strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
Początek Poprzednia strona 08 Następna Ostatnia

Recenzje (2)

 

 


Książka

To nie ja, to moje geny

 

Odzieranie istoty ludzkiej z wyjątkowości ma długie tradycje. Kiedyś byli Wallace i Darwin, którzy z pozycji panów wszelkiego stworzenia strącili nasz gatunek na czołowe wprawdzie, ale zawsze bardziej poślednie miejsce w łańcuchu ewolucyjnym. Już samo to było wystarczającym wstrząsem, po którym, jak wiedzą wierni czytelnicy Nowej Fantastyki, nie wszystkim dane było się pozbierać. Wciąż pozostali tacy, dla których Darwin jest pierwszym człowiekiem pochodzącym od małpy.

Dziś wiemy, że od małpy, tej przysłowiowej, huśtającej się w ZOO na oponie, nie pochodzimy. Jesteśmy tylko jej bliskimi krewnymi, różniącymi się zaledwie znikomym fragmentem genomu. Właśnie, genomu.

Opublikowana przed laty książka Richarda Dawkinsa Samolubny gen wywołała zajadłe dyskusje. Naszą wyjątkowość, czy też to, co z niej jeszcze w owych czasach pozostało, poddano procesowi kolejnej redukcji. Okazaliśmy się bowiem być, a wraz z nami cały świat roślinny i zwierzęcy, wyłącznie futerałami na nasze własne geny. Darwin się mylił, to nie przetrwanie gatunku jest celem doboru naturalnego, celem jest przetrwanie genotypu.

Tezy postawione przez Dawkinsa spowodowały prawdziwą burzę, o dziwo, znacznie mniejszą jednak niż ewolucjonizm. Być może dlatego, że nie były dla człowieka tak dyskredytujące, a ponadto wymagały jednak pewnego przygotowania intelektualnego, niedostępnego dla większości wojujących fundamentalistów. Ale wizja świata, który nie składa się z niezależnych od siebie, odrębnych istot, ale z osobników wywierających na siebie nieustanny, wzajemny wpływ była wizją rewolucyjną. Tym bardziej, że te oddziaływania zaprogramowane są przez geny.

Polemika przetoczyła się raczej przez środowiska naukowe i popularyzatorskie. Teoria Dawkinsa doczekała się wielu zwolenników i przeciwników, ci ostatni nie szczędzili słów potępienia. Tych słów było tak wiele, że Richard Dawkins odpowiedział w kolejnej książce, którą właśnie (po ponad dwóch dekadach od jej pierwszej publikacji) udostępnia polskiemu czytelnikowi wydawnictwo Prószyński i S-ka.

Fenotyp rozszerzony - tak brzmi tytuł tej pozycji. Jak czytamy we wstępie tłumacza, pierwsza jej część poświęcona jest obronie teorii samolubnego genu. Sposób prowadzenia naukowego dyskursu jest niezwykle ostry, krytycy dostają za swoje. Autor przeprasza zresztą w przedmowie swych adwersarzy za ton, który nie jest "pojednawczy ani przepraszający". Za to czytelnik ma prawo być w pełni usatysfakcjonowany, mając okazję śledzenia na żywo walki idei i teorii, zajadłej, lecz nigdy nie przekraczającej granic akademickiej dysputy.

Druga cześć to rozwinięcie tez postawionych w Samolubnym genie. I tu autor daje się poznać jako znakomity popularyzator, piszący lekkim stylem, może denerwującym czasem jego kolegów po fachu, lecz znakomitym w odbiorze dla nieprofesjonalistów.

"Przystosowanie jako cechy ułatwiające przetrwanie genom zwierzęcia" - właśnie to stwierdzenie było podstawą poprzedniej książki. Tym razem Dawkins posuwa się dalej, prezentuje nowe spojrzenie na znane skądinąd fakty, uwalniając niejako geny od pojedynczego organizmu, ich nośnika, a skupiając się na efektach fenotypowych. Jak się okazuje, ów "samolubny gen" posiada jeszcze większą moc oddziaływania, niż z początku mogło nam się wydawać, a oddziaływania nie ograniczają się wyłącznie do organizmu nosiciela. Najlepiej o tym świadczy podtytuł, dodany w drugim, oksfordzkim wydaniu - Dalekosiężny gen.

Zdawać by się mogło, że źle się stało, iż dzieło Richarda Dawkinsa trafia do nas tak późno. Po dwudziestu latach przebrzmieć mogą przecież echa nawet najbardziej ostrych dyskusji. Ale być może, dzięki temu opóźnieniu, książka trafi nie tylko do profesjonalistów, ale do znacznie lepiej przygotowanego, szerokiego odbiorcy.

