Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Czasami, żeby dorosnąć, trzeba uwierzyć w niemożliwe… – wywiad z Barbarą Mikulską i Wojciechem Gunią

Tytuł: "Złodzieje motyli"
Autor: Barbara Mikulska, Wojciech Gunia,
Wydawnictwo: Wydawnictwo Alegoria,
Redakcja: Joanna Czarkowska,
Typ publikacji: papier,
Premiera: 31 marca 2023
Wydanie: 1
Liczba stron: 392
Format: 13x20 cm
Oprawa: miękka,
ISBN: 978-83-66767-34-8
Cena: 49.00 PLN
Więcej informacji: Barbara Mikulska, Wojciech Gunia „Złodzieje motyli”

31 marca 2023 roku nakładem Wydawnictwa Alegoria ukaże się książka Barbary Mikulskiej i Wojciecha Guni pt. „Złodzieje Motyli”. Na niespełna miesiąc przed premierą, wspólnie z FMŻ – Fantastyka Moim Życiem, zapraszamy Was do lektury wywiadu z autorami.

FMŻ – Fantastyka Moim Życiem: Niebawem w wydawnictwie Alegoria ukażą się „Złodzieje motyli”, czyli Wasza wspólna książka. Oboje posiadacie grono wiernych, oddanych czytelników, które stale się powiększa, zatem najbanalniejsze pytanie serwujemy na początek, ponieważ wiele osób będzie ciekawych odpowiedzi: skąd pomysł na wspólną powieść?

Barbara Mikulska: Pomysł wyszedł ode mnie. Parę lat temu zaczęła we mnie kiełkować idea. Trochę to trwało zanim zaczęłam przelewać swoje pomysły na papier, ale od razu wiedziałam, że powieść będzie dla młodzieży i że będzie podzielona na dwa światy, przy czym ten nasz będzie dość bezpieczny, znany, a ten drugi wręcz przeciwnie. Napisałam całość, przeczytałam i… bleh! Naprawdę do bani. To znaczy, nie całość do bani, ale ta druga część. Poprawiałam i poprawiałam i nic to nie dawało. Problem polegał na tym, że nie byłam w stanie uzyskać odpowiedniej grozy dla tej drugiej części. I wtedy doznałam iluminacji. To musiał zrobić ktoś inny.

Wojciech Gunia: Kiedy Basia przedstawiła mi ten pomysł, uznałem, że jest tak fantastycznie niedorzeczny – żebym ja pisał powieść dla młodzieży – że chyba od razu się zgodziłem. Po prostu odezwała się we mnie ta typowo polska cecha, że jak mi się powie, że czegoś nie będę w stanie zrobić, to ja właśnie na złość to zrobię. Tu oczywiście nie mówił mi tego nikt inny niż ja sam, więc postanowiłem samemu sobie na złość udowodnić, że mogę napisać coś dla młodych. Ale sytuacja ma oczywiście nieco głębsze tło. Pomyślałem po prostu, że to fajne, zdrowe wyzwanie, które zmusi mnie do pisania w zupełnie inny sposób. Jestem pisarzem dość charakterystycznym, a częstą przypadłością twórców charakterystycznych jest to, że stają się z czasem niewolnikami swojego stylu, przestają być twórcami, a stają się odtwórcami własnej metody. Bardzo tego nie chciałem. Stąd eksperyment formalny ze „Złymi wszechświatami” i mój entuzjazm, gdy Basia zaproponowała mi powieść młodzieżową.

FMŻ: Jak się Wam pisało wspólnie? Pytanie podsunął nam sam Wojtek, który przyznał się, że nigdy nie pisał książki w duecie. Pytamy o to, ponieważ na pierwszy rzut oka jesteście skrajnie odmienni. O Tobie, Basiu, mówi się, że jesteś urodzoną optymistką, która wierzy, że ludzie są w większości dobrzy. Wojtek jest stanowczym realistą, który podejrzliwie patrzy na szklankę wypełnioną do połowy, zastanawiając się, czy posiadanie pustej nie byłoby bezpieczniejsze. Ty piszesz dla dzieci i młodzieży oraz obyczajówki, Wojtek dotychczas nie… Jak Wam się układała współpraca?

