strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Romuald Pawlak Publicystyka
<<<strona 14>>>

 

Wyczytane ze skorupy żółwia

Zalew meteorytowy

 

O AUTORZE
Romuald Pawlak - urodził się. Żyje. Umrze. Zanim nastąpi to ostatnie, pisuje różne głupoty. Swoimi opowiadaniami oraz publicystyką dręczy łamy "Nowej Fantastyki", "Science Fiction", "Fantasy" oraz "Ubika". Właśnie ukazała się w wydawnictwie "Runa" jego pierwsza powieść pt. "Inne okręty", a biedny autor pracuje nad książką otwierającą cykl pt. "Kroniki Fillegana", w której ukazane zostaną dole i niedole rzeczonego Fillegana z Wake, rycerza, maga i artysty (a także poligloty i sybaryty, w miarę potrzeb i możliwości).
Wielbiciel malarstwa Vermeera i Velazqueza, muzyki klasyków wiedeńskich (ze wskazaniem na Mozarta), Bułhakowa (o twórczości którego zamierza popełnić książkę, jak już będzie bogaty i będzie mógł sfinansować jej wydanie), a także historii Średniowiecza i Epoki Wielkich Odkryć.
Wreszcie, last not least, właściciel pokrętnego poczucia humoru, zdecydowanie niepoprawnego politycznie. Monty Python, Czarna Żmija, te sprawy. Stąd ludzi pozbawionych poczucia humoru rozstrzeliwałby bez wahania

Ech, kiedyś to były czasy... Piwo było mało pienistą cieczą marki "piwo", a nie Gulgotką, Bełtaczkiem, Zaszumkiem czy jakimś innym z tysiąca dostępnych gatunków... Wieści w telewizji albo i prasie, jak kto miał ochotę ubrudzić sobie ręce Trybuną Robotniczą, mogły być tylko dobre, w rodzaju "Komitet Centralny PZPR uchwalił, że...", albo – zwyczajowo w grudniu – że statek z cytrusami (które czasem, o dziwo, okazywały się bananami) znajduje się o tydzień drogi od Polski i na pewno zdąży przypłynąć do Gdyni przed świętami.

No, takie to były czasy. A teraz są inne. Ot, dla przykładu, dawniej otwierało się telewizor. Ten w odwecie potrafił wybuchnąć albo spowodować pożar. Tymczasem teraz otwiera się komputer. Naprawdę. Siedząc sobie ostatnio w pewnej redakcji, usłyszałem, jak jedna pani sekretarka mówi do drugiej: "No, kochana, teraz to ja już muszę otworzyć komputer, bo szef mnie zabije". I aż się przestraszyłem, że zacznie grzebać w tych bebechach, wyciągnie jakieś trzewia, o których ja – biedny humanista – pojęcia nie mam najmniejszego. Szczęściem całym skończyło się na użyciu paluszka. I przekleństwie, bo przy włączeniu komputera nieszczęsna złamała sobie paznokieć. Tak to jest, jak się w czasie pracy rozmawia.

A więc, wzorem owej miłej sekretarki, otwieram pewnego dnia komputer, potem tym komputerem otwieram sobie okno na świat... i jak mnie ten świat nie walnie między oczy! Jak mnie nie łubudnie informacyjno-informatycznym obuchem w łeb!

Bo cóż ja czytam na tych ponowoczesnych skorupach żółwia, że się posłużę metaforą? Ano, czytam, "Co najmniej 20 osób zostało rannych, gdy deszcz meteorytów nieoczekiwanie spadł w niedzielę na Ziemię w prowincji Orissa we wschodniej części Indii."

Trochę się zdenerwowałem i musiałem zażyć Gulgotki w celach tonizujących, nim zabrałem się do dalszej lektury.

"Kilkaset osób uciekało w panice na widok spadających z nieba, rozgrzanych do czerwoności meteorytów. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund. Nagle zrobiło się jasno jak w dzień, wszędzie było pełno meteorytów – opowiada jeden z mieszkańców."

Aż mnie ścisnęło w gardle. Co innego jedna kamienna jaskółka chyżo pomykająca po nieboskłonie, co innego regularne bombardowanie. Nikt mi nie wmówi, że jak leci cała eskadra takich meteorytów, dokonując skomplikowanych manewrów, żeby lepiej wcelować w tych indyjskich Indian, to jest to czysty przypadek. Tym bardziej, że były już wcześniej próby nieudane, strzały chybione: najpierw brytyjscy astronomowie donieśli, że niejaka 2003 QQ47 planuje randkę w roku 2014 (na szczęście odwołała to spotkanie), a nie dalej jak wczoraj astronomowie z Arizony obwieścili światu, że 2003 SQ222 ominęła nas o paznokieć w skali kosmicznej.

