości dziedzin ta droga od konkretu do abstraktu jest nieunikniona. Z jakiś powodów powtarza się historia generowania coraz to bardziej oderwanych od rzeczywistości problemów i przeradzania się ich w odrębne dziedziny wiedzy. Być może geneza badań np. historycznych jest właśnie taka? Być może ktoś zadał pytanie jak to było naprawdę z wojną prowadzoną za czasów dziadka i tak już to dalej samo poszło?

Nie wiemy i pewnie nigdy się nie dowiemy. Ja mam inną koncepcję: wiedzielibyśmy gdyby ten mój kolega zamiast się wkurzyć odpowiedział żonie, co mianowicie przyszło mu do głowy z tym garnkiem. Bardzo możliwe, chyba jedynie możliwe, że on sam nie wiedział. Zapewne nie ma odpowiedzi na pytanie „Po co”, tak jak nie ma sensu pytanie o sens życia: człowiek żyje, bo się boi śmierci.

 

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 20 >