Basia: To nie tak, że ja jestem taką hura-optymistką, ale rzeczywiście daleko mi do Wojtkowego czarnowidztwa. Zdarzyło mi się nawet raz popełnić horror („Bestie”), taki naprawdę makabryczny, ale był on reakcją na ciężką chorobę. Musiałam wypluć z siebie emocje, które mnie zżerały. Jednak rzeczywiście, był to jednorazowy „wyskok” i potem wróciłam do zwykłego pisania.

A współpraca? Z mojej strony absolutnie bezkolizyjna. Wojtek dostał wolną rękę i jedynie od czasu do czasu krzyczałam na niego, żeby pamiętał dla kogo pisze. Wydaje mi się, że dzięki temu uzyskaliśmy fantastyczny efekt. Wyobraźnia Wojtka nie zna granic.

Wojtek: Współpraca układała się bardzo sprawnie. Po prostu dostałem tekst, przeczytałem, w tym czasie zdążyłem już się zżyć z postaciami i wejść im w głowy, no i zacząłem wprowadzać swoje porządki, regularnie dosyłając Basi napisane kawałki, aby mogła na bieżąco sprawdzać, czy nie popełniłem jakiejś bzdury względem tego, co napisała. Albo żeby mogła modyfikować jakieś rzeczy, jeśli wprowadzałem pomysł, który wymagał zasygnalizowania w napisanej przez nią części. Albo żeby po prostu miała szansę wybić mi z głowy zbyt drastyczne pomysły, bo takie mi się zdarzały.

Ogólnie mówiąc, było to dla mnie bardzo komfortowe. Tak komfortowe, że tę swoją część napisałem bardzo szybko, jak na moje standardy, bo w jakieś niecałe pół roku. Myślę, że większy stres przeżywała Basia – oddała mi w ręce gotowy świat i postaci, a ja zacząłem robić z nimi różne dziwne, nieraz straszne rzeczy.

FMŻ: Zerkając na Wasz dorobek – piszecie nie tylko różne książki, ale piszecie je zupełnie inaczej. Te Basi są w większości pełne pozytywnych emocji, ciepłego klimatu, cukierkowo-atłasowe – jak sama je określa. U Wojtka natomiast przeciwnie – w każdej jego książce znajdziemy przeogromny ból, strach, beznadzieję, olbrzymie zło, które wychyla się z każdej niemal strony. Czy Wasza wspólna powieść będzie bardziej słodka, czy gorzka? Straszna i groźna czy raczej radosna i spokojna? Co zaserwujecie czytelnikom?

 Basia: Myślę, że dosyć równo podzieliliśmy te emocje. Są fragmenty, kiedy można się pośmiać i takie, że gdyby był to film, ja na pewno zmykałabym oczy i zasłaniała uszy. Będzie się można wzruszyć, oczywiście częściej w mojej połowie, kiedy piszę o przyjaźni, rodzinie czy zwierzętach. Ale i w Wojtkowej znajdą się też takie kruszące serce. Ja mam oczy w mokrym miejscu, więc wynurzenia o straconej w dzieciństwie siostrze sprawiły, że łzy płynęły mi strumieniem.

 Wojtek: Wydaje mi się, że wartość „Złodziei motyli” kryje się właśnie także w tym, jak bardzo odmiennymi osobowościami twórczymi jesteśmy, przy okazji dobrze dogadując się na płaszczyźnie czysto ludzkiej. Dzięki temu w książce pojawia się cała paleta emocji, od tych bardzo jasnych po bardzo ciemne, wręcz czarne. Zatem tak naprawdę każdy z tych przymiotników – słodka, gorzka, straszna, groźna, radosna i spokojna – ma swoje odniesienie do jej treści. A że różne właściwości zestawiane metodą kontrastów odczuwamy bardziej intensywnie, ta rozpiętość tonalna różnych stanów powoduje, że „Złodzieje motyli” stanowią naprawdę dobry roller-coaster.

FMŻ: Czy możecie zdradzić nam, kim są tytułowi „Złodzieje motyli” i o czym będzie ta książka?

Basia: Tożsamości złodziei zdradzić nie możemy. Czytelnik musi to odkrywać razem z bohaterami książki.