Najbardziej jednak przeraziła mnie ostatnia część relacji: "Meteoryty zasypały duży fragment prowincji Orissa, zniszczonych zostało kilka domów."

My, fantaści, nie jesteśmy w ciemię bici, umiemy czytać pomiędzy wierszami. Jak ktoś strzela, to strzela, nie ma co udawać, że deszcz pada (choćby miał to być deszcz meteorytów). W końcu, oglądało się Archiwum X, japońską Godzillę, czytało niejedną książkę, w której złe, drapieżne, głodne ssawki, szpony, macki czy pale żerne tylko czekają na stosowny moment.

Co prawda, ta moja żółwiowa skorupa, cytująca serwis BBC, próbowała tonować nastroje: "Jedyny przypadek śmierci od trafienia meteorytem zanotowano w Egipcie. Kosmiczny kamień ze skutkiem śmiertelnym trafił w głowę... psa. Działo się to w 1911 roku." Ale takie tłumaczenie jest równie śmieszne, jak przekonywanie żółwia zielonego przed śmiercią, że smaczna będzie z niego zupa.

Przecież to oczywiste, że parę miliardów niewolników przystosowanych do tutejszych warunków się przyda, szkoda ich bezrozumnie zabijać. No bo kto będzie pracował w kopalniach czy na plantacjach? Historia wskazuje, że najlepiej do lokalnych warunków przystosowani są – cóż za wiekopomne odkrycie – tubylcy. Jak Hiszpanie po zdobyciu Ameryki zwanej dziś Łacińską próbowali tej zasadzie zaprzeczyć, dżunglańskich Indian przenosząc do pracy w kopalniach srebra, to po trzech miesiącach musieli szukać nowego zaciągu, bo mało kto przeżywał z poprzedniego transportu. (Nawiasem mówiąc, przebili tym wynikiem kopalnie uranu na syberyjskiej Kołymie, gdzie średnia dla więźnia politycznego wynosiła ok. sto dni). I chociaż większość dzieł fantastycznych usiłuje nam wmówić, że opłaca się przewożenie taniej siły roboczej z innych światów, to nie ma zmiłuj: na Ziemi to my jesteśmy najtańszą siłą roboczą.

Jadłem więc ten strach, przeklinając własną ciekawość i wyobrażając sobie najgorsze... aż naraz przyszło opamiętanie. Przypomniał mi się bowiem rzymski cesarz Konstantyn, zwany Wielkim. Dokładniej zaś, przesławna bitwa, jaką w roku 312 tenże cesarz stoczył pod Saxa Rubra, dziewięć mil od Rzymu. Legenda powiada, że maszerując na miasto, ujrzał świecący na niebie krzyż z podpisem po grecku: "tym zwyciężysz", co w tłumaczeniu na nasze oznacza, że przy pomocy chrześcijan. No i rozsiekł swego przeciwnika Maksencjusza pod Mostem Mulwijskim, zaraz potem ogłosił się obrońcą wiary Jezusowej...

A całkiem niedawno na jakiejś skorupie wyczytałem, że włoscy naukowcy kilkadziesiąt kilometrów od miejsca bitwy odkryli jezioro, będące pozostałością po uderzeniu sporej wielkości meteorytu. Datowanie oraz kierunki dziwnie pasują do wydarzeń pod Saxa Rubra. Co więc naprawdę zobaczył Konstantyn i inni uczestnicy tamtej bitwy? Czyżby za zmianę biegu historii miał odpowiadać jakiś rozlatujący się nad ludzkimi głowami kamień?

I tak, nieco okrężną drogą, myśl moja dotarła do klasyka literatury fantastycznej, Arthura C. Clarke’a. On bowiem wymyślił Straż Kosmiczną, która miałaby wypatrywać, co tam z kosmosu nadlatuje. Niezależnie, czy mieliby to być Obcy chcący zasadzić w nas swe młode, czy życzliwi ludziom Ramianie lubujący się w czynieniu wszystkiego po trzykroć, pisarz ten niewątpliwie ma rację: należy wzmóc wysiłki w celu wypatrywania tych kamieni.

Albowiem niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z medialnym humbugiem – a tym wydaje mi się ten ostrzał meteorytowy w Indiach, którego na razie nie potwierdziło żadne liczące się źródło informacji – czy też z asteroidą faktycznie zmierzającą w stronę Ziemi, jedno jest pewne: lepiej, żebyśmy poprawki do własnego losu wprowadzali bardziej subtelnymi metodami niż za pomocą kamieni. Choćby i pochodziły z kosmosu, a ich wartość liczyła się w tysiącach dolarów za uncję.

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 14 >