Autor, pisząc ją przed dwudziestu laty, nie mógł przewidzieć lawinowego rozwoju genetyki, wszystkich konsekwencji społecznych, etycznych i filozoficznych. Żyjemy dziś w świecie, w którym słowa "genom", i wszystkie z niego wywodzące się pojęcia jak "mapa ludzkich genów", "terapia genowa", "manipulacje genetyczne" są na porządku dnia, wraz z postępem technologii przestały być li tylko kwestią akademicką. Dziś, a najpóźniej jutro staną się czymś realnie wpływającym na nasze życie. Genetyka zajęła poczesne miejsce w naszej świadomości, od kultury masowej po katalog codziennych lęków i idiosynkrazji.

Jedyną radą na lęki jest poznanie. Warto więc sięgnąć po Fenotyp rozszerzony. Choćby dlatego, że jeśli już jesteśmy tylko nośnikami dla naszych genów, bądźmy przynajmniej nośnikami świadomymi.

 

Tomasz Pacyński

 

Richard Dawkins

Fenotyp rozszerzony

(The extended phenotype)

tlum. Joanna Gliwicz

Prószyński i S-ka, Warszawa 2003

seria Stanowiska-ludzie-idee





Książka

Koralina-anilaroK

 

Koralina Jones mieszka w dużym, starym domu, gdyż tradycyjnym miejscem rozgrywania się dziwnych i niesamowitych historii są stare domy. Ta sama opowieść nie byłaby ani w połowie tak frapująca, gdyby akcję umieścić w scenerii betonowego bloku na jakimś osiedlu. W starym domu znajdują się drzwi, pozornie prowadzące donikąd, a w rzeczywistości będące przejściem do innego świata. Pewnego dnia mała dziewczynka przekracza próg, by znaleźć się w innej rzeczywistości.

Gaiman wyraźnie chciał złożyć hołd Lewisowi Carrollowi. Świadczy o tym kilka elementów: dom po drugiej stronie magicznych drzwi stanowi odbicie właściwego domu i tak jak w książce Carrola jest odbiciem nieidealnym, zniekształconym aż do granic groteski. Pojawia się też gadający kot, równie bezczelny (i znikający) jak Kot z Cheshire. Koralina natomiast jest odpowiednikiem Alicji, choć została obdarzona innym charakterem niż tamto naiwne dziewczątko z wiktoriańskiej Anglii. Alicja w swej wędrówce przez Krainę Czarów nie była nigdy narażona na niebezpieczeństwo większe niż słynne (oraz całkowicie nieskuteczne) zawołanie Królowej Kier "ściąć jej głowę!" Groźba wisząca nad Koraliną jest jak najbardziej realna. Skoro "drugi" świat jest lustrzanką pierwszego, odwróceniu uległy także: miłość, dobroć, sympatia sąsiadów i rodziny. Ich odpowiedniki nie są ani dobre, ani sympatyczne. Istota przedstawiająca się jako druga matka Koraliny jest w istocie potworem pochłaniającym dusze. Aby ją zwyciężyć, dziewczynka musi podjąć niebezpieczną grę, w której stawką jest wolność i życie jej oraz jej rodziców. Nie chcę zbyt wiele zdradzać, by nie zepsuć przyjemności czytającym.

Niektórym czytelnikom postać Koraliny może wydać się niewiarygodna. Przywykliśmy, że zagrożone dziecko ucieka, chowa się, płacze i oczekuje ratunku ze strony dorosłych. Tymczasem w książce Gaimana sytuacja ulega odwróceniu. To dziecko ratuje dorosłych! Koralina nie ma nic z głupiutkiej Alicji. Jest dzieckiem swej epoki - początku XXI wieku. Opuszczona ośmiolatka (na tyle oceniam wiek bohaterki) umie zrobić zakupy, obsłużyć mikrofalówkę, komputer, zna numer na policję... i właściwie nie jest to nic nadzwyczajnego, gdyż są to umiejętności dostępne każdemu rówieśnikowi Koraliny. Kiedy wiedźma z zaświatów ukazuje swe straszne oblicze, mała bohaterka z dziecięcą elastycznością dopasowuje się do nowej sytuacji i odważnie stawia jej czoła. Czy tak reagują prawdziwe dzieci? Może tak, może nie... Ale czy chcielibyśmy czytać książkę, w której główna postać panikuje, popełnia ze strachu idiotyczne błędy, a do szczęśliwego końca doprowadza ją jedynie dobra wola autora? Każdy woli śledzić losy kogoś mądrego i obdarzonego zimną krwią, nawet jeżeli heroiną jest mała dziewczynka w piżamie i kapciach. Dotyczy to zarówno najstarszych, jak i najmłodszych odbiorców.