Wojtek: Nie chcąc zdradzać zbyt dużo z fabuły, powiem może tylko tyle, że „Złodzieje motyli” to wszystkie chwile i wszyscy ludzie, którzy pozbawiają nas nadziei. Jakby to górnolotnie nie brzmiało, wszyscy mamy marzenia i te marzenia są zazwyczaj podszyte właśnie nadzieją na różne wymiary różnorako wyobrażanego sobie, upragnionego szczęścia. Czasami jest to marzenie o byciu kochanym i potrzebnym, czasami marzenie o bezpieczeństwie, czasami marzenie o zdrowiu. Jakie by nie były wymiary i postaci tego szczęścia, nadzieja na jego osiągnięcie trzyma nas w pionie, w jednym kawałku.

W różnych ciemnych chwilach życia – a tych jest jednak więcej niż chwil jasnych – musimy mieć coś, czego się możemy mentalnie złapać; jakąś myśl i uczucie, do których możemy się odwołać. Chwile, gdy te myśli i uczucia znikają albo uświadamiamy sobie ich daremność bądź absurdalność, są dewastujące, bo niszczą naszą podmiotowość. A niszczą, bo kiedy odbiera się nam na coś nadzieję, niszczy się w nas poczucie woli i sprawstwa. Jako pisarz, ale też z różnych powodów osobistych, interesuję się mechanizmami, które prowadzą do budowania i utrwalania systemów totalitarnych albo ludobójczych. Interesuję się też depresją. Jeśli się im przyjrzymy, to zobaczymy uderzającą cechę wspólną: ich główną właściwością jest to, że zanim zaczną ludzi zabijać fizycznie, najpierw zabijają ich wewnętrznie – niszczą w nich poczucie autonomii i sprawczości. Depresja to strach i rozpacz, ale totalitaryzm to zarządzanie poprzez strach i rozpacz. Pamiętam z dokumentalnej literatury obozowej opisy ludzi, którzy zupełnie biernie czekali na swój koniec, na gaz i na krematorium. Nie walczyli o siebie ani o swoich bliskich, nie opierali się, po prostu trwali, jak żywe-martwe przedmioty czekające na przemiał. Czytanie o tym było wstrząsające, a jeszcze bardziej wstrząsająca była świadomość, że każdego człowieka dostatecznie opresyjny system albo sytuacja może doprowadzić do podobnego stanu. Zresztą, wystarczy spojrzeć na to, co się dzieje we współczesnej Rosji, która rozpętała tę bezsensowną, straszliwą wojnę z Ukrainą, na to jak tamtejsze społeczeństwo jest sprane, bierne i jak łatwo akceptuje – i przyklaskuje – najbardziej zwyrodniałym pomysłom tamtejszej władzy. Putin wysyła tysiące ludzi na pewną śmierć, dokonując aktu ludobójstwa także na obywatelach swojego kraju, a ci co na to? Albo to popierają albo milczą. Kiedy ludzie biją brawo władzy, która nimi otwarcie gardzi, za nic mając ich życie albo kiedy są wobec niej bierni, to jest to straszliwa sytuacja, bez dobrego wyjścia, bo to oznacza, że w człowieku nie ma już podmiotowości.

Oczywiście, w „Złodziejach motyli” ta tematyka się nie pojawia, ale dzięki temu mogę przejść do konkluzji, o czym ta książka jest. Otóż, jest ona – w moim mniemaniu – o dojrzewaniu, rozumianym jako emancypacja, i będące jej konsekwencją branie w swoje ręce odpowiedzialności za siebie i innych ludzi. Jednym z wymiarów tej odpowiedzialności jest troska o nasze marzenia i pragnienia, o naszą nadzieję. Niestety, branie odpowiedzialności w swoje ręce oznacza też, że te ręce trzeba sobie czasami zbrudzić. I nie tylko ręce: czasami też trzeba zbrudzić sumienie, gdy należy postąpić wbrew pewnym zasadom, w ramach których przywykliśmy żyć. Albo w ramach których nauczono nas żyć. A czasami dojrzewanie oznacza też nabywanie gotowości do zmierzenia się z doznaną krzywdą i spojrzenia w oczy swojemu prześladowcy. Nasze postaci, zwłaszcza główna bohaterka, Gosia, przechodzą właśnie taką drogę: z idyllicznego świata, w którym ma się jednak pewną ograniczoną autonomię, do świata, w którym o swoje szczęście trzeba po prostu zacząć się bić, próbując prowadzić tę wojnę na własnych zasadach. Czasami nie przebierając w środkach, bo Gosia i jej przyjaciele będą musieli posuwać się do coraz bardziej radykalnych rozwiązań, także tych obejmujących przemoc.

Basia: No nie! Wojtek jak zwykle przesadza. Jak można uważać, że ciemnych chwil jest więcej niż jasnych?! Absolutnie z tym się nie zgadzam. Takie podejście do życia, to jak trepanacja własnego mózgu. Oczywiście, że tych jasnych jest zdecydowanie więcej! Tutaj na szczęście przypilnowałam Wojtka, żeby nie przesadził ze swoim czarnowidztwem. Bo książka, jakby się źle nie działo, to przede wszystkim fantastyka podszyta horrorem. Dużo się dzieje i strasznego, ale i wesołego. Akcja mknie wartko, a przemyślenia nie przytłaczają. W końcu naszym głównym odbiorcą ma być młodzież i nie chcemy jej zrazić ani do powieści, ani tym bardziej do życia. Ja zdecydowanie zaprotestowałam przeciw zabijaniu wrodzonego – jak mi się zdaje – optymizmu młodych ludzi. Zatem, choć jest strasznie i nieprzewidywalnie, to został zachowany mój optymizm.

FMŻ: Wasza książka ma poruszać trudne dla dzieciaków, czy może bardziej młodzieży, tematy, bo „oni też przeżywają swoje wcale-nie-bajkowe dramaty, wcale-nie-naiwne rozterki i przeżywają swoje wcale-nie-drobne traumy” – czyli pod płaszczem fantastyki dostaniemy naprawdę wartościową książkę pełną ważnych tematów?

Basia: Oj tak, tematy są niełatwe. Ale nie chcieliśmy od nich uciekać. Wiesz, kiedy się ma szczęśliwe i bezstresowe dzieciństwo, żyje się łatwo, droga jest prosta i gładka. No i wydaje się nam, że złe rzeczy zawsze się przytrafiają komuś innemu, dzieją się z daleka od nas. Tymczasem w realu bywa inaczej: zdrada przyjaciela, choroba matki czy siostry, a nawet śmierć. Jak sobie wtedy radzić z takimi przeżyciami? Nie, oczywiście nie dajemy uniwersalnych odpowiedzi, bo takich nie ma. Pokazujemy z Wojtkiem, jak sobie próbują z tym radzić nasi bohaterowie, ile są w stanie poświęcić dla dobra kogoś bliskiego, jakie decyzje podejmują. Oczywiście nikt nie rodzi się herosem. Bywa, że jedno niewinne kłamstwo skutkuje kolejnym, jedna niezbyt trafna decyzja pociąga za sobą tragiczne konsekwencje. Ale… ale nie byłabym sobą, gdybym… No nie, domyśl się sama.

Wojtek: Nie przepadam za określeniem „pod płaszczykiem fantastyki”, bo to trochę implikuje twierdzenie, że fantastyka jest z gruntu naiwna, a jeśli pojawia się w jej obrębie jakaś poważniejsza myśl, to fantastyka jest tylko „płaszczykiem” dla tej myśli, a sama w sobie nie stanowi wartości. A przecież w dobrej literaturze fantastycznej to, co fantastyczne, jest zawsze metaforą zupełnie niefantastycznych, rzeczywistych problemów, które trudno byłoby ująć inaczej niż poprzez fantastyczną metaforę. Kiedyś, podczas jakiegoś panelu dyskusyjnego, rzuciłem hasłem, że konieczność fantastyki pojawia się tam, gdzie bankrutuje realizm. Zatem, jak sądzę, „Złodzieje motyli” są książką pełną ważnych tematów, napędzanych przez fajną, obyczajowo-przygodowo-horrorową fabułę.

FMŻ: Jak sądzicie, czy młody odbiorca lubi się bać? Nastolatki od zawsze chcą eksperymentować i szukać silnych doznań – nie tylko w książkach, ale i grach oraz filmach i serialach. Czy ty Wojtku, jako ojciec, i ty Basiu, będąc matką, oraz jako autorzy książek, które trafiają w te nastoletnie ręce, również widzicie ten głód silnych emocji u młodzieży?

Basia: Emocje nie są złe. Przezwyciężamy strach i uczymy się, że po każdej porażce możemy się podnieść. Ja nie lubię się bać i przyznaję bez bicia, że w „strasznych” książkach zaglądałam na koniec, żeby sprawdzić, czy wszystko kończy się dobrze.