Czy jest to opowieść straszna? Nie zaprzeczę. Narastająca atmosfera grozy i niesamowitości wywołała dreszcze nawet u osoby tak zaimpregnowanej jak ja. Ktoś, kogo śmieszą do łez plastykowe zęby wampirów, a hektolitry krwi przelewające się na ekranach witają ze szczerym znudzeniem, ze zdumieniem może się przekonać przy lekturze "Koraliny", że wciąż jeszcze można się autentycznie bać przy książce. I to takiej, która podobno jest przeznaczona także (czy może przede wszystkim) dla dzieci. Dzieciarnia lubi niesamowitość i z lubością nurza się w makabrze, czego tu nie zabraknie, choć szczęśliwie obyło się bez obsceny. Jednakże, chociaż polecam tę książkę ze szczerego serca i rodzicom, i ich pociechom, to jednak radzę, by nie czytali tego do poduszki - chyba, że chcą spędzić noc z głową pod kołdrą.

Dodatkowym bonusem są bardzo dobre, nieco surrealistyczne ilustracje Dave'a McKeana. Natomiast gdy już będziecie mieli tę książkę w ręku, koniecznie pochylcie ją pod kątem do światła i obejrzyjcie uważnie okładkę. Nie powiem nic więcej.

 

Ewa Białołęcka

 

Neil Gaiman

Koralina

tłumaczyła Paulina Braiter

Mag, Warszawa 2003





Książka

Lektura na weekend

 

Oto biorę do ręki powieść "Przy blasku księżyca." Wrażenie jest pozytywne - lakierowana, twarda oprawa, ładny papier. Tak powinny wyglądać wszystkie książki, pomijając może owe czytadła wagonowe, które bez żalu zostawia się w przedziale po zakończonej podróży. Pierwsze zdanie od razu przyciąga uwagę. "Zanim Dylana O'Connera pozbawiono przytomności, przywiązano do krzesła i wstrzyknięto nieznaną substancję..." i tak dalej. Autor nie bawi się w przydługawe wstępy, więc od razu można podejrzewać, że otrzymamy po prostu kawał dobrej rozrywki, po której nie będziemy musieli leczyć się z moralnego kaca. I rzeczywiście to dostajemy.

Po lekturze kilku książek Koontza ugruntowało się we mnie osobiste przekonanie, że jest on doskonałym rzemieślnikiem, konstruującym swoje powieści jak, nie przymierzając, meble. Przypominam jednak, że między rzeźbioną gdańską szafą, a laminowanym barachłem z Ikei jest pewna różnica. W przypadku Deana Koontza mamy raczej do czynienia z meblem wysokiej jakości. Tym razem fabuła została obudowana na klasycznym czworokącie: dobry-facet-z-problemem, ładna-kobieta-z-problemem, zły-facet-z-dużym-problemem oraz kaleki-ale-sympatyczny-chłopiec. Kalekie dzieci świetnie się sprzedają, budząc pozytywne, choć krótkotrwałe katharsis w czytelniku. Wszystkie te postaci rzeczywiście budzą sympatię i zainteresowanie, umiejętnie podsycane przez autora. Fabuła nie obraża nadmiernie inteligencji czytającego, choć momentami wydaje się nieco nadmiernie przewidywalna. Gdzieniegdzie jednak trafiają się bardzo ładne, oryginalne fragmenty, smakowite niczym rodzynki w keksie. Mój dobry smak został obrażony dopiero w scenach finalnych, kiedy spojrzałam nerwowo na okładkę, podświadomie spodziewając się ujrzeć tam tytuł "X-men - new adventures". Cechą pozytywną natomiast jest ładny, bogaty styl pisarski, który zdołał zachować tłumacz, a korekta nie spaprała. Moim prywatnym faworytem jest zdanie: "Zgasły dzień leżał zagrzebany w asfalcie."

Nie jest to dzieło na miarę pierwszych "Kingów", ale całkiem zadowalająca lektura dla kogoś, kto przez pięć dni zmuszony jest wysilać się intelektualnie w pracy, po czym w weekend chciałby odpocząć, nie odmóżdżając się jednakowoż oglądaniem telenoweli.

Minusem natomiast wydaje się cena trzydziestu dziewięciu złotych - nieco zbyt wysoka, kiedy ma się ją uiścić za książkę nie genialną, a zaledwie dobrą.

 

Ewa Białołęcka

 

Dean Koontz

Przy blasku księżyca

tłumaczył Łukasz Praski

Prószyński i S-ka; Warszawa 2003,







Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 08 Następna