Wojtek: Ha ha, a tak się złożyło, że z Basią poznaliśmy się podczas pracy redakcyjnej nad moją książką, „Domem wszystkich snów”, w której straszności i opresji było aż nadto. Ale wracając do twojego pytania: lubimy dreszczyk emocji, strach kontrolowany, co zapewniają nam filmy, gry i książki. I to się chyba nie zmienia przez całe życie, zmieniają się tylko formy, które są dla nas odpowiednie. Obserwuję uważnie mojego syna – Grzesiek ma teraz dziesięć lat – i widzę, że czasami lubi sobie zaaplikować taki bodziec, nawet mimo tego, że ma bardzo radosną, kolorową naturę, zupełnie inną niż moja. Tym niemniej, od czasu do czasu potrzebuje i poszukuje takiego dreszczyku. Na szczęście raczej nie ciągnie go w stronę tych najmocniejszych doznań, jakie daje horror, i sytuacji, że w wieku 11 lat straumatyzuje się oglądając „Evil Dead” albo „Hellraisera”, jak jego tato. Aczkolwiek pozostaję czujny, bo jednak dzieciaki mają dziś trochę zbyt łatwy dostęp do treści i bodźców, których w pewnym wieku zdecydowanie nie powinny doświadczać.

FMŻ: Będąc w podobnym wieku, co odbiorcy Waszej książki – co czytaliście? Co Was bawiło, śmieszyło, przerażało? Z jakimi książkami spędzaliście czas?

Basia: Ja wychowałam się na klasyce: Karol May i szlachetni Indianie, „Ania z Zielonego Wzgórza”, Mała Księżniczka, ale i Daeniken czy Agatha Christie, Dumas i Artur Conan Doyle. No i wszystkie Tomki Szklarskiego.

Wojtek: Nigdy nie byłem w tym wieku, bo już urodziłem się stary, zgorzkniały, przemądrzały i owłosiony. Ale tak serio, to kiedy byłem w wieku bohaterów „Złodziei motyli”, czyli – w domniemaniu – także wieku czytelników, znajdowałem się na etapie pochłaniania powieści Stanisława Lema i Arthura C. Clarke’a. Oczywiście, nie rozumiałem ich jeszcze w pełni, ale uwielbiałem za warstwę przygodową i rozmach. Zresztą, „Niezwyciężony” to do dziś jedna z moich ukochanych powieści, to idealny miks przygody, nauki, horroru i bardzo wnikliwej, filozoficznej refleksji o relacji człowieka, technologii i postępu. Podczytywałem też z rodzinnej biblioteczki opowiadania Edgara Allana Poe, i pewnie stąd potem wzięły mi się różne niezdrowe zainteresowania. Miałem też chyba naście lat – trzynaście albo czternaście – gdy przeczytałem pierwszy raz „Mistrza i Małgorzatę” Bułhakowa, i pamiętam, że powieść zrobiła na mnie tak kolosalne wrażenie, że pochłonąłem ją w dwa dni.

FMŻ – Fantastyka Moim Życiem: Basiu, musimy się skupić na chwilę na Tobie, bo mimo, że wydano już dziewięć Twoich książek (nie liczymy antologii lub magazynów, w których ukazały się Twoje teksty), niewiele o Tobie wiadomo i, jeżeli pozwolisz, spróbujemy to zmienić. Zacznijmy od podstaw, bo znamy Twoje niektóre książki i pytanie na początek może być tylko jedno – dlaczego tak późno zaczęłaś pisać? Te wszystkie lata przed pierwszą wydaną książką to lekko licząc kilka tytułów, które jesteś czytelnikom winna.

Barbara Mikulska: Historie tworzyłam od zawsze. Zwykle przed zaśnięciem. Pierwsze teksty powstawały dla moich dzieci. To były wierszyki i historyjki skierowane właśnie do maluchów, ale utknęły w szufladzie. Potem była praca zawodowa i zwyczajnie nie starczało mi czasu na klepanie w komputer. Ale jak zwykle u mnie było, coś złego zmieniło się w coś dobrego. Przez kilkanaście lat pracowałam w korpo i skończyło się to dla mnie głębokim kryzysem psychicznym. Zanim podjęłam decyzję o zmianie zatrudnienia, musiałam jakoś odreagować i uciekłam w świat w fantazji. Dzieci były już dorosłe, mąż okazał się wyrozumiały. I tak powstała moja pierwsza prawdziwa powieść „Łzy Boga Deszczu”, zresztą zaraz potem powstał tom drugi, ale trzeci skończyłam pisać dopiero niedawno. Pewnie ukaże się w tym roku, również w wydawnictwie Alegoria. Pisanie pozwoliło mi przezwyciężyć kryzys.

FMŻ: Pierwszą Twoją książką, która ukazała się drukiem, była książka dla dzieci. Czy to wpływ dzieciństwa, w którym sama dla siebie wymyślałaś historyjki? Jak narodziła się „Myszka Hania”?

Basia: A nie, to nie pomysł z dzieciństwa. Otóż, kiedy rzuciłam pracę w korpo, przezwyciężyłam ciężką chorobę, stałam się nianią. I właśnie to zajęcie zaowocowało książeczką. Moja podopieczna, Hania, była typowym niejadkiem. Żeby ją przekonać do obiadku, opowiadałam wymyślone historie o myszce… Hani. Moją podopieczną strasznie bawiło to, że myszka ma na imię tak, jak ona, i wciąż domagała się opowiadanek. Uwielbiała je i mogła słuchać w nieskończoność W końcu kilka historyjek wykrystalizowało się tak, że pozostało je tylko spisać i wysłać. Wysyłałam do wielu wydawnictw, ale odpowiedziało jedno – Bis.

FMŻ: Dowiedzieliśmy się, że jako trzynastolatka napisałaś romans na wesoło – książkę przeznaczoną w domyśle dla swoich ówczesnych rówieśników. Jesteśmy świadomi faktu, że romanse na naszym rynku sprzedają się bardzo dobrze, więc powiedz – nie kusiło Cię, żeby zacząć swoją przygodę z pisaniem od romansu? Przepraszamy za bezpośredniość, ale patrząc na różne „topki” to byłby chyba bezpieczny wybór?

Basia: Może i byłby bezpieczny, ale kiedy zaczęłam pisać „na poważnie”, zanurzyłam się w innych światach. Moja córka pokazała mi portal fantastyka.pl i tam się zagnieździłam na dłużej. To była wspaniała szkoła pisania. Zamieszczałaś opowiadanie i niemal natychmiast otrzymywałaś feedback. Naprawdę wiele zawdzięczam gromadzącym się tam ludziom.

A mój romans na wesoło gdzieś zniknął. To były czasy, gdy się pisało na zwykłych kartkach papieru, a nie na komputerze.

FMŻ: Piszesz dla wszystkich grup wiekowych – masz w dorobku książki dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Nie trzymasz się również jednego gatunku – piszesz książki fantasy, obyczajowe i z tego, co wiemy – napisałaś również horror. To wynik poszukiwań swojego miejsca czy niechęć do trzymania się jednej ścieżki?

Basia: Nie, to ani nie poszukiwanie miejsca, ani nie niechęć do trzymania się jednej ścieżki. Nie wiem, jak inni autorzy, ale ja piszę wtedy, kiedy chcę coś komuś opowiedzieć. Czasem to jest bajka dla dzieci, czasem horror, a czasem obyczajówka. Bywa tak, że trafię na jakieś słowo lub frazę i wokół tego buduję opowieść. Tak było w przypadku „Latarni umarłych. Za nieodkupione winy…”. To taki horror dla starszej młodzieży. Przy okazji jakiegoś researchu znalazłam frazę „cmentarna baba” i bardzo enigmatyczne wyjaśnienie, i zaraz do tego trafiła mi się „latarnia umarłych”. To stało się zalążkiem powieści, która powstała wyjątkowo szybko i wyjątkowo od początku do końca wiedziałam, co chcę napisać. Wyjątkowo, bo zwykle pozwalam się prowadzić moim bohaterom.

A obyczajówkę trzasnęłam, bo mnie wkurzyło jakieś romansidło, gdzie wiecznie płacząca dziewoja słaniała się w ramionach męskich herosów, niezdolna do podjęcia jakichkolwiek konkretnych działań. A na dodatek co półtorej strony autorka powtarzała, jaka to jest ta właśnie bohaterka piękna, jakie cudne ma włosy i figurę posągową. Bleh… Zatem napisałam sobie romans, nawet ze scenami erotycznymi, ale taki, jak chciałam przeczytać. I został wydany!

Zdjęcie: Grzegorz Gunia

FMŻ – Fantastyka Moim Życiem: Wojtku, kilka miesięcy temu napisałeś u siebie o „Złodziejach motyli”: Powieść będzie bardzo wesoła i rozrywkowa! Walczę ze sobą, żeby jednak zrobić happy end. Chociaż trochę! Tyci tyci! Biorąc pod uwagę fakt, że w Twoich książkach coś takiego, jak szczęśliwe zakończenie po prostu nie istnieje, a pierwsze Twoje zdanie jest bardzo sarkastyczne, dla porządku zapytamy – udało się? Walczyłeś ze sobą i „happy end” będzie, czy poległeś, i do każdego egzemplarza wydawca będzie musiał dorzucić paczkę chusteczek?

Wojciech Gunia: Ja i sarkazm? Nie wiem, skąd w ogóle takie podejrzenia. Co do zakończenia, to oczywiście nie mogę tego zdradzić! Macie drżeć do samego końca o to, czy bohaterowie wyjdą żywi z bałaganu, w jaki się wpakowali, a jeśli żywi, to czy w jednym kawałku i w jakim psychicznym stanie.

No dobra, żarty na bok. Basia powiedziała mi wprost, że za każdym razem, gdy dręczę bohaterów albo próbuję ich uśmiercić, gdzieś na świecie umiera w męczarniach mały kotek i to skutecznie trzymało mnie w ryzach, aby tych kotków nie uśmiercić zbyt wiele. Nie więcej niż było to konieczne. To jest powieść młodzieżowa i było dla mnie od samego początku oczywiste, że nie będę odpalał wrotek w taki sposób, jak zazwyczaj. Choć i tak Basia parę razy musiała mnie hamować, bo to, co napisałem albo chciałem napisać, leciało w zbyt ciemne rejony. Wiesz, ja zawsze – pisząc swoje rzeczy – totalnie odsuwałem na bok myślenie o odbiorcy. Tutaj jednak perspektywa wyobrażonego czytelnika była bardzo istotnym czynnikiem i nie mogłem jej zignorować, zarówno na poziomie tworzenia rozwiązań fabularnych, jak i językowych. Gdybym totalnie to olał i zrobił po prostu „kolejnego Gunię”, to wyrządziłbym krzywdę Basi, wydawnictwu i przede wszystkim potencjalnym odbiorczyniom i odbiorcom. Ktoś mógłby powiedzieć, że „poszedłem na jakiś zgniły kompromis”, a ja uważam, że to była dla mnie fantastyczna lekcja pisarskiej pokory, wychodzenia z nory własnych nawyków, i przyjąłem ją z radością. Poza tym, miałem naprawdę dużo frajdy z pisania tej książki. Takiej zwykłej, bezpretensjonalnej radochy z opowiadania dynamicznej historii, czego zazwyczaj nie odczuwam, gdy taplam się w czerni. Tym niemniej, myślę że będzie w tej książce sporo momentów, gdy chusteczki mogą się przydać.

FMŻ: Musimy zapytać, bo sam napisałeś niedawno: można mnie wyciągać z horroru, ale horroru nie da się wyciągnąć ze mnie, więc takie też było moje zadanie, aby „Złodzieje motyli” skręcili w bardziej ciemne rejony. Rozważałeś kiedykolwiek napisanie czegoś zupełnie nie „w stylu Guni”, czyli czegoś optymistycznego? Niekoniecznie o jednorożcu z brokatową grzywą, ale po prostu – radosnego?

Wojtek: Nie, choć ten jednorożec kusi, kusi… Aczkolwiek powoli – bardzo powoli – spisuję sobie różne śmieszne historie z czasów młodości w moim rodzinnym Nowym Sączu, z czasów potransformacyjnych. Lata dziewięćdziesiąte w Polsce, zwłaszcza w Polsce prowincjonalnej, gdzie przemiany ustrojowe uderzały nieporównywalnie mocniej, to był czas jednakowo śmieszny, co straszny. Zderzały się w nim pokomunistyczna siermięga i przaśność, balcerowiczowska bieda i powiększająca się stratyfikacja społeczna z marzeniami o nowoczesności i zachodnim dobrobycie. A w zasadzie z marzeniami o wyobrażeniach na temat nowoczesności i dobrobytu, co ostatecznie przybierało dość groteskową formę. Zderzał się nasz wciąż żywy powierzchowny katolicyzm i konserwatywno-kapuściana obyczajowość ze świadomością, że życie miewa jednak więcej odcieni. Powiedziałbym, że stare nawyki zaczęły ścierać się z nowymi fantazmatami i efekt był jednocześnie straszny i komiczny. Odbywała się wtedy po prostu totalna walka postu z karnawałem w dekoracjach z gipsu, dykty i lastryko. Mimo wszystko, była to kraina mojego dzieciństwa, moja przaśno-prowizoryczna Arkadia o smaku oranżady w woreczkach, ozdobiona gargamelami wznoszonymi przez tych, którzy najlepiej odnaleźli się w realiach nowego ustroju. Czasami wrzucam te historyjki na swój fanpage i dość regularnie pod tymi historyjkami trafiają się komentarze, że fajnie by było, gdybym kiedyś napisał całą książkę w takim komiczno-gorzko-nostalgicznym klimacie, z akcentem postawionym przede wszystkim na komizm sytuacyjny. Bez fantastyki, grozy i tych wszystkich metafizycznych przepaści i ciemności wylewającej się z każdego zdania. I nie wykluczam, że kiedy tych opowiastek uzbiera się odpowiednio dużo, to taką książkę wydam. Aczkolwiek moje poczucie humoru jest dość czarne, zdaniem kilku osób chorobliwie czarne, i od tego raczej nie ucieknę.

FMŻ: Dobrnąłeś do mety, pierwsza „młodzieżówka” pojawi się na Twoim pisarskim koncie, więc może pójdziesz za ciosem i w niedalekiej przyszłości pojawi się kolejna Twoja powieść dla młodych czytelników? Rozważasz taką opcję?

Wojtek: Wszystkie opcje są na stole, jak to mówią niektórzy ludzie. Jeśli okaże się, że naszych milusińskich polubili czytelnicy i to polubienie wyrazi się w wymiernej liczbie kupionych egzemplarzy, co nada ekonomiczny sens kontynuacji dla wydawnictwa, to z pewnością będziemy chcieli opowiedzieć o kolejnych życiowych przykrościach i radościach, których doznają, i o tym, jak sobie będą z nimi radzić. Oczywiście, tylko ci, którzy przeżyli, ha ha. Zwłaszcza, że zalążki pomysłów na to już mamy, bo one się naturalnie musiały pojawić podczas prac nad fabułą powieści. Na przykład całe backstory głównej antagonistki, która – jak się czytelnicy będą mieli okazję przekonać – ma swoje trudne do zlekceważenia racje i do tego, czym się stała, doszła nie przez przypadek. Czy natomiast chciałbym napisać młodzieżówkę solo? Kurczaki, nie wiem. Chyba nie. Choć świetnie się przy tym bawiłem, to jednak potrzebowałem przeciwwagi dla naturalnych dla mnie odruchów twórczych i pisanie oraz wrażliwość Basi sprawdzały się tu idealnie. Póki co mam na warsztacie dwie powieści z pogranicza horroru i science fiction (bardziej science fiction) oraz opowiadania, no i tłumaczenia, które chcę zrealizować.

FMŻ – Fantastyka Moim Życiem: Dziękujemy Wam za interesującą rozmowę i życzymy nie tylko udanej premiery, którą będziemy świętować za kilka tygodni. Mamy nadzieję, że Wasza książka uwiedzie wielu czytelników, którzy pokochają tak bardzo wykreowany przez Was świat, że będą chcieli zwiedzać go dalej, w kolejnych książkach, które będziecie musieli dla nich napisać. 

 




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Janusz Stankiewicz „Gorath. Uderz pierwszy”

Informacje o książce „Gorath. Uderz pierwszy” Janusza Stankiewicza, która ukazała się 17…

„Ku gwiazdom. Antologia Polskiej Fantastyki Naukowej 2021”

Zbiór Ku gwiazdom. Antologia polskiej fantastyki naukowej 2021 to zwieńczenie jednego z…

[Recenzja] „Czarny ptak. Golimistrz powraca”, Bohdan Waszkiewicz

Sam Brzytew jawi się jako połączenie Wiedźmina i Jamesa Bonda. Jakkolwiek nie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit